Archiwum autora: annalabuszewska

Uśmiech młodych wilków

„Nawet najbardziej tępy deputowany jest mądrzejszy od przeciętnego obywatela” – takimi przemyśleniami podzielił się w jednym z wywiadów deputowany Dumy Państwowej z ramienia Jednej Rosji Ilja Kostunow. Wypowiedź była w tym tygodniu hitem rosyjskich mediów internetowych i forów dyskusyjnych na równi z losem odwołanego ze stanowiska eksministra obrony Anatolija Sierdiukowa (o tym w dalszej części). Komentatorzy sentencji Kostunowa podzielili się z grubsza na trzy obozy. Jeden obóz przyznawał poniekąd rację złotoustemu – wybierać do Dumy tępych deputowanych może tylko jeszcze bardziej tępe społeczeństwo. Drugi obóz trwał przy twierdzeniu, że parlament to społeczeństwo w miniaturze i procent tępoty jest mniej więcej równy i tu, i tu. Trzeci obóz wychwala pod niebiosa szczerość i trafność wypowiedzi pana Kostunowa.
Ciekawsze niż egzegeza wypowiedzi deputowanego Kostunowa wydaje się bliższe przyjrzenie się nowej formacji, która zaczęła zasilać szeregi rosyjskiej polityki. Na razie to nie są pierwsze szeregi, ale politycy tej generacji coraz sprawniej przesuwają się na czoło. Ilja Kostunow, lat 32, należy do „młodych wilków Putina”. Był aktywistą prokremlowskiej młodzieżówki Nasi, uczestnikiem, organizatorem, a potem dyrektorem obozów Naszych nad pięknym jeziorem Seliger. Na obozach młodzież zdobywała cenną wiedzę o pionie i poziomie. Głównie o pionie władzy – wszakże zaszczycali obozowe namioty nie tylko kremlowscy urzędnicy szczodrze sypiący rubelkami na szkolenie młodzieżówek, ale nawet sam Władimir Władimirowicz (np. żeby zaprezentować świeżo zasilone botoksem oblicze). Co do poziomu, to młodzież kilkakrotnie wykazała się poziomem, np. urządzając obraźliwe happeningi kpiące z opozycjonistów.
Takich „pięknych dwudziestoparo-, trzydziestoletnich” jest w Dumie jeszcze kilku, większość przeszła przez szkołę zaangażowanych po stronie umiłowanej władzy młodzieżówek, gdzie nauczyła się nie mieć wątpliwości, gdy władza każe coś zrobić. W Dumie obecnej kadencji występują z cennymi inicjatywami ustawodawczymi, np. 27-letni Robert Szlegiel, sekretarz prasowy Naszych, ma na swoim koncie inicjatywę ustawodawczą w sprawie przywrócenia w kodeksie karnym artykułu przewidującego karę za oszczerstwo czy interpelację w sprawie finansowania transmisji z antyputinowskich protestów ulicznych przez internetową telewizję Deszcz. Aleksandr Sidiakin, lat 34, z frakcji Sprawiedliwa Rosja, może się poszczycić przeprowadzeniem ustaw o podniesieniu kar za naruszenie przepisów dotyczących zgromadzeń ulicznych oraz o zagranicznych agentach. Z kolei Władimir Burmatow, lat 31, jest autorem listu otwartego do kierownictwa Aerofłotu w sprawie wykluczenia Aleksieja Nawalnego z rady dyrektorów tej firmy oraz kilku interpelacji w sprawie protestów.
„Charakterystyczne cechy putinowskich wilków to absolutne przekonanie o własnej nieomylności (pilnie uczyli się od Putina), zdrowy brak jakichkolwiek zasad […] i całkowity brak hamulców. Dlatego to właśnie oni, a nie zasłużeni aksakałowie z Dumy, idą w bój jako pierwsi, gdy trzeba czegoś zakazać, natychmiast wprowadzić jakieś kary albo napisać na kogoś donos w formie interpelacji poselskiej. Ich nazwiska na równi z głównymi „siłowikami” będą symbolizować epokę nowego przykręcania śruby, która rozpoczęła się wraz z powrotem Putina na Kreml” – napisał w portalu Openspace Dmitrij Kamyszew. Komentator wyraża przypuszczenie, że głodne wilki na razie jeszcze słuchają swego mentora, ale wcale nie jest powiedziane, że tak będzie zawsze.
Zostawmy młody polityczny las, zwróćmy swe oczy jeszcze na las stary, w każdym razie starszy. Skandal wokół dymisji ministra obrony Anatolija Sierdiukowa daje obfitą pożywkę do rozważań o kondycji wierchuszki i o motywach działania Putina. Wszystkie media – w tym usłużna w każdym calu telewizja – zmieszały już Sierdiukowa z błotem za wszystkie popełnione i niepopełnione grzechy. Wyemitowano obszerne programy odsłaniające schematy korupcyjne, stworzone w resorcie obrony pod opiekuńczymi skrzydłami ministra. Wyciągnięto na światło dzienne brzydkie sprawki nieuczciwej prywatyzacji mienia wojskowego. Jeden z komentatorów wojskowych napisał, że w ministerstwie szampan lał się po dymisji Sierdiukowa strumieniami: „Od czasów zwycięstwa nad faszyzmem nie było wśród wojskowych takiej radości”. Dlaczego z takim upodobaniem rozpętano te antysierdiukowskie bachanalia?
Czy to nowy znak czasów? Czy Putin złamał żelazne zasady, jakie stosował w grze ze swoim otoczeniem przez ostatnie dwanaście lat? Jedną z tych zasad było: swoich nie poddajemy. W pewnym momencie pojawiła się w mediach informacja, że Sierdiukow zostanie przygarnięty przez starego druha Putina, Czemiezowa, do agencji Rostiechnołogii jako doradca. Dziś tę wiadomość zdementowano. A nagabywany w sprawie pracy dla Sierdiukowa Putin oględnie powiedział, że nie widzi żadnych przeszkód, by Sierdiukow gdzieś się zatrudnił. Łaskawy pan.
Jedna z wersji, przedstawiona przez Aleksandra Golca, brzmi: „rozprawa z Sierdiukowem nosi charakter pokazowy. Chłosta na widoku publicznym miałaby rzekomo podziałać na innych skorumpowanych urzędników (ciekawe, czy bywają nieskorumpowani), jak niegdyś sprawa Chodorkowskiego była sygnałem dla wszystkich wielkich przedsiębiorców, by bez pozwolenia Kremla nie finansowali partii politycznych. Ale przecież tylko naiwny człowiek (a Putin na pewno nie jest naiwny) mógł pomyśleć, że po historii z Sierdiukowem wyżsi urzędnicy ustawią się w kolejce, by oddać nielegalnie zgromadzone majątki”. Zdaniem Golca, odwołanie Sierdiukowa to początek wymiany kadr, albo – jeśli Państwo wolą – czystka. Putin stwierdził, że nie może już dłużej stosować zasad „kodeksu podwórkowego”, jakim pozostawał wierny w ciągu dwunastu lat rządów. „W pewnym momencie cały ten misternie spleciony kokon wzajemnych powiązań [w ramach grupy trzymającej władzę] zaczyna być przyciasny. I trzeba się pozbyć przyjaciół, których jeszcze wczoraj wciągnął na szczyty władzy, kierując się szlachetną lojalnością. Trzeba się ich pozbyć, bo oni pamiętają go jeszcze z czasów, kiedy nie był mieszkańcem Olimpu. A to go zaczyna już drażnić. Potrzebni są nowi – młodzi i gotowi na wszystko. Jednym słowem – wychowankowie Seligeru, dla których nawet „kodeks podwórkowy” Putina to nieosiągalny szlachecki kodeks honorowy. Oni nie mają najmniejszych wątpliwości, że wódz jest genialny. Oni będą wierni i zobowiązani”.
A więc jednak młode wilki. Sytuacja robi się rzeczywiście bardzo ciekawa. Bo stan zawieszenia i oczekiwania na to, jakie będą wytyczne Kremla, jakie zasady będą regulować stosunki władza-społeczeństwo oraz stosunki wewnątrz grupy trzymającej władzę, trwa już długo. Bardzo długo. Za długo jak na dynamiczne procesy wewnątrz społeczeństwa i wewnątrz elit. Stary porządek odchodzi, a właściwie już odszedł do lamusa. A co do nowego – nadal nie ma jasności w temacie Marioli.

Operacja „Następca” – reaktywacja?

Nie minął tydzień od sensacji towarzyszących wymianie na stanowisku ministra obrony, a już nowego ministra – zasłużonego ratownika Wszech Rusi, Siergieja Szojgu – komentatorzy wpisali jednym zgodnym pociągnięciem pióra na czoło listy kandydatów do objęcia najważniejszego urzędu w państwie. To taka stara rosyjska zabawa – typowanie, kto przejmie ze słabnących rąk władcy berło i jabłko.
Zabawa towarzyszyła przez długie miesiące niepewności komentatorom i politykom pod koniec drugiej kadencji Władimira Putina w 2008 roku. Z uwagą obserwowano każde tchnienie i spojrzenie „naclidera” – ku któremu z możliwych kandydatów nakłoni swe ucho i głowę Władimir Władimirowicz, kogo wskaże, kogo namaści. Owszem, w Rosji odbywają się wybory. Ale przecież trzeba wiedzieć, kogo wybrać. Putin wybrał Miedwiediewa, który doskonale sprawdził się jako „grzejący tron” dla prawdziwego przywódcy, który w tym roku powrócił na Kreml.
Męka wyborów osłabiła politycznie Putina – zwycięstwo w marcu nie było ewidentne i niepodważalne. Protesty i kryzys u bram, gaszony przez Putina populistycznymi obietnicami stworzyły nowy porządek dnia. Początek kolejnej kadencji przyniósł wiele pytań.
Po pierwsze, jaka ma być nowa umowa społeczna w miejsce zakwestionowanej starej umowy (spokojne bytowanie społeczeństwa z dala od polityki, klasa polityczna miała za to zapewniać społeczeństwu wikt). Część społeczeństwa jednak zaznaczyła mocno, że te piękne czasy minęły i że ona też chce mieć coś do powiedzenia w polityce, a Putina ma po dziurki w nosie. Na razie odpowiedzią władz są punktowe represje wobec tych, którym się władza nie podoba.
Po drugie zaś niejasny jest nowy paradygmat współpracy w ramach putinowskiego „Biura Politycznego”. Co ma przyjść w zamian za dotychczasowe przyzwolenie na robienie interesów, powiększanie stanu posiadania, korupcję? Bo widać gołym okiem, że ta formuła życia „po poniatijam” i skutecznego arbitrażu Putina ponad konfliktami w łonie grupy trzymającej władzę z dnia na dzień coraz mocniej się kruszy. Najpierw sprawa deputowanego Gudkowa – pozbawionego mandatu Dumy za prowadzenie dochodowego biznesu ochroniarskiego. To był sygnał, że od teraz biznes polityka może stać się pretekstem wygnania go z raju (choć prawdziwym powodem jest – jak w przypadku Gudkowa czy Ludmiły Narusowej – niebłagonadiożna działalność polityczna czy poglądy odbiegające od linii). Tydzień temu w świetle kamer przeczołgano po dywanie ministra obrony Anatolija Sierdiukowa – skandal z jego udziałem miał nie tylko pikantne aspekty obyczajowe, ale także ujawnił to, co było do tej pory wstydliwie ukrywane: schematy przewał, jakich dopuszczają się ludzie na wysokich stanowiskach.
Posunięcia Putina w pierwszych miesiącach jego najnowszej kadencji wskazują na betonowanie wszystkiego, co jeszcze śmie się na scenie politycznej ruszać. Tymczasem, jak mawiał nieoceniony Ostap Bender z „Dwunastu krzeseł” Ilfa i Pietrowa, „Lod tronułsia” [Lody ruszyły]. Jak ten proces powstrzymać? Czy w ogóle się da? Na tym tle Putin daje powody do rozważań, czy jest w stanie zapanować nad tym, co się dzieje. Pogłoski o pogarszającym się stanie zdrowia powstały m.in. dlatego, że przywódca już tak często i tak chętnie się nie udziela na każdych chrzcinach i każdym weselu, jak to drzewiej bywało. Poza tym coraz częściej za niego mówi złotousty rzecznik, a nie on sam. Różne sprzeczne sygnały pogłębiają wrażenie narastającego chaosu i niepewności. Dziś jak na komendę większość mediów internetowych wrzuciła temat: czy Szojgu, nowy minister obrony, będzie następcą Putina? I większość uważa, że to dobra kandydatura. Skąd nagle taka panika na początku wydłużonej przecież do sześciu lat kadencji prezydenckiej? Przecież to jeszcze szmat czasu, zwłaszcza że teoretycznie możliwa jest jeszcze druga sześcioletnia kadencja i szczęśliwe rządy Putina do 2024 roku. Oleg Kaszyn w komentarzu na Openspace.ru daje nawet podtytuł: „Dlaczego Siergiej Szojgu nie może nie zostać prezydentem Rosji”. I dalej wywodzi: „Za Szojgu na urzędzie prezydenta Rosji w jego ministerstwie [ds. sytuacji nadzwyczajnych] wznoszono toasty jeszcze za czasów Jelcyna. Teraz jeśli nad tym w ogóle się zastanawiać, to jedynie, jak Szojgu przejmie władzę: albo Putin wyznaczy go na następcę, albo Szojgu wyznaczy się sam. […] Jeszcze nigdy w postsowieckiej Rosji na czele sił zbrojnych nie stała samodzielna polityczna figura, która nie ma zobowiązań wobec urzędującego prezydenta i która ma w swojej dyspozycji samodzielną, niezwiązaną z ministerstwem obrony strukturę siłową [Kaszyn twierdzi, że Szojgu nadal kieruje resortem ds. sytuacji nadzwyczajnych, a resort jest wobec niego – i tylko wobec niego – lojalny do ostatniej żyłki]. Wiosną utopiono projekt Szojgu powołania korporacji rozwoju Syberii I Dalekiego Wschodu, którą Szojgu sam chciał pokierować. Wtedy chodziły słuchy, że Putinowi nie spodobało się to, że Szojgu zostałby gospodarzem całej Syberii. Dziwne – kilka miesięcy temu Putin bał się Szojgu – włodarza Syberii, a teraz nie boi się Szojgu na czele całej armii. Najwidoczniej coś się przez te pół roku zmieniło”.
A kremlinożerca Andriej Piontkowski dodaje: „Szojgu jest jedynym kandydatem spośród putinowskiej hałastry, którego można przedstawić ludowi jako godnego następcę i bez specjalnych fałszerstw przeprowadzić przez wybory. […] A może „elita” zechce powtórzyć genialną kombinację z roku 1999. Wtedy jelcynowski klan postawił na czele wybranego przez siebie człowieka. Co więcej – sprzedał go ufnemu ludowi jako anty-Jelcyna. Więc dlaczegóż to dziś jelcynowsko-putinowski klan nie miałby postawić na czele „swojego chłopa”, sprzedając go ufnemu ludowi jako anty-Putina?”.
Będzie się działo?

Zmiany, zmiany, zmiany

Minister obrony Anatolij Eduardowicz Sierdiukow, cywil na czele wojskowego resortu, obudził się dzisiaj ministrem po raz ostatni. Rano gruchnęła po Moskwie wieść, że Sierdiukowa odwołano. Na jego miejsce prezydent Putin powołał swojego wiernego pretorianina do specjalnych poruczeń Siergieja Szojgu. Pan Szojgu był przez lata ministrem ds. sytuacji nadzwyczajnych, czyli ratownictwa wszelkiego (znakomity satyryk Michaił Żwaniecki pisał, że Rosja jest krajem stworzonym wprost do tego, żeby mieć takie ministerstwo – bez przerwy się coś pali, wali, tonie etc.), a w maju tego roku był rzucony na trudny odcinek: został gubernatorem obwodu moskiewskiego, gdzie trzeba było zaprowadzić porządek, zwłaszcza jeśli chodzi o kontrolę nad finansami.
A więc nastąpiła zmiana na jednym z kluczowych stanowisk w rządzie. Bloger ChurovCat napisał prześmiewczo w Twitterze: „Putin zdymisjonował Putina. Nowym Putinem został mianowany Putin, który zwolnił stanowisko Putina dla ministra obrony”.
Pretekstem do odwołania ministra Sierdiukowa były: korupcja, machinacje i nadużycia w finansach resortu, przez który przepływa gigantyczna forsa na obsługę armii. To oficjalnie. A nieoficjalnie mówi się o nazbyt bujnym temperamencie ministra (teraz już eksministra), któremu testosteron nie dawał spokoju. Anatolij Sierdiukow był zięciem Wiktora Zubkowa, niegdyś premiera, do niedawna wicepremiera, osoby wielce wpływowej, członka kooperatywy Oziero. Po Moskwie chodzą słuchy, że dymisja to osobisty odwet Zubkowa za córkę Julię, z którą Sierdiukow od dawna już pono nie mieszka. Kolejny romans Anatolija Eduardowicza z atrakcyjną bella bionda Jewgienią W., członkiem rady dyrektorów firmy Oboronserwis, był tajemnicą poliszynela. Skandal wybuchł, gdy w trzynastopokojowym mieszkaniu Jewgienii W. (znajdującym się w tym samym domu, co mieszkanie ministra) podczas rewizji oficerowie z Komitetu Śledczego znaleźli o szóstej rano… ministra. Wiadomość o tym, wraz z opisem i zdjęciami szykownej biżuterii pani W., znalazła się na stronie internetowej lifenews.ru, a stamtąd rozprzestrzeniła się jak pożar po całej sieci.
Wersja obyczajowa, niewybrednie smakowana przez tabloidy, to tylko jedna z wersji, nic więcej. Zapewne nie poznamy powodów, dla których poczciwego acz nieostrożnego ministra w trybie nagłym zdjęto z jednego z najważniejszych stanowisk w państwie. Może po prostu przegiął z „rospiłem babła” w powierzonym mu ministerstwie.
Anatolij Eduardowicz, firmujący reformy armii, był solą w oku wielu osobom. Gazety wiele pisały o jego konflikcie z Dmitrijem Rogozinem, człowiekiem odpowiedzialnym w rządzie za zbrojeniówkę. Ciągle wybuchały jakieś konflikty o zakupy broni dla wojska, padały zarzuty o brak finansowania na nowe typy uzbrojenia, lały się hektolitrami gorzkie słowa o demontażu prześwietnej i niezwyciężonej armii. Cywil Sierdiukow nie miał poważania w gronie mundurowych, którzy lepiej wiedzieli, jak zarządzać środkami przeznaczanymi hojnie na armię i w ogóle jak armią zawiadywać. Sierdiukow wziął na siebie i przeprowadził kilka ważnych zmian. Armia pod jego rządami odeszła od koncepcji masowej armii mobilizacyjnej z obowiązkową służbą wojskową dla wszystkich czy się do tego nadają czy nie nadają. Druga część reformy polegała na rozmontowaniu i komercjalizacji rozbudowanego jeszcze w czasach ZSRR wojskowego zaplecza. Firma Oboronserwis, która znalazła się teraz w centrum korupcyjnego skandalu (za który wyleciał Sierdiukow), zajmowała się zagospodarowywaniem mienia wojskowego. Komitet Śledczy zainteresował się sprzedażą po zaniżonych cenach nieruchomości należących do ministerstwa obrony. Straty państwa przy tych podejrzanych transakcjach oszacowano na 3 miliardy rubli.
Krytyczna wobec Kremla „Nowaja Gazieta” napisała, że roszada na stanowisku ministra obrony to świadectwo kryzysu systemu stworzonego przez Putina. Kooperatywa Oziero robi bokami. „Sezon skandali korupcyjnych [dotyczących ludzi z najbliższego otoczenia Putina] został otwarty. Problem polega też na deficycie kadr – Putin nie ma po kogo sięgnąć, by zastąpić odwoływanych za skandale. I jeszcze na tym, że Putin przestał wierzyć ludziom z najbliższego kręgu. Nominacja Szojgu, którego ściągnięto z ważnego odcinka, objętego ledwie kilka miesięcy temu, świadczy o histerii Putina. Trwają poszukiwania efektywnego menedżera”.
Jednym słowem, uczciwy „ratownik” Szojgu wygląda jak ostatni sprawiedliwy w skorumpowanej Sodomie putinowskiej korporacji, która rozpada się wzdłuż linii podziału interesów. Nominację Siergieja Szojgu – generała armii – w ministerstwie obrony przyjęto z zadowoleniem.

Szlachetne zdrowie

Po słynnym przelocie na motolotni na czele stada śnieżnych żurawi prezydent Władimir Putin zaczął utykać. Po kolei odwołano kilka jego wizyt zagranicznych – do Turcji, do Indii, na szczyt państw WNP. Oficjalnie powody podawano różne, przeważnie mgliste. Putin nie pojechał na imprezę związaną z rozruchem gazowego złoża Bowanienkowskiego, choć to on właśnie miał uroczyście uruchamiać to arcyważne złoże. Prezydent spędza większość czasu w podmoskiewskiej rezydencji w Nowo-Ogariowie, nawet na Kreml jeździ rzadko.
Od wczoraj rosyjski Internet z animuszem dyskutuje nad stanem zdrowia prezydenta. Podczas lotu z żurawiami Władimirowi Władimirowiczowi miała się odnowić stara przypadłość w kręgosłupie.
Reuters, powołując się na własne dobrze poinformowane źródła na Kremlu, podał, że Putin może być nawet operowany w związku z problemami z kręgosłupem. „Nikt formalnie o tym nie informował, ale wszyscy doskonale wiedzą, że wizyty zagraniczne zostały odwołane z powodu choroby” – cytuje agencja jednego z rozmówców. Zawsze prostolinijny do granic rzecznik prezydenta Dmitrij Pieskow zdementował rewelacje agencji w zawadiackim stylu: odwołane wizyty? Owszem, ale za każdym razem były ważne po temu powody. Nie rusza się z Nowo-Ogariowa? Tak, ale to dlatego, żeby nie powodować korków w Moskwie [za każdym razem, gdy prezydent jedzie do pracy na Kremlu, na czas jego przejazdu blokowane są ulice]. Nie będzie tradycyjnej „bezpośredniej linii” ze społeczeństwem? To tylko dlatego, żeby łączącym się za pośrednictwem telewizji i zadającym spontaniczne pytania członkom społeczeństwa nie zmarzły uszy i nosy w oczekiwaniu na połączenie. A do Indii prezydent pojedzie w grudniu po południu, kiedy będą gotowe merytoryczne kwestie. Trzeba powiedzieć, że pan Pieskow ma wybitne talenty sowizdrzalskie.
Według gazety „Wiedomosti”, prezydentowi zaaplikowano obecnie serię zabiegów fizjoterapeutycznych, lekarze zalecili, by prezydent w tym czasie nie latał – ani samolotem, ani tym bardziej motolotnią.
Stan zdrowia rosyjskiego prezydenta przez ostatnie dwanaście lat nie był tematem numer jeden – prezydent Putin tryskał zdrowiem. Mało tego – prezentował się jako wybitnie sprawny, wysportowany i gotów na każde wyzwanie. Po okresie rządów sowieckiej gerontokracji – stetryczałego Breżniewa, podłączonego do sztucznej nerki Andropowa, gasnącego w oczach Czernienki, a potem ciężko chorego na serce i miłość do mocnych trunków Jelcyna krzepki Władimir Władimirowicz prezentował się sprężyście. I wszyscy o temacie zdrowotnym zapomnieli.
„W kraju, gdzie połowa mężczyzn nie dożywa do emerytury, a druga połowa marzy, żeby w wieku 60 lat wyglądać tak, jak wygląda Putin, w takim kraju taki człowiek – uprawiający wszystkie możliwe dyscypliny sportu, pracujący bez odpoczynku i od rana do nocy pełen werwy – nie mógł nie mieć poparcia. Dlatego nie spiskująca opozycja, nie zakusy Zachodu i nawet nie spadek cen ropy są głównym zagrożeniem dla rządów Władimira Putina. Głównym zagrożeniem jest zniszczenie wizerunku silnego i zdrowego człowieka” – napisał w blogu komentator Echa Moskwy Anton Oriech.
Może rzecznik prezydenta dobrze o tym wie i dlatego jak ognia unika potwierdzania pogłosek o niedyspozycji szefa. W czasach ZSRR zachodnia kremlinologia specjalizowała się w stawianiu na odległość diagnoz członkom radzieckich władz – Kreml zawsze milczał jak zaklęty, temat zdrowia przywódców był sferą tabu. Słowna ekwilibrystyka rzecznika Pieskowa każe się zastanowić, czy nie trzeba będzie powrócić do tych starych praktyk.
Problemy z kręgosłupem to fatalna rzecz, życzę prezydentowi Putinowi zdrowia. Aha, i jeszcze jedno: żurawie, które prezydent prowadził na motolotni na miejsce zimowania, nie zaadoptowały się w nowym miejscu i trzeba je było z powrotem przywieźć do rezerwatu pod opiekę specjalistów.

Ostatni as hrabiego Barry Kenta

Białoruś rozpatruje możliwość zmiany swojej pozycji, jeśli chodzi o kwestię niepodległości Abchazji i Osetii Południowej – taki nieoczekiwany sygnał wysłał dziś minister spraw zagranicznych Białorusi Uładzimir Makiej po rozmowach z rosyjskim kolegą w Mińsku. Czego Białoruś spodziewa się w zamian?
Białoruska gospodarka od dawna robi bokami. Kontredanse prezydenta Łukaszenki polegają na wiecznym targowaniu się z Moskwą o przywileje i ulgi, które pozwalają jako tako utrzymać się „na pławu”. Przez całe lata Bat’ka skutecznie opierał się naciskom i nie oddawał w rosyjskie ręce najważniejszych przedsiębiorstw – rafinerii i zakładów chemicznych. Wcześniej jeszcze też długo i męczliwie grał o zarządzanie rurociągami biegnącymi przez terytorium Białorusi, przez które na Zachód płynie rosyjska ropa i gaz. Łukaszenka w wielu z tych kwestii własnościowych musiał w końcu Rosji ustąpić, gdy widmo bankructwa zaglądało mu w oczy, ale jedną kartę trzymał cały czas w rękawie – kwestię uznania niepodległości Abchazji i Osetii Południowej, na czym szczególnie zależało Moskwie.
Moskwie zależało, Moskwa niejednokrotnie wydawała z siebie niezadowolone pomruki, ale Bat’ka się nie ugiął. To, że Białoruś nie uznała niepodległości tych oderwanych w 2008 roku w sierpniowej wojnie gruzińskich prowincji, było poniekąd rysą na wizerunku Rosji. Ha, skoro tej awantury nie chce przypieczętować nawet najbliższy partner Kremla, to co dopiero mówić o innych. Akty uznania Abchazji i Osetii przez Nauru czy Vanuatu nie miały ciężaru gatunkowego i częściej stanowiły pożywkę dla kpin niż poważnych analiz.
Czy wypuszczane z białoruskiego MSZ sygnały to tylko kolejne baloniki próbne w nieodmiennej grze Łukaszenki w kotka i myszkę? Czy jednak dojdzie w tej sprawie do przełomu? Takiego asa można zagrać tylko raz i tylko raz uzyskać za to profity. Tymczasem Białorusi potrzebne jest długodystansowe wsparcie ze strony Moskwy.
Eksperci od gospodarki mówią, że ekonomika Białorusi pogrąża się w stagnacji, jest nieefektywna, nie wypracuje więc więcej niż dotąd, raczej mniej. Tymczasem zobowiązania rosną, przy niskich dochodach z eksportu trudno się będzie z nich wywiązać. A na przyszły rok przypadają terminy spłaty 3-miliardowego kredytu. Na dodatek Rosja zażądała od Mińska wypłaty 1,5 mld dolarów zaległych ceł za wwóz do Rosji „rozpuszczalników” (Rosja w końcu przestała przymykać oczy na stosowany przez Białoruś proceder omijania barier celnych dotyczących handlu materiałami ropopochodnymi, które przez granice przejeżdżały jako rozcieńczalniki i rozpuszczalniki).
Podczas mińskich rozmów ministra spraw zagranicznych Rosji stanęła jeszcze jedna kwestia: wzmocnienia systemu rosyjskiej obrony przeciwrakietowej na kierunku zachodnim. Strona białoruska ma wziąć w tym udział. Jeśli chodzi o współpracę wojskową Moskwa-Mińsk, to tutaj żadnych sporów i konfliktów nie ma. Współpraca rozwija się znakomicie.

Przywracanie pamięci

Przez cały dzień przy Kamieniu Sołowieckim na moskiewskim Placu Łubiańskim wyczytywano w porządku alfabetycznym imiona i nazwiska ofiar represji stalinowskich. Memoriał przeprowadził akcję „Przywracanie imion” po raz szósty w przededniu Dnia Pamięci Ofiar Represji Politycznych mrocznych czasów. W tym roku przypada 75 rocznica „Wielkiego Terroru” 1937 roku. W samej Moskwie, między innymi w piwnicach słynnej Łubianki, która znajduje się po drugiej stronie Placu Łubiańskiego, rozstrzelano wtedy ponad 30 tysięcy ludzi. Łącznie w całej Rosji w latach 1937-1938 stracono 680 tysięcy ludzi. Dziś odczytano trzy tysiące nazwisk. Przy Kamieniu zapalono setki zniczy, złożono kwiaty.
Ludzi przyszło sporo (według uczestników, znacznie więcej niż zwykle). Czytający listę nazwisk po kolei podchodzili do mikrofonu. Na swoją kolej trzeba było czekać ponad dwie godziny. Memoriał prowadzi w tym roku dodatkowo akcję zbierania listów więźniów GUŁagu, więc oprócz nazwisk odczytywano jeszcze wybrane listy. Przy nazwisku ofiary wyczytywano także jej zawód. Pisarka Linor Goralik stwierdziła, że to zestawienie robi kolosalne wrażenie: „Można sobie wyobrazić, jak „szyto” sprawy wysokim dowódcom wojskowym czy funkcjonariuszom partii, ale kiedy słyszy się obok nazwiska ofiary „kwiaciarka z Parku Kultury” albo „operator karuzeli” czy „pracownik bufetu wiejskiego artelu inwalidów”, to czy można sobie wyobrazić, na czym polegać miała ich wina”.
Bezpośrednią transmisję z „Przywracania imion” można było oglądać w Internecie na stronie Memoriału. Jeden z organizatorów akcji Oleg Orłow powiedział: „podobne akcje mają szczególne znaczenie właśnie teraz. Dziś wspominamy ofiary represji epoki Stalina, a jutro, 30 października zbierzemy się na skwerze Nowopuszkińskim, aby wziąć udział w mityngu przeciwko represjom politycznym we współczesnej Rosji. Te dwie akcje są ściśle ze sobą związane”.
I przytoczę jeszcze dwa znamienne głosy internautów pod nielicznymi materiałami informacyjnymi na temat tej akcji. Głos pierwszy: „dlaczego mówi się tylko o Wielkim Terrorze i o Stalinie? Dlaczego właśnie jego [poczynania] tak się podkreśla? Dlaczego nie mówi się o wszystkich ofiarach bolszewizmu, poczynając od 1917 roku? O duchownych, szlachcie, oficerach, kupcach? Dlaczego ani Lenin, ani Trocki, ani Swierdłow, ani inni czekiści, którzy przed Stalinem sięgnęli po terror i stworzyli całą zbrodniczą machinę terroru, dlaczego oni nie są wspominani? Można odnieść wrażenie, że na przywracanie pamięci zasłużyli tylko ci, którzy początkowo nieźle urządzili się w sowieckiej rzeczywistości, w tym również kosztem zastępów represjonowanych przed falą Wielkiego Terroru i którzy w rezultacie trafili w żarna tej strasznej machiny terroru, stworzonej być może z ich udziałem. To oczywiście nie odnosi się do wszystkich ofiar Wielkiego Terroru, szczególnie do zwykłych ludzi czy duchownych [wiele ofiar fali terroru w 1937 r. to partyjni funkcjonariusze wysokich szczebli, wojskowi, czekiści – Stalin rozpętał terror m.in. w celu pozbycia się konkurencji z szeregów partii]. Jednakże ci, którzy sami przyczynili się do [zwycięstwa] rewolucji, a nawet otrzymali potem z tego tytułu profity, a dopiero potem byli represjonowani, to nie są niewinne ofiary, weźmy choćby czekistów albo dowódcę karnej ekspedycji na zbuntowanych tambowskich chłopów, Tuchaczewskiego, albo bolszewickich aparatczyków. Odczytywanie wszystkich jednym tchem nie jest sprawiedliwe”.
I drugi głos: „Czytanie nazwisk ofiar pod bokiem śmiejącej się z tego po cichu Łubianki to profanacja. Teraz w ramach walki z totalitaryzmem należałoby odczytywać nazwiska oprawców i ich spadkobierców, a nie ich ofiar. A propos, wśród ofiar 1937 roku (i później) było wielu takich, którzy mieli ręce po łokcie we krwi. […] Obywatele, zajmijcie się konkretnymi sprawami, bo za waszym rytualnym czytaniem chowają się wczorajsi i dzisiejsi oprawcy i sadyści. To o nich trzeba mówić całemu światu!”.

Dwa kluby i jeden zarząd

Elita polityczna i społeczeństwo muszą zdecydować, jakie ma być państwo, które chcą budować. Bez tego niemożliwe będzie opracowanie scenariuszy rozwoju kraju – tak w przeddzień obrad międzynarodowego klubu ekspertów Wałdaj mówił jeden z jego założycieli, członek Rady ds. Polityki Zagranicznej i Obronnej Siergiej Karaganow. Klub wałdajski od lat spotyka się z przedstawicielami najwyższych władz partyjnych i państwowych, by pospołu wskazywać drogę ku świetlanej przyszłości. W duchu oświeconego miękkiego autorytaryzmu, nazywanego przez nich samych liberalizmem.
Karaganow w wywiadzie dla „Kommiersanta” mówił ciekawe rzeczy podające w wątpliwość to, czy nawet w tym liberalnie nastrojonym gronie uda się wypracować jakieś sensowne koncepcje, skoro elita polityczna podzieliła się – i to nie tylko pod względem ideowym (podział na reformatorski obóz liberałów i zachowawczo-patriotyczny obóz konserwatystów), ale także wzdłuż linii podziałów regionalnych czy profesjonalnych. „Elita jest podzielona tak bardzo, że prawie osiągnęła poziom rozbicia z początków lat 90. XX wieku. Ludzie nie rozmawiają ze sobą, dlatego że albo nie myślą o przyszłości, albo chcą zostawić wszystko tak, jak jest”.
Eksperci z klubu wałdajskiego mimo wątpliwości, czy mają do kogo kierować rezultaty swoich prac, przygotowują cztery scenariusze rozwoju. Karaganow wskazuje, że „głównymi bohaterami” wszystkich scenariuszy są: ceny ropy naftowej oraz elita polityczna kraju. I trochę tę elitę straszy: jeżeli elita stwierdzi, że nie należy reformować gospodarki, to w momencie spadku cen ropy wydarzenia w Rosji będą się rozwijać według najgorszego scenariusza. Jeżeli ceny się nie zmienią, a elita zastygnie w bezczynności, to Rosja będzie „się zwijać”, a nie rozwijać. W razie wprowadzenia niezbędnych reform, sytuacja w Rosji będzie stabilna nawet, gdy ceny spadną. Jeżeli ceny się nie zmienią, a reformy zostaną wdrożone, to zdaniem Karaganowa, „Rosja ruszy z kopyta”.
Obserwując poczynania władz, trudno dostrzec zamiar dokonania szeroko zakrojonych reform, mających przynieść Rosji modernizację, otwarcie na świat i w efekcie – owo „ruszenie z kopyta”. Na scenie wewnętrznej trwa przykręcanie śruby oraz zabiegi „bloku gospodarczego” o dobrą pozycję przy dzieleniu smakowitego tortu, na scenie zewnętrznej widać symptomy odwracania się od Zachodu.
Jeden z głównych ekspertów z otoczenia Dmitrija Miedwiediewa, kiedy ten był prezydentem i głosił modernizacyjne hasła, Jewgienij Gontmacher napisał o rekonstrukcji „doktryny Putina”: „Prezydent dokonał wyboru strategii. Nie została ona zapisana na papierze – w przeciwieństwie do licznych koncepcji z lat 2000. (nie zrealizowanych), ale można ją wyczytać z tego, co się dzieje. Z dwóch wariantów: (1) integracja z Zachodem, co dawałoby choćby minimalne gwarancje podtrzymania wewnętrznej stabilności i (2) odwrócenie się do Zachodu plecami, przeorientowanie się w stosunkach gospodarczych na Chiny, a także aktywizacja procesów integracyjnych na obszarze postsowieckim, prezydent wybrał drugi wariant. […] Dla dokonania wyboru na scenie wewnętrznej na rzecz konserwatyzmu miało znaczenie to, że doszło do masowych protestów [wokół wyborów]. Okazało się, że społeczeństwo, otrzymawszy w poprzednich sytych latach obfitej renty naftowej wzrost poziomu życia, zamiast pokornej wdzięczności wobec przywódcy zażądało od niego uczciwych wyborów i szacunku dla siebie. […] Putin zamiast pójść na spotkanie tych 15-20% niezadowolonych aktywnych Rosjan, wolał oprzeć się na konserwatywnych, a wręcz fundamentalistycznych warstwach”. W przeciwieństwie do Karaganowa, który ma nadzieję, że władze zechcą skorzystać z owoców pracy twórczej klubu wałdajskiego i kiwnąć palcem w stronę liberalnych reform, Gontmacher zdaje się powoli szykować do wywieszenia napisu „Koniec złudzeń, panowie”.
Klub wałdajski nie jest jedynym klubem eksperckim, w którym wykuwane są scenariusze dla Rosji. We wrześniu powstał klub izborski zrzeszający ekspertów o poglądach konserwatywno-patriotycznych. Również oni zamierzają opracować swój raport analityczny i przekazać go władzom. Członek klubu izborskiego znany literat, publicysta i płomienny ideolog, redaktor gazety „Zawtra”, barwny Aleksandr Prochanow jak Wernyhora rwie malowniczo włos z głowy i wieszczy: „świat i Rosja znajdują się na krawędzi kolosalnych wstrząsów. Tymczasem Rosja nie jest przygotowana do wojny – nie mamy broni, nie mamy gospodarki, w społeczeństwie nie ma świadomości obronnej”. Zdaniem Prochanowa, jeśli Rosja nie zrezygnuje z liberalizmu, to liberalizm ostatecznie wykończy rosyjską gospodarkę. Rosji niezbędny jest zatem „projekt mobilizacyjny”, którego kołem zamachowym ma być kompleks zbrojeniowy – „muszą powstać nowe zakłady przemysłowe, broń nowego typu”, a społeczeństwo musi się zjednoczyć pod tymi zbawiennymi hasłami.
Eksperci obu nurtów mają się spotkać i dyskutować. Na razie bez otwartej eksperckiej dyskusji w ramach Administracji Prezydenta powołano na mocy dekretu Władimira Putina nową strukturę – zarząd ds. projektów społecznych. Jego zadaniem ma być „umocnienie wychowania patriotycznego i duchowo-moralnych podstaw społeczeństwa rosyjskiego”. Pod światłym przewodem zarządu obywatele będą teraz kochać ojczyznę nie urzędowo, a szczerze. Zarząd powstał z osobistej inicjatywy prezydenta, który według kremlowskich gadających głów, „od dawna jest zaniepokojony upadkiem norm społecznych”. Na wrześniowej naradzie poświęconej wychowaniu patriotycznemu podkreślał, jak ważna jest praca nad świadomością społeczeństwa, „wypaczenia narodowej świadomości historycznej i moralnej niejednokrotnie doprowadziły do katastrofy całe państwa”. W celach wychowawczych mają powstać odpowiednie filmy, książki, praca odbywać się będzie w szkołach, ponadto urzędnicy kremlowskiego zarządu będą rozmawiać z przedsiębiorcami, pracującymi w Rosji. Bo to teraz patriotycznie pracować w Rosji (jak pokazuje choćby opisywany przeze mnie kilka dni temu przykład Giennadija Timczenki).
Satyryk Wiktor Szenderowicz w zjadliwym komentarzu stwierdza jednoznacznie, że cały ten projekt jest kolejnym powodem do „raspiłu babła” dla tych, którzy dorwą się do dojnej krowy budżetu zarządu. Cytuje w tym kontekście niezrównanego XIX-wiecznego pisarza Michaiła Sałtykowa-Szczedrina, który od podszewki znał rosyjskie wstydliwe bolączki i z troską satyryka piętnował je w swoich przenikliwych książkach, zawierających przytomną i dogłębną analizę stanów społecznej świadomości: Zajęli się wychowaniem patriotycznym? Najwidoczniej się nakradli.

Genewo, żegnaj!

Jeden z najbogatszych ludzi Rosji, naftowy trader, współwłaściciel firmy Gunvor Giennadij Timczenko, od dwudziestu z górą lat mieszkający za granicą, ma zamieszkać na stałe w Rosji – wieść o tym obiegła rosyjskie media i wywołała liczne komentarze i uśmieszki. Według oficjalnie tłumaczących to zadziwiające posunięcie współpracowników Timczenki, biznesmen zamierza „rozwijać produkcję w kraju”, a to wymaga jego obecności na miejscu. „Forbes” sugeruje, że Timczenko ma zająć się w Rosji budownictwem, pod koniec 2011 roku zaczął skupywać firmy budowlane.
Znajomy Timczenki, anonimowy bankier, na którego powołuje się gazeta „Wiedomosti”, wyjawił dość osobliwy powód powrotu naftowego potentata – miał go mianowicie o to poprosić sam Władimir Putin. „Władimir Władimirowicz jest zainteresowany wzrostem rosyjskiej produkcji, dlaczego nie mieliby zaangażować środków jego majętni znajomi. Poza tym, jeżeli znajomi będą znajdować się tu, to Putin może lepiej kontrolować sytuację”. Sekretarz Putina stwierdził, że nic mu o tym nie wiadomo.
W swoim blogu były wicepremier, obecnie w ostrej kontrze wobec Kremla, Borys Niemcow (autor m.in. niedawnego raportu o luksusowych rezydencjach, autach i zegarkach prezydenta Putina) wyraża przypuszczenie, że pan Timczenko powrócił na ojczyzny łono, „ponieważ przeciwko niemu Departament Sprawiedliwości USA wszczął śledztwo, mające wyjaśnić manipulacje przy ustalaniu cen ropy”, jakich miałby się dopuszczać Timczenko (tę wersję prezentuje także gazeta „Wiedomosti” – według dociekliwych dziennikarzy przedstawiciel Gunvor odmówił komentarza w tej sprawie, a Departament Sprawiedliwości „nie potwierdził ani nie zaprzeczył”). Niemcow pilnie przygląda się poczynaniom pana Timczenki, szczególnie od momentu, kiedy przegrał z nim sprawę w sądzie. Timczenko wystąpił przeciwko Niemcowowi z pozwem o zniesławienie. Niemcow w raporcie „Putin. Korupcja” napisał, że przyjaciele Putina – m.in. Timczenko – stali się w czasie jego rządów krezusami właśnie dzięki znajomości z prezydentem. Timczenko to stwierdzenie podważył i wygrał. Odtąd dziennikarze piszący o Timczence zawsze podkreślają, że to „nie jest przyjaciel Putina”.
Niemcow przypomina zawrotną karierę biznesową Timczenki, który nie jest przyjacielem Putina: w 1999 r. wyemigrował on do Finlandii, jego skromna firma handlująca ropą na początku dla fińskiej służby podatkowej wykazuje dochód około 300 tys. euro. Firma Gunvor zaczyna się szybko i dynamicznie rozwijać na początku 2000. (Niemcow podkreśla, że zbiega się to z początkiem prezydentury Putina). Kolejne lata przynoszą kolejne krotności dochodów. W tegorocznych rankingach najbogatszych ludzi świata „Forbes” sytuuje pana Timczenkę z majątkiem 9,1 mld dolarów na 99. miejscu (w Rosji – na dwunastym). Giennadij Timczenko od 2003 r. mieszka na stałe w Genewie. Tam też płaci podatki. „Jak się domyślacie, [Timczenko] w Rosji nie płaci nic. Jego firma Gunvor zarejestrowana w Holandii, należy do cypryjskiego off shore’u. Gunvor też nie płaci podatków w Rosji, a płaci w Szwajcarii i Singapurze. Tymczasem będąc obywatelem Finlandii i płacąc podatki w Szwajcarii, [Timczenko] eksportuje ponad jedną trzecią rosyjskiej ropy” – twierdzi Niemcow. Dalej wywodzi: „Firma Novatek [w której Timczenko włada 23% akcji] omijając przepisy o monopolu na eksport gazu uzyskała ekskluzywne prawo sprzedaży gazu za granicę. Tylko nie pytajcie: a co wspólnego z tym ma Putin. Rząd Putina latem 2011 roku bez przetargu oddaje Timczence złoża gazowe na północy Jamału. Dzięki tej operacji kapitalizacja biznesu Timczenki wzrosła z 5 do 9 mld dolarów w roku 2011/2012”. Zdaniem Niemcowa powodem decyzji Timczenki o powrocie do Rosji – mogą być jego interesy, w których stosuje on ścigane na Zachodzie schematy prania brudnych pieniędzy. Może tak, może nie. Sam zainteresowany na razie nie wypowiadał się na ten temat. Może znowu zacznie ciągać Niemcowa po sądach za zniesławienie…
Kuluary wielkiego biznesu pełne są tych i innych domysłów. A z tego, co jawne, dowiedzieliśmy się na przykład, że 10 października odbyło się spotkanie Giennadija Timczenki z wszechwładnym naftowym bossem Wszechrusi Igorem Sieczinem. To ważne spotkanie. Gunvor od dawna jest partnerem biznesowym największej rosyjskiej firmy naftowej Rosnieft’ (Igor Sieczin). Ale ostatnimi czasy na gładkiej tafli współpracy pojawiły się rysy: Rosnieft’ zarejestrowała w Szwajcarii spółkę córkę Rosneft Trading (co Gunvor odczytał jako jawne wyzwanie), a latem Gunvor przegrał przetarg na handel ropą pochodzącą z rosyjskich kompanii wydobywczych (co z kolei odczytano jako świadectwo niełaski ze strony Sieczina wobec Timczenki i rzecz oznaczającą konflikt pomiędzy dwoma panami). Tak czy inaczej, wygląda na to, że już po burzy. Timczenko i Sieczin poinformowali, że obie firmy – Rosnieft’ i Gunvor – będą współpracować przy zagospodarowywaniu nowych złóż. W Rosji, oczywiście.

Mundial w Stalingradzie?

Zbliża się okrągła rocznica związana z historycznym zwycięstwem Armii Czerwonej pod Stalingradem – w lutym przyszłego roku minie 70 lat od zakończenia bitwy, która zmieniła bieg II wojny światowej. Prezydent Putin już podpisał dekret o przygotowaniach do obchodów siedemdziesięciolecia „rozgromienia przez wojska radzieckie niemiecko-faszystowskich wojsk w bitwie stalingradzkiej”. Obchody można zacząć w zasadzie już 19 listopada, jako że tego dnia w 1942 r. wojska niemieckie znalazły się w okrążeniu, którego nie zdołały przerwać i 2 lutego 1943 r. poddały się.
Po rosyjskich mediach koczuje sugestia, że dojrzewa idea przywrócenia nazwy Stalingrad miastu, które przez ostatnie pięćdziesiąt lat nazywało się – i nazywa nadal – Wołgograd. Miasto najpierw nazywało się Carycyn, w latach ZSRR przemianowano je na Stalingrad na fali wiernopoddańczych hołdów pod adresem umiłowanego przywódcy. A gdy przywódca zamknął oczy, wymyślono neutralną nazwę – miasto nad Wołgą, a więc Wołgograd. Niemniej jeżeli o tym mieście wspominano w podręcznikach historii, to wspominano je właśnie pod nazwą z okresu wojny, a więc Stalingrad.
Pisarz Nikołaj Starikow z Petersburga już kilka dni po prezydenckim dekrecie w liście otwartym do prezydenta wystąpił z prośbą, by przywrócić „miastu-bohaterowi nad Wołgą nazwę Stalingrad”. Starikow nie kryje swojej fascynacji patronem zwycięskiego miasta. Właśnie wydał książkę „Stalin. Wspominamy razem”. Organizacja o dziwnej nazwie „Związek Zawodowy Obywateli Rosji” zbiera na ulicach Petersburga podpisy pod petycją o zmianę nazwy. Podpis można złożyć również na specjalnej stronie internetowej „Za Stalingrad!” (obok ankiety, którą powinni wypełnić uczestnicy głosowania, zamieszczono wiersz autorstwa szesnastoletniego Józefa Dżugaszwili, wzruszenie, nie ma co, chwyta za gardło nawet najtwardszych czytelników).
Zdaniem Starikowa i jego współpracowników, nadanie historycznej nazwy Stalingradowi byłoby najwspanialszym podarunkiem dla narodu rosyjskiego. Ponadto pozwoli ono „przywrócić sprawiedliwość historyczną w odniesieniu do naszego narodu-wyzwoliciela”, „posłuży sprawie umocnienia pozycji Rosji na arenie zewnętrznej”, a także stanie się „sygnałem dla wszystkich, że my, współcześni, jesteśmy godni swoich przodków i nikomu nie pozwolimy pozbawić nas naszej, tak ciężko zdobytej, niepodległości”. Odpowiedzi prezydenta na list nie znamy – może jeszcze jej nie było, może jej w ogóle nie będzie.
Ale sprawa jest. Półtora roku temu Putin – jeszcze jako premier – był w Wołgogradzie, gdzie uczestniczył w zjeździe swojego Ogólnorosyjskiego Frontu Narodowego. Do dziś w mieście powtarzane jest z upodobaniem jedno zdanie z tego wystąpienia: „Jak mamy zwyciężać bez Stalingradu?”. Zdanie zostało wyrwane z kontekstu – Putin mówił wtedy o perspektywach uczestnictwa Wołgogradu w mistrzostwach świata w piłce nożnej, które mają odbyć się w Rosji w 2018 roku. Uroczystość przyznawania organizacji pretendującym miastom odbyła się 29 września i, faktycznie, Wołgograd znalazł się na liście rosyjskich miast, które przyjmą drużyny piłkarskie i kibiców za sześć lat. Jak w tym kontekście rozumieć słowa Władimira Putina, że bez Stalingradu nie da się wygrywać? Hm, może to znaczy, że sam prezydent by chciał, iżby powrócono do nazwy miasta, która znana jest na całym świecie w przeciwieństwie do nazwy Wołgograd, która tak opromieniona sławą nie jest.
Czy chodzi tylko o kojarzącą się ze zwycięstwem nazwę, która miałaby zagrzewać do boju piłkarzy i kibiców? Im zapewne jest wszystko jedno, jak nazywa się miasto, w którym odbywać się będą mecze. To bardzo ciekawy moment. Dwadzieścia lat temu w całej Rosji masowo przywracano historyczne nazwy miastom przemianowanym w okresie ZSRR na nazwy czczące wodzów rewolucji. Nazwy związane ze Stalinem zniknęły z map na ogół w drugiej połowie lat pięćdziesiątych czy na początku sześćdziesiątych na fali żegnania się z kultem jednostki (wtedy „była faza” na wytuszowanie Stalina ze świadomości). Czy teraz dojdzie do przywrócenia nazwy, której patronuje kat narodów? Władze ciągle nie mogą się zdecydować, jak się ze spuścizną Stalina ułożyć. Kilka lat temu napisałam, że dla Kremla Stalin jest jak walizka bez rączki – nieść ciężko i nieporęcznie, ale i wyrzucić szkoda. Przez okres prezydentury Miedwiediewa wznosząca się za drugiej kadencji Putina fala rehabilitacji Józefa Wissarionowicza uległa wyhamowaniu. Niemniej wypowiadane przez Miedwiediewa słowa potępienia zbrodni stalinowskich zaraz były równoważone przez inne gadające głowy wskazaniem osiągnięć okresu stalinowskiego, przypisywanych osobiście towarzyszowi Stalinowi w duchu dawnego hołdownictwa. Dzieci w szkołach uczy się z podręcznika, w którym Stalin nazywany jest „efektywnym menedżerem”. W wielu środowiskach dąży się do zrelatywizowania ogromu i znaczenia zbrodni okrutnego reżimu. A wspominany powyżej autor Nikołaj Starikow, który nie jest w swych zapędach odosobniony, towarzysza Stalina wielbi.
„Wpisanie w aktualną polityczną toponimiczną i mitologiczną przestrzeń nazwy Stalingrad miałoby być świadectwem transformacji koncepcji suwerennej demokracji w państwową doktrynę suwerennego patriotyzmu – sugeruje w dzienniku „Niezawisimaja Gazieta” Andriej Sierienko. – Nowy suwerenny patriotyzm zyska dzięki temu prostemu zabiegowi odcień globalizacji – wszakże Stalingrad jest międzynarodowym symbolem zwycięstwa nad faszyzmem, który na dodatek nie podlega dewaluacji w odróżnieniu na przykład od pomników żołnierzy radzieckich poza granicami Rosji”.
Zobaczymy, jak sprawy potoczą się dalej. W ostatnią niedzielę pod wnioskiem o zmianę nazwy Wołgogradu na Stalingrad w Petersburgu zebrano zaledwie dziewięćset podpisów.

Przymusowe lądowanie, przymusowe hamowanie

„Z przyczyn technicznych” zaplanowaną na 14-15 października wizytę prezydenta Władimira Putina w Turcji przeniesiono na listopad. A dobrze poinformowani komentatorzy zaraz dodali, że raczej na „święty nigdy”.
„Przyczyny techniczne” kolejnego przymrozku w stosunkach Rosji z zagranicą, tym razem z Turcją, to sytuacja w Syrii i wokół Syrii. Karty przy politycznym stoliku dodatkowo pomieszał nieprzyjemny incydent z cywilnym samolotem syryjskich linii lotniczych lecącym z Moskwy do Damaszku, który tureckie siły powietrzne zmusiły dwa dni temu do lądowania w Ankarze.
Samolot przestał na lotnisku osiem godzin, cywilni pasażerowie nie dostali w tym czasie nic do jedzenia ani nie mogli skontaktować się z rosyjskimi dyplomatami w Turcji i teraz mają o to uzasadnione pretensje. Premier Turcji Recep Tayyip Erdogan miał pretensje innego rodzaju: powiedział, że Rosja złamała zasady dotyczące funkcjonowania lotnictwa cywilnego, gdyż na pokładzie samolotu znajdował się sprzęt wojskowy, wyprodukowany w zakładach zbrojeniowych w Rosji: „I nie ma wątpliwości co do tego, dla kogo był ten ładunek – dla ministerstwa obrony Syrii”. Turecka prasa napisała, że w dziesięciu skrzyniach przewożonych samolotem były elementy radarów, moduły rakiet, sprzęt telekomunikacyjny.
Moskwa początkowo wyrażała zdumienie i oburzenie. Zaprzeczano, że ładunek znaleziony na pokładzie samolotu to sprzęt wojskowy, dementowano informacje, że to sprzęt rosyjski itd. Dzisiaj po naradzie z prezydentem Putinem i członkami Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow potwierdził, że na pokładzie Airbusa A320 znajdował się sprzęt dla radiolokacyjnych systemów obrony przeciwlotniczej. „Nie mamy tajemnic. Tam nie było broni, nie mogło jej tam być. Samolot przewoził legalny ładunek, który wysłano legalnie do legalnego odbiorcy. [Przewożony sprzęt] to aparatura podwójnego przeznaczenia, która nie jest zabroniona przez międzynarodowe konwencje. Przewożenie tego rodzaju ładunków cywilnymi samolotami jest absolutnie normalną praktyką”.
Dzisiejszy „Kommiersant” napisał, że na pokładzie samolotu było dwanaście (nawet dwanaście, nie dziesięć) skrzyń z technicznymi elementami dla stacji radiolokacyjnych wraz z dokumentacją. Teraz Federalna Służba Bezpieczeństwa szuka, gdzie nastąpił przeciek informacji na temat wrażliwej przesyłki do Syrii, czyli skąd Turcy wiedzieli, który z samolotów zmusić do lądowania. „Czy Turcja miała prawo, by zmusić samolot do lądowania na swoim terytorium? To sprawa niejasna – skomentował Fiodor Łukjanow w „Moskowskim Komsomolcu”. – Po pierwsze, [Turcy] nie mieli takiego prawa, bo to był samolot cywilny, który leciał zgodnie ze wszystkimi międzynarodowymi porozumieniami nad terytorium Turcji. Po drugie, Syria nie jest podmiotem żadnych sankcji międzynarodowych, zaaprobowanych przez Radę Bezpieczeństw NZ. Czyli nie ma bazy prawnej do powietrznej blokady Syrii. Turcja zapowiada, że dalej będzie tak postępować, ale to już sprawa polityczna. Natomiast jeżeli na pokładzie samolotu rzeczywiście znajdował się sprzęt, który był przeznaczony dla kompleksu obronnego Syrii, to już sprawa etyki – jak można wykorzystywać tego rodzaju samoloty rejsowe do przewożenia tak niebezpiecznych ładunków.[…] Był już taki przypadek, kiedy przewożono ładunek wojskowy z Rosji do Syrii drogą morską. Został zatrzymany w brytyjskich wodach terytorialnych i zawrócony”.
Tureckie władze zachowują się coraz bardziej nerwowo w związku z Syrią. Napięcie na granicy rośnie z każdym dniem. Na początku października doszło do ostrzału ze strony syryjskiej tureckiej wioski, zginęli cywile, Turcja nie pozostała dłużna i odpowiedziała ostrzałem.
Pozycja Rosji w sprawie Syrii, jej poparcie dla Baszara Asada, drażni Ankarę. „Interesy Rosji i Turcji krzyżują się w Syrii – napisał w komentarzu w „Politcom” Iwan Prieobrażenski. – I [premier Turcji] Erdogan, i Putin uważają za regionalnych liderów siebie, osobiście. Turecki lider uważa, że Syria to była turecka kolonia i znajduje się w strefie tureckich interesów, a nielojalny [wobec Ankary] reżim Asada powinien zostać wyeliminowany. Putin uważa, że Rosja jako spadkobierczyni ZSRR ma prawo do tego, by liczono się z jej interesami w Syrii. Mało tego – że ma prawo zachować strategicznych sojuszników w regionie, z których Asad jest już ostatni. Rosja gotowa jest bronić Asada, tym bardziej że i sam syryjski prezydent demonstruje gotowość i zdolność do utrzymania się u władzy”. Turcja wspiera opozycję antyprezydencką i coraz mocniej podkręca spór. Rosja opowiada się za władzą Asada i nieinterwencją z zewnątrz. A więc – przeciwstawne pozycje. Brak możliwości zbliżenia stanowisk.
Odwołanie wizyty (formalnie – jej odłożenie na później) to ważny sygnał w języku dyplomacji: „nie możemy teraz rozmawiać, bo nie podoba nam się to, co robicie, drodzy partnerzy, nasza wizyta mogłaby zostać odczytana jako wsparcie dla was i waszych poczynań, a my wam takiego wsparcia nie udzielamy i udzielić nie zamierzamy, wręcz przeciwnie”. Z drugiej strony otwarte pójście na udry z Turcją też nie jest Moskwie na rękę. Ankara pozostaje ważnym partnerem w wielu kluczowych kwestiach regionalnych, przez ostatnie lata stosunki Putin-Erdogan układały się przecież doskonale. Może będzie do czego wrócić w przyszłości.