Archiwum kategorii: Bez kategorii

Reforma w cieniu piłki

16 czerwca. Na moskiewskim stadionie Łużniki – pięknym i nowoczesnym po wypasionym liftingu – odbył się mecz inauguracyjny XXI Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej. W loży honorowej zasiadł prezydent Władimir Putin w towarzystwie szefa FIFA Gianniego Infantino i saudyjskiego księcia Muhammada ibn Salmana – w meczu otwarcia spotkała się reprezentacja gospodarzy z Arabią Saudyjską. Putin wygłosił rytualne trzy słowa, rozbrzmiał pierwszy gwizdek sędziego, potem ostatni. Pomiędzy gwizdkami strzelono pięć bramek – Rosja wygrała z wynikiem 5 : 0. Rosyjski Twitter zaraz skwitował to osiągnięcie rosyjskiej piłki nożnej dowcipem: „Bramkarz Arabii Saudyjskiej po meczu został awansowany do stopnia majora Federalnej Służby Bezpieczeństwa”.

Publiczność zgromadzona na stadionie i w strefach kibica oszalała, Moskwa zamieniła się po wygranym meczu w jeden wielki lunapark. Małe afterparty mieli też goście specjalni. Na inaugurację mistrzostw przybyli wierni wasale z obszaru b. ZSRR, nawet dopuszczono na salony przedstawicieli władz nieuznanych Abchazji i Osetii Południowej, prowincji, które Rosja oderwała od Gruzji w wyniku wojny 2008 roku, parapaństw, których społeczność międzynarodowa nie uznała. Byli też byli: były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder (z najnowszą małżonką) i były prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Na trybunie obok Schroedera zasiadł też były kumpel Putina z czasów drezdeńskich, Matthias Warnig – dziś szef Nord Stream AG. W składzie „tusowki” można było wyróżnić zwalistą sylwetkę Aliszera Usmanowa, jednego z najbogatszych ludzi Rosji (i Wielkiej Brytanii). Tłumek VIP-ów kłębił się wokół gospodarza, który rozdawał uśmiechy i „misiaczki”. Swoją przygodę na Łużnikach przeżył Diego Maradona. Chciał zaparkować – zgodnie z przydziałem – na parkingu dla VIP-ów. Posępni panowie z OMON-u uprzejmie poprosili gwiazdora, żeby się turlał, nie wolno i koniec. Maradona nie dawał za wygraną, wyciągnął jakieś bumagi. Ale i to nie zmiękczyło serc twardych jak stal OMON-owców. Wiadomość o niepowodzeniu Maradony zamieściła agencja RIA NOVOSTI. Po kilku godzinach jednak ją usunęła. O mundialu jak o nieboszczyku – albo nic, albo dobrze. Cenzura ma się świetnie.

W wieczornym programie publicystycznym „Wieczór z Władimirem Sołowjowem” omawiano w euforycznym tonie pierwszy dzień mistrzostw. Jeden z uczestników dyskusji (grający w tych programach rolę niepoprawnego liberała, którego pozostali mogą pokazowo złoić) zająknął się, że jednak nie wszystko jest tak pięknie, bo politycy z Zachodu nie chcą przyjechać na mistrzostwa, że jest krytyka itd. W programie wyrażono jednak nadzieję, że – parafrazując Młynarskiego – „futbol najtwardszą przygnie głowę”, a prezydenci krajów, których drużyny dojdą do półfinału, na pewno przyjadą na mecze.

Upojeni zwycięstwem na Łużnikach Rosjanie w pierwszej chwili nie zwrócili uwagi na to, co się dzieje poza boiskiem. Tymczasem premier Dmitrij Miedwiediew ogłosił właśnie, że wnosi do Dumy dwa projekty ustaw: o podwyższeniu VAT z 18 do 20% oraz wieku emerytalnego: dla kobiet z 55 do 63 lat i dla mężczyzn z 60 do 65. Dodał, że Rosjanie żyją coraz dłużej, więc i na emeryturze jeszcze sporo sobie pożyją.

Ciekawe, jak rozwinie się sytuacja wokół projektu ustawy emerytalnej. W badaniu Romir aż 92% uczestników zadeklarowało, że jest przeciwko podnoszeniu wieku emerytalnego (http://romir.ru/studies/dojit-do-pensii). W rządowym projekcie przewidziano podniesienie progu dla kobiet aż o osiem lat, dla mężczyzn o pięć. Na stronie change.org pojawiła się petycja konfederacji związków zawodowych do władz, aby nie wprowadzać reformy. W krótkim czasie podpisało ją 800 tys. osób. Zdaniem autorów petycji, brakujące fundusze na wypłaty emerytur można zdobyć inaczej, na przykład ograniczając szarą strefę.

Być może niezadowolenie społeczne będzie na tyle duże, że władze nieco ustąpią, z czegoś zrezygnują, aby wykazać dobrą wolę; może licytują teraz tak wysoko, aby mieć z czego spuścić i okazać w ten sposób miłosierdzie (np. podnieść kobietom próg „jedynie” do 60 lub 62 lat).

Do tematu na pewno będzie okazja powrócić. Jeszcze dodam tylko, jaka była reakcja sekretarza prasowego Putina, Dmitrija Pieskowa. Indagowany, dlaczego Putin – który obiecał wszak, że za jego prezydentury nie będzie podniesienia wieku emerytalnego – przyzwala na takie ruchy rządu. Pieskow bez zmrużenia wyćwiczonych swych oczu odpowiedział, że Putin nie brał udziału w pracach nad ustawą. Ale zaraz też dodał, że od 2005 r. (kiedy Putin składał taką obietnicę), „okoliczności się zmieniły”.

The day before. FIFA World Cup

13 czerwca. Już jutro zacznie się największa impreza piłkarska, jaką Rosja kiedykolwiek organizowała u siebie: XXI Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej. Mecz inauguracyjny odbędzie się na stadionie Łużniki w Moskwie. Zagrają gospodarze z Arabią Saudyjską. W ostatnim rankingu FIFA rosyjska drużyna narodowa została sklasyfikowana na 70. miejscu. Tak źle, jeśli chodzi o klasyfikację, jeszcze nie było.

Ale kibice nie tracą nadziei, że Rosja wyjdzie z grupy. Losowanie partnerów grupowych okazało się dla gospodarzy tak korzystne (dwie słabe drużyny – Egipt, Arabia Saudyjska, jedna mocniejsza – Urugwaj), że aż trudno uwierzyć, że obyło się bez ingerencji buriackich czy ałtajskich szamanów. Drużynę Egiptu przyjmuje w Czeczenii sam Ramzan Kadyrow (https://www.svoboda.org/a/29286927.html). Nie, na zdjęciach nie widać krwi na rękach, widać szeroki uśmiech „szeregowca Putina”. FIFA wyraziła niezadowolenie z powodu ulokowania drużyny Egiptu w Groznym – wszak w tym mieście nie odbędzie się ani jeden mecz. Nazwisko Kadyrowa pojawiło się w jeszcze jednym kontekście: protestów zorganizowanych pod ambasadą Rosji w Belgii. Odbył się tam happening w obronie prześladowanego przez Kadyrowa członka stowarzyszenia Memoriał Ojuba Titijewa i innych obrońców praw człowieka. Aktywiści Amnesty International ubrani w stroje piłkarskie wrzucili na teren placówki dyplomatycznej Rosji sto piłek.

Od dwóch tygodni w rosyjskiej telewizji nadawane są reportaże z miast, które będą podejmować uczestników mundialu. W reportażach, jak to w rosyjskich bajkach bywa, wszystko jest pięknie, wszystko gotowe, ludzie gościnni, uśmiechnięci, infrastruktura wypolerowana na wysoki połysk. Od tygodnia rosyjskie MSW nie publikuje na swojej stronie internetowej żadnych przykrych wiadomości, które mogłyby zepsuć nastrój. Co nie znaczy, że nic przykrego się nie dzieje: co rusz dochodzą wieści, że temu czy owemu turyście, który przybył na mundial, skroili portfel z pokaźną sumą. A jeszcze niedawno policja informowała, że przeprowadziła z kieszonkowcami specjalne rozmowy wychowawcze, pouczając, że na czas trwania turnieju mają zerwać ze swoim ponurym procederem, aby nie psuć wizerunku kraju gospodarza. Ale widać chłopaki nie wytrzymują napięcia i robią to, co zwykle.

Kibice z obcych krajów, którzy nie zostali pozbawieni portfeli, bawią się wesoło na ulicach rosyjskich miast. Co ciekawe, te barwne korowody z Brazylijczykami czy Argentyńczykami, wspólne tańce pod gołym niebem, wspólne śpiewy itd. stoją w sprzeczności z przepisami, które Putin wprowadził dekretem na czas trwania turnieju. W myśl tego dokumentu zgromadzenia są zabronione. Ta fanaberia obywatelska ma zresztą pod górkę nawet i bez tego specjalnego dekretu.

Politolog Michaił Winogradow napisał w FB: Powstaje rozziew nie tylko pod tym wzglem, „bo z jednej strony faktycznie zniesiono wizy, a z drugiej strony wymagają od gości mundialu idiotycznej rejestracji [obowiązkowy meldunek na czas pobytu], co jest bezsensowne, szkodliwe, niekorzystne i dla przyjezdnych, i dla samego państwa. […] Przywiezionym do miast policjantom powiedziano, że mają być uprzejmi, ale już nie powiedzieli, że mają nauczyć się choćby paru słów w obcych językach. Więc stoją i nie potrafią odpowiedzieć na żadne pytanie. Nawet po rosyjsku. […] Możliwe, że Rosja po mistrzostwach nie będzie taka, jak przedtem. I wcale nie wiadomo, jaka będzie. Która z analogii okaże się bliższa: czy podobieństwo do festiwalu młodzieży i studentów w 1957 r., który stanowił mocny impuls dla unowocześnienia i otwartości ZSRR. Czy może będzie jak po olimpiadach w 1980 i 2014 roku, których przykre skutki odczuwamy do dziś”.

W mediach, które nie obsługują interesów Kremla, można znaleźć inne doniesienia niż radosne meldunki o gotowości do rozpoczęcia rozgrywek. Na przykład w Rostowie nad Donem nie wykonano planowanych remontów domów, ba, nawet samych fasad. Zasłonięto je płachtami z narysowanymi okieneczkami, a w nich radosnymi mieszkańcami, witającymi gości mistrzostw. (https://www.svoboda.org/a/29287220.html).

Hitem dzisiejszych internetów w Rosji była wypowiedź deputowanej do Dumy, przewodniczącej komisji ds. rodziny, kobiet i dzieci Tamary Pletniowej, która poradziła Rosjankom, aby unikały kontaktów seksualnych z cudzoziemcami, którzy przyjadą na mundial. Zatroskana deputowana ostrzegała: „Nawet jeśli się ożenią, to wywiozą gdzieś daleko, a potem jest problem, żeby dziewczyna mogła wrócić do Rosji. Takie przychodzą do mnie do Dumy i płaczą, że dzieci im zabrali ci cudzoziemcy. Ja bym chciała, żeby w naszym kraju ludzie pobierali się z miłości, nieważne, jakiej narodowości, byle byli obywatelami Federacji Rosyjskiej […] Po igrzyskach olimpijskich w Moskwie 1980 r. było wiele matek samotnie wychowujących dzieci. Takie dzieci potem cierpią. Dobrze, jak są jednej rasy, ale zdarza się, że są innej. To wtedy bardzo cierpią. A my powinniśmy rodzić swoje dzieci”. W czasach pierestrojki podczas jednego z telemostów ZSRR-USA, programu telewizyjnego, który miał zbliżyć obie potęgi i doprowadzić do odprężenia w stosunkach, pewna jejmość wypowiedziała słynne zdanie: „W Sojuzie nie ma seksu”. Teraz się okazuje, że owszem, jest, ale zalecany jest wyłącznie między obywatelami Federacji Rosyjskiej. Wszelkie odstępstwa od tej zasady, a szczególnie z przedstawicielami innych ras, są niebezpieczne i niewskazane.

Niespecjalna operacja specjalna pod kryptonimem „Babczenko”

30 maja. Przecież to wyglądało bardzo prawdopodobnie: zabito dziennikarza, który poruszał niewygodne tematy. Takie wiadomości ścinały krew w żyłach już nie raz i nie dwa. Wczoraj późnym wieczorem media zaczęły podawać okropną wieść z Kijowa o śmierci rosyjskiego dziennikarza Arkadija Babczenki. Został zastrzelony trzema strzałami w plecy.

Znajomi i nieznajomi – wstrząśnięci, przerażeni, niektórzy obojętni, ale niektórzy wręcz z satysfakcją – napisali w FB, TT, na forach internetowych, w komentarzach prywatnych i zamówionych przed redakcje tysiące słów o zabitym dziennikarzu. Przypomniano niełatwy życiorys Arkadija: Czeczenię, służbę w armii, świetne reportaże i książki, ostry język, krytykę Putina, szczególnie za Krym i agresję na wschodnią Ukrainę, zeszłoroczną przeprowadzkę do Kijowa w celu zapewnienia bezpieczeństwa sobie i rodzinie. Zastanawiano się, kto mógł być sprawcą ohydnego czynu. Wśród wielu hipotez – niepopartych zresztą żadnymi dowodami lub choćby poszlakami, ale brzmiących przecież prawdopodobnie – powtarzały się oskarżenia pod adresem Kremla, władz w Kijowie, separatystów z Doniecka, nasłanych zbirów z Czeczenii. W kolejnych godzinach po zabójstwie do mediów wyciekały mętne i sprzeczne dane; w pewnym momencie pojawiło się zdjęcie człowieka leżącego na podłodze twarzą w dół, z widocznymi trzema dziurami w plecach, w kałuży krwi.

Służba Bezpieczeństwa Ukrainy zwołała w sprawie zabójstwa Babczenki konferencję prasową, na której wystąpił… sam Babczenko. Żywy i zdrowy. Trochę speszony. Cóż, nie na co dzień zmienia się tak diametralnie status.

I tutaj zaczyna się kolejny akt tej niezrozumiałej surrealistycznej sztuki z iście hitchcockowskim suspensem i odwrotkami w kiczowatym scenariuszu. Na konferencji prasowej zabrał głos szef SBU Wasyl Hrycak i opowiedział wydającej okrzyki zdumienia publiczności, że SBU otrzymała dwa miesiące temu informację, że ktoś ma zabić Babczenkę. Służba przygotowała operację specjalną, mającą na celu zatrzymanie organizatora planowanego zamachu. Ten, który miał wykonać zlecenie, został przewerbowany przez SBU. To była część operacyjnej kombinacji. Hrycak pochwalił się, że organizatora właśnie zatrzymano w Kijowie, to obywatel Ukrainy, jego nazwiska nie ujawniono. O zlecenie zorganizowania zamachu na Babczenkę Hrycak oskarżył rosyjskie służby specjalne. Miały one za 40 tysięcy dolarów zlecić zabicie dziennikarza, a także trzydziestu innych osób na Ukrainie. Babczenkę miał stuknąć były uczestnik ATO na wschodzie Ukrainy; niedoszły killer poszedł na współpracę ze śledztwem, otrzymał status świadka. Zainscenizowanie zabójstwa było ukraińskim służbom potrzebne, aby dotrzeć do zleceniodawcy. Babczenko został wtajemniczony w szczegóły operacji miesiąc temu.

Tajemnica Enigmy to szyfr harcerzy młodszych w porównaniu z zapętleniem, które dziś zaprezentowały ukraińskie służby specjalne.

Komentatorzy, którzy wcześniej w różnym stylu pożegnali Babczenkę tekstami wierszem i prozą, zgodnie ucieszyli się, że bohater operacji żyje. Dalej już tak miło nie było. Reporterzy bez Granic skrytykowali metodę pracy operacyjnej SBU, uznano akcję sfingowania zabójstwa za przekroczenie granic etyki, za „grę z prawdą”. Można by dodać, że to swego rodzaju triumf fake’ów jako fundamentu wojny hybrydowej (informacyjnej). Nie od dziś wiadomo, że służby specjalne prowadzą swoje wojny w białych rękawiczkach, aby ukryć, jak brudne mają dłonie. W jednym z komentarzy do dzisiejszych wydarzeń przeczytałam pochwałę ukraińskich służb, które w walce z rosyjskimi służbami nauczyły się stosowania ich sztuczek: prowokacji, fałszywek, ustawek itd.

O co chodziło w tej zawiłej kombinacji? Na razie na podstawie tego, co ujawniono podczas chaotycznej konferencji prasowej, można tylko snuć domysły. Może chodziło o elementarny lans szefa SBU, może o zdyskredytowanie Rosji na progu Mundialu, może, może – w mediach trwa festiwal przypuszczeń.

Babczenko po wstrząsach już się widocznie uspokoił, bo wziął do ręki pióro i napisał: „Niedoczekanie. Obiecałem umrzeć w wieku 96 lat, [a wcześniej] zatańczyć na grobie Putina i strzelić selfika na Abramsie na ulicy Twerskiej [w Moskwie]. Postaram się to zrobić”.

Sponiewierana prawda, czyli car z nosem Pinokia

25 maja. Rosja wije się jak piskorz, myli tropy, wykręca kota ogonem, wszelkimi sposobami próbuje umknąć pogoni. Już przygwożdżona dowodami Międzynarodowej Grupy Śledczej JIT w sprawie zestrzelenia samolotu Malaysia Airlines nad Donbasem w 2014 r., próbuje wyprowadzić kontruderzenie. Złapana za rękę mówi ustami prezydenta: to nie moja ręka.

Śledztwo w sprawie zestrzelenia samolotu i śmierci wszystkich znajdujących się na pokładzie pasażerów i załogi, łącznie 298 osób, trwa już prawie cztery lata (o śledztwie pisałam tu kilkakrotnie, m.in. http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/07/05/i-beda-na-nich-trybunaly/). W tym czasie JIT skierowała do Rosji konkretne zapytania, na które nie otrzymała odpowiedzi. Jednocześnie Rosja domaga się dostępu do materiałów śledztwa, zaznaczając, że w przeciwnym razie nie będzie mogła uznać jego wniosków. W rosyjskich mediach ponownie wytworzono wielkie ilości sztucznej mgły, podniesiono szum, wrzucono małe i większe porcję „dezy” (dezinformacji), rozciągnięto kilometry makaronu, by zawiesić go na uszach publiczności. Macerowane są stare wątki: o rzekomym ukraińskim samolocie na kursie kolizyjnym z malezyjskim boeingiem, o ukraińskiej rakiecie i in. Nic się kupy nie trzyma, ale mąci wodę.

Wczoraj Międzynarodowa Grupa Śledcza podczas konferencji prasowej podała (a właściwie potwierdziła), że pocisk, którym zestrzelono samolot kompanii Malaysia Airlines, został odpalony z Buka, należącego do 53. brygady wojsk rakietowych rosyjskiej armii, stacjonującej w Kursku. Holandia i Australia dziś wystąpiły z oficjalnymi oświadczeniami, w których oskarżyły Rosję o udział w zestrzeleniu samolotu, co było konsekwencją pogwałcenia przez Rosję norm prawa międzynarodowego. Jednocześnie zaapelowały do Rosji, aby podjęła współpracę na rzecz ścigania i ukarania winnych. Unia Europejska i NATO wezwały Moskwę, aby przyznała swoją odpowiedzialność za tragedię lotu MH17. Departament Stanu USA zaapelował, aby „Rosja przestała kłamać w tej sprawie”.

Moskwa plącze się w zeznaniach, ale odrzuca wszelkie zarzuty pod swoim adresem. JIT powiada: pocisk przyjechał na Ukrainę z Kurska, oto numer, oto zdjęcia, oto szlak bojowy Buka, z którego rakietę wystrzelono. Rosyjskie Ministerstwo Obrony Rosji zaraz oświadcza, że ta rakieta to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa była ukraińska. Jednym słowem wznawiana jest stara rosyjska śpiewka, że zestrzelenia dokonały ukraińskie siły, choć poza zwerbowanymi przez Rosję rzekomymi świadkami nikt tego nie jest w stanie potwierdzić.

Sam prezydent Putin zabrał głos. Zapytany wprost o sprawstwo tragedii odrzucił zarzuty sformułowane na podstawie skrupulatnego międzynarodowego śledztwa. – Nie, to nie nasza rakieta – mówi. – Rosja nie uzna rezultatów śledztwa, jeżeli nie zostanie doń dopuszczona, jeśli nie będzie mogła sprawdzić prawdziwości dowodów. Jednym słowem, Rosja chce być sędzią we własnej sprawie, aby zaprzeczać dowiedzionej oczywistości. Warto może zwrócić uwagę, że prezydent Putin podczas całej konferencji prasowej (zorganizowanej przy okazji forum ekonomicznego w Petersburgu i wizyty tam prezydenta Macrona) był wyluzowany, sypał dowcipami w swoim firmowym stylu, uśmiechał się dobrotliwie, na ile pozwalały mu świeżo ostrzyknięte botoksem policzki. I tylko w momencie, gdy padło pytanie o feralny lot i rosyjskie sprawstwo zestrzelenia samolotu, zaczął podrygiwać, nienaturalnie często wzruszać ramionami, nie panował nad twarzą, wykrzywioną grymasem, z oczu sypały mu się iskry. Nie, to nie nasza rakieta! – zapamiętajmy te słowa. Prezydent Putin nie ograniczył się do tego twierdzenia, ale wygłosił płomienną tyradę o winie Ukrainy – bo nie zamknęła przestrzeni powietrznej w strefie działań bojowych. I w ogóle to ma na sumieniu zestrzelenie cywilnego samolotu. Owszem, był taki wypadek. Wypadek zbadano, winę stwierdzono. Można w tym kontekście przypomnieć panu prezydentowi Putinowi inny kazus: zestrzelenie przez ZSRR cywilnego samolotu koreańskiego w 1983 r. Wtedy też Moskwa szła w zaparte i twierdziła, że nie ma z zestrzeleniem nic wspólnego.

Grupa dziennikarzy śledczych Bellingcat opublikowała wyniki swoich poszukiwań odnośnie konkretnych osób, które są odpowiedzialne za tragedię MH17. Wskazała na oficera GRU Olega Iwannikowa vel Andrieja Łaptiewa, który podczas operacji we wschodniej Ukrainie używał pseudonimu Orion i dowodził obecnymi w Donbasie rosyjskimi siłami. Nagrania jego rozmów, które posłużyły identyfikacji, można posłuchać np. tu: https://theins.ru/politika/103853.

Ministerstwo obrony Rosji miało na komunikat Bellingcat gotową odpowiedź: wskazane osoby już dawno zostały zwolnione z wojska. Anegdota. Gdyby to nie było takie strasznie smutne.

Stare wino w starych bukłakach

19 maja. Po wyborach Władimira Putina i jego koronacji nadszedł czas na przewietrzenie gabinetu nazywanego Radą Ministrów. Kreml od razu uciął spekulacje na temat obsady fotela premiera i wysunął kandydaturę Dmitrija Miedwiediewa.

Duma nie dała się długo prosić, tym bardziej że namawiać do głosowania na kandydata Miedwiediewa przybył na sesję parlamentu sam Władimir Władimirowicz. Premier natychmiast zabrał się do kompletowania nowego gabinetu. Z wyczuciem dramaturgii dozował napięcie. Wpierw przedstawił kandydatów na wicepremierów (opisałam pokrótce ten etap formowania rządu w jednym z poprzednich wpisów http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/05/10/trzy-dni-dwuglowego-kondora/).

Wreszcie z niebieską teczką pod pachą premier Miedwiediew wczoraj wkroczył do gabinetu Putina w rezydencji Boczarow Ruczej koło Soczi. Gabinet w rezydencji nie jest ani tak duży, ani tak wysoki jak na Kremlu, przeto obaj panowie siedzieli przy niezbyt okazałym biurku twarzą w twarz. Na znak uczyniony przez gospodarza premier otworzył teczkę i zaczął odczytywać nazwiska z kolejnych arkuszy, na których zapisane zostały nominacje. Prezydent słuchał, kiwał ze zrozumieniem głową. Kamera zaglądała mu w smutne oczy. Nieprzeniknione. Putin uśmiechnął się tylko, gdy Miedwiediew odczytał nazwisko Siergieja Ławrowa jako ministra spraw zagranicznych i Siergieja Szojgu jako ministra obrony. Byli już w poprzednim rozdaniu. Jak i dwie trzecie koleżanek i kolegów. Zresztą nawet i te nowe osoby też już na ogół były w tasowanej talii wysokich stanowisk rządowych. A ci, dla których nie znalazło się teraz tek resortowych w rządzie, nie zostaną zapewne skrzywdzeni i znajdą pracę w federalnych agencjach, fundacjach czy innych odpowiedzialnych „chlebowych” placówkach.

Z ciekawych nowych postaci, jakie pojawiły się w rządzie, warto zauważyć Jewgienija Ziniczewa i Dmitrija Patruszewa. Ziniczew został ministrem ds. sytuacji nadzwyczajnych, czyli resortu, który zajmuje się udzielaniem pomocy w miejscach katastrof, klęsk żywiołowych itd. Satyryk Michaił Żwaniecki stwierdził kiedyś, że Rosja jest idealnym krajem dla działalności takiego ministerstwa. Ale ja tym razem nie o tym. Mniejsza z tym, jakie stanowisko objął Ziniczew, ważniejsze wydaje się to, kim był w przeszłości i jaką drogą doszedł do teki ministra. W dzienniku rosyjskiej telewizji podkreślano, że całe swe zawodowe życie Ziniczew związał ze służbami specjalnymi. To prawda, ale niepełna. Ziniczew był mianowicie przez wiele lat osobistym ochroniarzem Putina. To była trampolina do dalszej kariery. Ziniczew po drodze do Rady Ministrów zaliczył przymusowy parter: mianowany przez prezydenta na gubernatora obwodu kaliningradzkiego nie zagrzał tam długo miejsca, po paru miesiącach poprosił o zwolnienie i powrócił do swojego środowiska naturalnego – został zastępcą dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Czy teraz sobie poradzi na nowym odcinku? Służba też mundurowa, ale to jednak to nie to samo co bezpieczeństwo wewnętrzne.

A teraz kilka słów o Dmitriju Patruszewie. Nazwisko brzmi znajomo. Tak, to syn Nikołaja Patruszewa, jednego z wieloletnich, najbliższych współpracowników Putina, którego – jak ćwierkają kremlowskie wróbelki – prezydent darzy zaufaniem. Patruszew senior jest sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, uprzednio był dyrektorem FSB. Ma dwóch zdolnych synów. Dmitrij, starszy, ukończył Akademię FSB. Ale potem zajął się bankowością; od 2010 r. był prezesem Rossielchozbanku, jednego z ważniejszych banków Rosji, obsługującego głównie rolnictwo. Najważniejsze, że Dmitrij Nikołajewicz sprawdził się na odcinku jakoś tam niebezpośrednio wprawdzie, ale związanym z rolą. I oto teraz może śmiało, ze znawstwem, piastować stanowisko ministra rolnictwa. Ta nominacja wywołała bodaj najwięcej komentarzy. Np. „nominacja syna Patruszewa pokazuje, że rosyjskie społeczeństwo tkwi w feudalizmie. Papcio wyprosił u cara posadę dla synalka. I synalek dostał co chciał. Na dodatek z chłopami pańszczyźnianymi”.

Mamy więc tutaj zjawisko nowe: na scenę polityczną, na jej najwyższe półki wspina się drugie pokolenie „samych swoich”. To dzieci współpracowników Putina. To właśnie im – wedle planów ojców – przypadnie dziedzictwo, gdy starsi zejdą ze sceny. Bo tylko oni będą w stanie dać ojcom gwarancje bezpieczeństwa. Bezpieczeństwa życia i majątku. A w tym światku tylko to się liczy.

O jeden most za

16 maja. Na pół roku przed planowanym terminem uruchomiono most przez Cieśninę Kerczeńską, łączący Rosję z Krymem. Most ma 19 kilometrów długości. Ukraina protestowała od momentu, kiedy ruszyła budowa: „to narusza naszą integralność terytorialną”. Wspólnota międzynarodowa, uważająca aneksję Krymu przez Rosję za pogwałcenie zasad prawa międzynarodowego, też skrytykowała uruchomienie obiektu.

Dla Putina to jedno z symbolicznych przedsięwzięć: ma pokazać „miastu i światu”, że (1) Krym jest rosyjski, zintegrowany z resztą kraju, (2) państwo rosyjskie potrafi szarpnąć się na taką drogą i wymagającą wysokich technologii inwestycję; i to w warunkach sankcji międzynarodowych. Ma także umocnić popularność Putina w społeczeństwie, w którym zapał „krymnasza” cokolwiek się wypalił.

Uroczystości towarzyszące otwarciu mostu rozpisano na dwa dni. Wczoraj własną osobą przybył, by otworzyć inwestycję, prezydent Putin. W luzackim nastroju, w luzackiej skórzanej kurteczce wsiadł za kierownicę kamaza i rzucając luźno słynne gagarinowskie „pajechali”, odpalił silnik maszyny. Kamery towarzyszyły mu w przejeździe przez pusty jeszcze most, nazywany Krymskim (lub Kerczeńskim). Dziennikarze przyparli do muru sekretarza Putina: dlaczego prezydent prowadzi kamaza? Przecież na to trzeba mieć prawo jazdy odpowiedniej kategorii. – Ależ prezydent ma takie prawo jazdy od jakichś dwudziestu lat – improwizował sekretarz. Putin faktycznie nieźle sobie radzi za kierownicą i chyba lubi prowadzić samochody. Kilka lat temu przejechał ładą kaliną pokazową trasę, aby zareklamować nowy model ulubionej marki (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2010/09/02/lada-kalina-i-telewizyjna-krucjata/). Politolog Stanisław Biełkowski od lat opowiada, że gdy Putinom nie przelewało się po powrocie z Drezna do Petersburga (wtedy chyba jeszcze Leningradu), Władimir Władimirowicz dorabiał, wożąc ludzi prywatnym samochodem po mieście „na łebka”.

Przejazd Putina kamazem przez most – bez prawa jazdy (wyjaśnienia sekretarza wydają się niewiarygodne; dwadzieścia lat temu Putin był już wysokim urzędnikiem i nie miał powodu, aby szkolić się w prowadzeniu ciężarówek), bez zapiętych pasów bezpieczeństwa, bez ubezpieczenia – wygląda jak metafora aneksji Krymu przez Rosję.

Oprawę propagandową most nad Cieśniną Kerczeńską miał na poziomie zwycięstwa w długiej wyczerpującej wojnie, w mediach zadbano o odpowiednie dawki zachwytu. Przeprowadzono konkurs na pieśń sławiącą most. Powstała między innymi taka: https://www.youtube.com/watch?v=nuB1rE9DaEM

Most faktycznie poprawi sytuację Krymu – ułatwi dostawy towarów, przejazdy ludziom (stojącym dotąd w długich kolejkach do przeprawy promowej). Most zbudował Arkadij Rotenberg, jeden z ludzi bliskich Putinowi jeszcze z czasów petersburskich. Od lat dzięki wsparciu prezydenta jest championem wśród budowniczych ważnych rosyjskich inwestycji, dostaje (również bez przetargów) zlecenia najsmakowitsze z najsmakowitszych. Zarabia na tym krocie. Rotenberg i jego firmy znalazły się na amerykańskiej liście sankcyjnej.

Most kosztował bajońskie sumy – prawie cztery miliardy dolarów. Rotenberg po prostu dostał kasę od państwa, a drug Władimir kazał mu zrobić wszystko, aby most szybko powstał. Komentatorzy sugerują, że Rotenberg przepłacał i przekupywał podwykonawców, aby dopiąć celu, koszty budowy tego mostu są wielokrotnie wyższe niż koszty budowy wielkich mostów w Chinach czy USA.

Krytycy wyciągali w trakcie budowy i wyciągają nadal liczne niedoróbki (w sieci można było znaleźć np. zdjęcia pęknięć na przęsłach). Zwracają też uwagę na to, że sfinansowanie budowy było możliwe, gdyż realizowano ją za pieniądze, które odebrano innym. Na przykład nie zbudowano obiecanego mostu przez Lenę w Jakucji, a także wielu pomniejszych inwestycji drogowych. A to nie jedyny brak na mapie rosyjskich tras, Rosja zajmuje bardzo dalekie miejsce w rankingu jakości infrastruktury drogowej Banku Światowego.

Dziś przez most przemknęła kolumna Nocnych Wilków – wiernych motocyklistów Putina. Na czele jechał sam Załdostanow-Chirurg, dawno nie widziany przy dworze, nawet zaczęli ludzie szemrać, że w ogóle wypadł z łaski. Ale, jak widać, powrócił. Na taką kontrowersyjną okoliczność Załdostanow jest jak znalazł.

I przemknęła jeszcze wiadomość, że kolejną wielką inwestycją będzie… most na Sachalin.

Trzy dni dwugłowego Kondora

10 maja. Rosjanie lubią początek maja. Ten piękny miesiąc zaczyna się dniem wolnym z okazji Święta Pracy. Zaraz potem odbywa się wielkie świętowanie Dnia Zwycięstwa. Znowu dzień wolny. W czasach ZSRR był to nieoficjalny początek sezonu działkowców, którzy wyruszali gremialnie za miasto, aby skopać grządki. Tegoroczne „majskije prazdniki” zostały jeszcze dodatkowo umajone inauguracją starego/nowego prezydenta i nominacją starego/nowego premiera.

Zaprzysiężenie Putina odbywało się wedle po aptekarsku ułożonego na odpowiednich półeczkach scenariusza. Kamery telewizyjne precyzyjnie zaglądały w odpowiednie miejsca. Nie było tym razem filmowanego z rozmachem z lotu ptaka przejazdu prezydenckiej limuzyny przez Moskwę. Ta z 2012 r. została zapamiętana z tego powodu, że odbywała się ulicami kompletnie wyludnionego miasta – miasta, które kilka dni wcześniej pokazało podczas wielotysięcznych demonstracji ulicznych, że nie chce Putina na Kremlu. W tym roku schemat: demonstracja-inauguracja też się zresztą powtórzył (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/05/06/car-nahajki-i-demonstranci/).

Relacja z uroczystej przysięgi zaczęła się od sceny w roboczym gabinecie Putina na Kremlu: prezydent odbiera telefon z meldunkiem o gotowości do uroczystości. To sygnał, że już powinien się wreszcie oderwać od ukochanej roboty (miało to uświadomić społeczeństwu, jak to prezydent się w nieustannym trudzie zamęcza) i pójść do sali, gdzie czeka na niego pięć tysięcy gości. Prezydent wstaje, wychodzi na korytarz, idzie, idzie, długi ten korytarz, długi, idzie, przygląda się wiszącym na ścianie obrazom, idzie, idzie, pociera dłonie, idzie, wychodzi na klatkę schodową, schodzi po schodach wyłożonych czerwonym dywanem, wychodzi na podworzec. A tam (werbelek) stoi limuzyna jak ze snu: ogromna, opancerzona, połyskliwa jak muszla perłopława. To nowy samochód prezydenta, rosyjska produkcja, co z dumą podkreśla komentator państwowej telewizji. Limuzyna jedzie, jedzie, podwozi Putina pod Wieki Pałac Kremlowski. Prezydent wchodzi do pałacu, po wyłożonych czerwonym dywanem schodach wchodzi, wchodzi, wchodzi. Wreszcie gdy słychać kuranty kremlowskiego zegara, drzwi paradnej sali się otwierają i Putin wchodzi pomiędzy szpaler klaszczących (klaszcze tylko pierwszy rząd, drugi i kolejne filmują pasaż prezydenta telefonami komórkowymi). Idzie, idzie, idzie, kiwa głową pozdrawiającym go gościom. Mija jedną salę, drugą, z góry kapie nań złoto wystroju, z boku ściekają nań galony wazeliny. Dociera do Sali Andriejewskiej. Tu rozwleczony długi makaron lekko się zwija: prezydent sprawnie składa przysięgę, potem krótko przemawia (zrobi wszystko, by Rosja była wielka, a ludziom żyło się lepiej). Gdy schodzi z podwyższenia, ma chwilę na przyjęcie gratulacji: wpierw ściska dłoń patriarchy Cyryla. A potem – o, to sensacja! – przyjmuje gratulacje od Gerhardta Schroedera, byłego kanclerza Niemiec, który od lat wiernie mu służy jako menedżer i lobbysta gazowych interesów Rosji. Dopiero jako trzeciego Putin dostrzega Dmitrija Miedwiediewa. Kiedyś kremlinolodzy ustalali hierarchię ważności wśród kacyków z KC na podstawie ich ustawienia na trybunie mauzoleum Lenina podczas państwowych uroczystości. Dziś obserwatorzy gubią się w domysłach, co mogło znaczyć takie wyróżnienie byłego niemieckiego kanclerza (nie było innych zagranicznych gości). Tym bardziej że tuż za jego plecami stał Matthias Warnig, dawny druh Putina z Drezna, dziś pełniący ważne funkcje w Nord Stream, Warnig wysunął się nawet przed stojących za nim szefów służb specjalnych. To ciekawy zabieg PR.

Na tym nie koniec atrakcji inauguracji. Po zaliczeniu programu obowiązkowego we wnętrzu pałacu Putin (znowu telewidzowie mogli towarzyszyć mu w długim przejściu korytarzami) i przyjęciu defilady pułku kremlowskiego w niewymuszony i spontaniczny sposób postanowił pobratać się ze spontanicznym ludem, który stał na dziedzińcu. Najwięcej uwagi Putin poświęcił zgromadzonej spontanicznie młodzieży, z którą zamienił spontanicznie kilka słów. To miał być czytelny sygnał: o, taką młodzież to my lubimy, a taką, która protestuje na ulicach, uważamy za warchołów.

Nowym elementem inauguracji było błogosławieństwo patriarchy Cyryla (wcześniej patriarcha odprawiał jedynie nabożeństwo w intencji głowy państwa; co ciekawe, sześć lat temu Putin przyszedł na nabożeństwo z małżonką Ludmiłą, a wkrótce potem, najwidoczniej z tej świętości, z żoną się rozwiódł). Putin przybył do jednej z kremlowskich cerkwi, gdzie Cyryl w obecności wyższych hierarchów Patriarchatu Moskiewskiego pobłogosławił prezydenta ikoną.

Rosjanie przywiązują dużą wagę do symboli i znaków. Za złą wróżbę na rozpoczynającą się kadencję uznano to, że rozwijany na kopule pałacu kremlowskiego prezydencki sztandar nie dał się wciągnąć na maszt – podjechał troszeczkę i ani Boże mój, zaciął się i tak już pozostał w łopocie w połowie masztu.

Następnego dnia po inauguracji Putin przybył do Dumy Państwowej, aby namówić deputowanych do zagłosowania na zgłoszonego przezeń kandydata na premiera. Przywiózł ze sobą Dmitrija Miedwiediewa. Stary, sprawdzony układ. Słaby polityk, w pełni uzależniony od gospodarza Kremla, posłuszny gabinet, to nic, że nie bardzo sobie radzi. Za to prezydent może bez wysiłku zawsze wskazać winnego niedociągnięć. Jeden z komentatorów napisał: „Jakoś nie mogę sobie przypomnieć osiągnięć rządu Miedwiediewa. Bardziej impotentnego gabinetu nie było nawet za czasów późnego Breżniewa. I właśnie dlatego Putin go pozostawił”.

Posiedzenie Dumy przypominało przedstawienie teatrzyku kukiełkowego. Zresztą sami aktorzy do tego, co mają odegrać, najwyraźniej mają stosunek co najmniej zdystansowany. Oczywiście deputowani klepnęli kandydata na premiera, przy wstrzymującej się teatralnie frakcji komunistów. Pewne zmiany kadrowe jednak będą. W fotelach wicepremierów zasiądzie dziewięć osób – większość z nich już zajmowała eksponowane stanowiska. Zmiana polega na tym, że kolega, który zajmował się, powiedzmy, polityką regionalną, zajmie się, powiedzmy, przemysłem i energetyką, a koleżanka od polityki społecznej przejdzie na odpowiedzialny odcinek sportu. Sami swoi. Największe poruszenie wywołała propozycja obsadzenia stanowiska wicepremiera ds. budownictwa przez Witalija Mutkę. Tak, dobrze Państwo kojarzycie, to ten minister sportu, który sprowadził rosyjski sport na manowce, topiąc w dopingu. Nic to, na pewno się sprawdzi w budownictwie. Niech tam sobie stoi w zieleni. Rada rejsu płynie dalej starą sprawdzoną łajbą i starym kursem.

Kolejnym pracowitym dniem Putina był Dzień Zwycięstwa. Przez wiele dni wierne media planowo rozkręcały „pobiedobiesje”, jak styl obchodzenia rocznicy zakończenia wojny nazywają krytycy Putina. Była wielka defilada, był marsz „Nieśmiertelny pułk”. Z zagranicznych gości przyjechali do Putina tylko premier Izraela i prezydent Serbii. Na ulice wylegli różnej przebierańcy (w tym ludzie udający weteranów frontowych, choć urodzili się już po wojnie). Media społecznościowe wyławiały dziesiątki kuriozalnych pomysłów uczczenia rocznicy zwycięstwa (np. defilada wózeczków dziecięcych https://twitter.com/TransparantNews/status/994133268432936960).

W przemówieniu na placu Czerwonym Putin przedstawił rosyjską wizję historii, w myśl której Rosja (ZSRR) samotnie i samodzielnie pokonała hitlerowskie Niemcy. Zaznaczył, że Moskwa nigdy nie zgodzi się z inną interpretacją historii i będzie walczyć z przejawami jej „wypaczania”. To nic nowego. Nowe nie jest też propagowanie w świecie „Nieśmiertelnych pułków”, choć ich zakres geograficzny się poszerza.

Rosyjski dziennikarz i bloger, od lat mieszkający we Włoszech, Andriej Malgin napisał w komentarzu: „Putin określił ramy, poza którymi zaczyna się owo „wypaczanie historii”. Mówić, że Europę (a i sam ZSRR) ratowały z łap faszystów państwa koalicji antyhitlerowskiej – nie wolno. Mówić, że sowieccy wyzwoliciele wtrącili zajętą przez nich część Europy w komunistyczne niewolnictwo – nie wolno. A już tym bardziej nie wolno mówić o współpracy Związku Sowieckiego z nazistami w pierwszych dwóch latach wojny. Nikt ofiary sowieckich żołnierzy nie podważa. Tylko czemu organizujecie te „nieśmiertelne pułki” choćby we Włoszech? Włochy zostały wyzwolone przez Amerykanów. Nie widzę tu dziś zmilitaryzowanego karnawału pod hasłem „Możemy powtórzyć”. I jeszcze jedno: Czyżby Rosja nie napadła cztery lata temu na europejskie państwo i nie okupuje części jego terytorium?”.

Takich komentarzy oczywiście w oficjalnej przestrzeni medialnej w Rosji nie uświadczysz. Dla wielu, bardzo wielu Rosjan, 9 maja – jak i inne rocznice związane z wojną – to autentyczne przeżycie bólu i udręki, poczucie straty. Przecież tylu ludzi zginęło. Putinowska machina propagandowa, okręcona wstęgą św. Jerzego, czyni jednak z tego święta jarmark. Jarmark własnej politycznej próżności.

I robi się jeszcze smutniej.

Car, nahajki i demonstranci

6 maja. O jutrzejszej inauguracji kolejnej kadencji prezydenckiej Władimira Putina nieoficjalnie mówi się „koronacja”. Dobrze poinformowane moskiewskie wróble ćwierkają, że krąg współpracowników od dawna poza oczy nazywa Władimira Władimirowicza carem. Marcowe wybory/niewybory dały Putinowi legitymację władzy na sześć lat. I nie wiadomo, czy na tym się skończy. Logika systemu stworzonego przez Putina i jego ekipę podpowiada, że taka władza, jaką dysponuje Putin, musi być dozgonna. Jej utrata niesie dla cara ogromne ryzyko. Żadne gwarancje bezpieczeństwa nie są wystarczające, aby car mógł takie ryzyko podjąć i władzę przekazać. Autorytarne postradzieckie systemy mają problem sukcesji władzy nie od dziś. To temat na oddzielną rozprawę, tymczasem wróćmy do oglądu bieżącej sytuacji w Moskwie. Inauguracja/koronacja powinna być wydarzeniem pięknym, budującym. Władca ma wstąpić na tron przy ogólnym aplauzie miłującego ludu.

Demonstracje zwołane przez Aleksieja Nawalnego w całym kraju na 5 maja ten sielankowy obrazek zakłócają. Może dlatego – choć ich zasięg był duży, a przebieg dynamiczny – protesty nie zostały dostrzeżone przez ogólnokrajowe telewizje. Do milionów Rosjan, którzy nie korzystają z Internetu i mediów społecznościowych, a wiedzę o kraju i świecie czerpią jedynie z telewizji, przekaz o wczorajszych wydarzeniach na ulicach 27 rosyjskich miast nie dotarł. Obsługa Kremla zadbała o to, aby budowana pracowicie od tygodni oprawa propagandowa doniosłego wydarzenia nie została zniweczona przez „grupki nieodpowiedzialnych wyrostków”.

Nawalny, zepchnięty ze sceny politycznej przy okazji wyborów/nie wyborów (nie został dopuszczony do startu), wymyślił akcję w przeddzień inauguracji Putina pod hasłem: „On nie jest dla nas carem”. Wezwał swoich zwolenników do wyjścia na ulice. Okazało się po raz kolejny, że jest ich sporo. Choć z drugiej strony obserwatorzy zauważają, że liczebność tej grupy nie rośnie.

Światowe media obiegły liczne zdjęcia z demonstracji, na których młodych i bardzo młodych ludzi w brutalny sposób zatrzymuje policja – wlecze, wykręca ręce, bije, wrzuca do policyjnych suk. Zwracały uwagę szczególnie przypadki zatrzymania nastolatków (fotoreportaż zamieściła na swojej stronie opozycyjna „Nowaja Gazieta” – https://www.novayagazeta.ru/articles/2018/05/05/76379-bertsy-dubinki-nagayki). Tak, to właśnie „nawalniata” – pokolenie, urodzone już w putinowskiej Rosji, młodzież, która chciałaby odmienić oblicze kraju, szuka na to sposobu, a Nawalny – jedyny opozycyjny polityk – alternatywę proponuje. Uczestnicy protestów organizowanych przez Nawalnego są coraz młodsi. Na to warto zwrócić uwagę. Ale może ciekawsze niż skład protestującego tłumu był skład tych, którzy ten tłum tłukli i rozganiali (łącznie zatrzymano prawie 1600 osób).

Naprzeciw demonstrantów stanęły bowiem nie tylko oddziały „kosmonautów”, jak potocznie nazywa się policję i OMON (jednostki specjalne), ale także „kozacy Putina” (polecam w tym kontekście świetne opracowanie Jolanty Darczewskiej: https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/punkt-widzenia/2017-12-18/kozacy-putina-folklor-biznes-czy-polityka), którzy atakowali demonstrantów nahajkami. Wedle niektórych źródeł, w związku z protestami postawiono w stan gotowości również snajperów Rosgwardii. Nie wkroczyli do akcji na szczęście.

Jak dziś donosi portal „Grani.ru”, „kozacy, którzy napadli wczoraj na uczestników antyputinowskiej akcji w Moskwie, byli szkoleni w tłumieniu demonstracji za pieniądze stołecznych władz”. Władze Moskwy na ten cel przeznaczyły ponad 15 mln rubli. Szkolenia odbywały się pod miastem w ośrodku w Kuzieniewie. „Atamanem” tych rzekomych kozaków jest Iwan Mironow, emerytowany generał Federalnej Służby Bezpieczeństwa.

Interwencja „kozaków Putina” wywołała falę internetowych komentarzy. Politolog Aleksiej Makarkin napisał: „Jeśli państwo rzuca przeciw protestującym nie tylko omonowców z pałami, ale kozaków z nahajkami, to pokazuje nie spokojną siłę, a słabość. Państwo, które ma poczucie swej wartości i pewność siebie, nie boi się kilku tysięcy ludzi wychodzących w dzień wolny od pracy na ulice, aby wyrazić swoje stanowisko”. Jeśli państwo wydaje licencję na użycie przemocy „tituszkom”, to oznacza, że samo traci monopol na stosowanie siły. Niebezpiecznie grząsko może się zrobić.

Przed poprzednią inauguracją Putina w 2012 roku w Moskwie odbyły się protesty na placu Błotnym, w których wzięło udział wiele tysięcy ludzi. Przez kilka lat potem Putin rozliczał się z tymi niezadowolonymi – powsadzał ludzi do więzień za udział w protestach, za sprowokowaną szarpaninę z policjantami itd. Procesy „błotnych” demonstrantów miały być odstraszającym przykładem dla tych, którzy zechcieliby iść w ich ślady i protestować przeciw majestatowi Putina. Czy tym razem Putin też będzie się mścił za niemiłość?

Wiosna trwa w Erywaniu

28 kwietnia. Armenia przeżywa swoją wiosnę. Protesty nie ustają, mimo że władza ustąpiła pod naporem demonstrantów, premier Serż Sarkisjan podał się do dymisji, zaczęły się rozmowy polityków i przymiarki do ułożenia po nowemu życia w kraju.

Kreml przespał początek ormiańskich protestów. Rosyjscy politycy najwidoczniej byli pewni, że cokolwiek się stanie, Armenia i tak pozostanie niewzruszenie w orbicie Moskwy. Po co więc zwracać uwagę na to, co się dzieje w Erywaniu, po co obserwować zmiany nastrojów społecznych. Przez pierwsze dni protestów rosyjskie władze komentowały wydarzenia na placu Republiki i przetasowania w ormiańskiej wierchuszce skąpo, lapidarnie, podkreślając, że to wszystko wewnętrzna sprawa Armenii.

Ale coś musiało zaniepokoić Moskwę, bo po dymisji Sarkisjana, gdy protesty nie wygasły, nastąpił pewien ruch w interesie. Przede wszystkim warto odnotować, że 26 kwietnia prezydent Władimir Putin przeprowadził rozmowę telefoniczną z pełniącym obowiązki premiera Karenem Karapetianem, podkreślił, że kryzys należy rozwiązać wyłącznie metodami zgodnymi z prawem. Karapetian przez wiele lat pracował w firmach związanych z Gazpromem, ma dobre wejścia w Moskwie. Ta rozmowa z Putinem była ważnym sygnałem, że Rosja akceptuje jego kandydaturę. Ha, ale czy zaakceptuje takie rozwiązanie społeczeństwo Armenii? Na 1 maja wyznaczono w parlamencie głosowanie – parlament ma wybrać premiera. Dziś rządząca dotychczas Partia Republikańska oznajmiła, że nie wystawi swojego kandydata. Jak widać, wydarzenia galopują.

Tymczasem lider protestów, charyzmatyczny Nikol Paszynian jeździ po kraju, zwołuje wiece, na które przychodzi mnóstwo ludzi. To on chce zostać premierem, to jego na tym stanowisku chce widzieć ulica. Paszynian też w swoich wystąpieniach podkreśla wężykiem, że chce dobrych stosunków z Rosją. O tym też mówili podczas wizyt w Moskwie ormiańscy politycy – wicepremier i minister spraw zagranicznych, do Erywania zawitała natomiast delegacja rosyjskich parlamentarzystów.

Eksperci zastanawiają się, czy Moskwa w razie niekorzystnych dla siebie ruchów w Armenii zdecyduje się na interwencję. Inesa Mchitarian: „Kiedy Paszynian na konferencji prasowej mówi o prawach człowieka i wolności słowa, to jest w kontrze do kursu Kremla. Paszynian nie jest wygodnym kandydatem dla Rosji. Jeśli wszystko zakończy się „aksamitnie”, to będzie to przykład dla rosyjskiego społeczeństwa, jak można i należy rozliczać skorumpowaną władzę. […] Najlepszym wyjściem z sytuacji byłoby osiągnięcie porozumienia. Moskwa powinna dogadać się z człowiekiem, którego wybierze naród. Ale jeśli z pomocą Moskwy premierem zostanie człowiek, który nie jest popularny, to antyrosyjskie nastroje mogą wzrosnąć”. Ciekawie uzupełnia komentarz do sytuacji w Armenii Oleg Panfiłow (w przeszłości szef moskiewskiego Centrum Ekstremalnego Dziennikarstwa, od lat mieszkający w Gruzji): Armenia próbuje powiedzieć, że jest krajem, który ma perspektywy, a nie tylko takim, który wypełnia polecenia Kremla. Rosja próbuje w ostatnich dniach urabiać ormiańskich polityków na swoją modłę. „Ale z jednym czynnikiem aksamitnej rewolucji w Erywaniu Moskwa nic nie może zrobić – ze społeczeństwem, czyli Ormianami, których uważa za bratni naród i o którym przywykła myśleć, że zawsze będzie cierpliwie znosić wszystko, nawet wszystkich oligarchów i skorumpowanych polityków, wspieranych przez Moskwę”.

Wiele zależy teraz od tego, jaki będzie wynik głosowania w ormiańskim parlamencie i dalszy rozwój sytuacji (możliwe rozpisanie przedterminowych wyborów). Na jutro Paszynian wezwał zwolenników na wielki wiec na placu Republiki w Erywaniu.

Kreml patrzy na ormiański aksamit

23 kwietnia. Przez jedenaście dni w Erywaniu i innych miastach Armenii trwały wielotysięczne protesty. Ludzie zbuntowali się przeciwko przedłużeniu władzy Serża Sarkisjana, który przez ostatnie dziesięć lat był prezydentem, a teraz – po reformie, przyznającej duże kompetencje premierowi – zamierzał zostać szefem rządu i nadal rządzić, rządzić, rządzić. Na czele demonstracji stanął Nikol Paszynian (Pashinian) z jedynej proeuropejskiej partii Wyjście, zasiadającej w parlamencie. Wczoraj nastąpiło przesilenie. Sarkisjan spotkał się na Paszynianem, ale z rozmów nic nie wyszło. Paszynian został zatrzymany. Na ulice Erywania wyszły jeszcze większe tłumy. Demonstranci domagali się odejścia Sarkisjana i wypuszczenia Paszyniana. Dziś pod naciskiem ulicy Sarkisjan złożył dymisję. „Nie miałem racji” – powiedział na odchodnym.

Armenia znajduje się w orbicie wpływów Moskwy. Przynależy do wszelakich promowanych przez Rosję formatów integracyjnych na obszarze WNP. Jest gospodarczo i politycznie uzależniona od Kremla. Znajduje się w stanie wojny z sąsiednim Azerbejdżanem o Karabach. Drugim nieprzyjaznym państwem w sąsiedztwie jest Turcja (akurat za dwa dni przypada rocznica ludobójstwa Ormian w Cesarstwie Osmańskim). Opiekuńcze skrzydła Moskwy mają zapewnić spokój i bezpieczeństwo. W Giumri znajduje się rosyjska baza wojskowa.

Prowadzone żmudnie przez długi czas negocjacje z Unią Europejską o przyszłej ewentualnej integracji zostały przez Rosję sprawnie wykolejone i Armenia jak gruszka do fartuszka spadła w objęcia Putina, została włączona do Unii Celnej, pożegnawszy się z europejskim snem. Sarkisjan jako prezydent dawał twarz temu zwrotowi. I dawał Moskwie gwarancje, że Armenia pozostanie wiernym sojusznikiem Rosji.

Oficjalna reakcja Rosji na wydarzenia w Armenii była więcej niż zrównoważona. Sekretarz prasowy prezydenta oświadczył, że Moskwa nie miesza się w wewnętrzne sprawy Armenii i ma nadzieję, że pomiędzy oboma państwami zachowane zostaną dobre stosunki. Rzeczniczka MSZ Maria Zacharowa napisała w sieciach społecznościowych: „Armenio! Rosja jest zawsze z tobą”. Rosyjska telewizja nadała dziś w głównym wydaniu programu informacyjnego wyważony, zobiektywizowany, pozbawiony komentarza reportaż z Erywania; pokazano cieszących się ludzi, którzy tańczą na ulicach.

Za to komentarze pojawiły się w mediach społecznościowych – które zresztą wiele uwagi (w przeciwieństwie do telewizji) poświęcały wydarzeniom w Erywaniu już w uprzednich dniach. Opozycyjni komentatorzy z entuzjazmem powitali porażkę Sarkisjana. „Sarkisjan był prezydentem od 2008 roku i zamierzał pozostać u steru władzy przez co najmniej pięć kolejnych lat. I nagle – co za pech. Znowu Majdan!” – napisał w blogu politolog Aleksiej Roszczin. I dalej: „Nie wiadomo, jak przewrót w Erywaniu może podważyć pozycję Rosji. No bo gdzie ta biedna Armenia, wtłoczona między Turcję i Azerbejdżan, granicząca z niezbyt jej sprzyjającą Gruzją, gdzież ona się podzieje? Najwidoczniej rosyjska elita polityczna święcie uwierzyła, że nigdzie się nie podzieje, że jest skazana na uzależnienie od Moskwy. Cóż, swego czasu o Ukrainie też tak samo mówiono… Kreml na razie robi dobrą minę do złej gry i demonstruje, że w Erywaniu nie dzieje się nic ważnego, że to wewnętrzna sprawa Ormian. Ale co, jeśli się okaże, że pod rządami Putina Rosja straciła wpływy nie tylko w Gruzji, ale także w Armenii? Trzeba będzie reagować. Jak? Czyżby znowu rosyjska propaganda zamierza wyjaśniać wydarzenia w Erywaniu działaniem osławionej pomarańczowej technologii Waszyngtonu? Rezultatem tępej polityki Putina jest to, że Rosja jest pokłócona z całym światem i nawet na obszarze postradzieckim traci wpływy”.

Może to nieco na wyrost powiedziane. Na razie wiele zapowiada, że sytuacja się uspokoi, w ciągu tygodnia zostanie wybrany nowy, najprawdopodobniej tymczasowy premier. Być może konieczne będzie rozpisanie nowych wyborów parlamentarnych. Być może na czele rządu stanie Karen Karapetian, dotychczasowy premier. Karapetian ma przedeptane „wejścia” na Kreml. Był przez lata menedżerem Gazpromu, nie jest antyrosyjski.

Niezależnie od tego, co już się wydarzyło w Armenii (doszło do zmiany na szczytach władzy pod wpływem pokojowych demonstracji) i co jeszcze się wydarzy, na rosyjskim rynku teraz powstała przestrzeń do roztrząsania, czy kryterium uliczne ma szanse na analogiczny sukces w Moskwie. Aleksiej Nawalny napisał na Twitterze: „Komentarz do wydarzeń w Armenii jest oczywisty – najlepszy sposób na polityków, którzy chcą dożywotnio zajmować swoje stanowiska, to wyjście na ulice. Trochę odwagi i uporu – i od razu wszystko znajduje się na właściwym miejscu. Gratuluję obywatelom Armenii tego, że dopięli swego”.