Archiwum kategorii: Bez kategorii

Selfie z przedramieniem

27 września. Trochę pili. Nawet więcej niż trochę. Pewnego dnia ze świeżo poznaną kobietą biesiadowali sobie przyjemnie na łonie natury. Najpierw było miło, a potem zaczęło im się dymić z łbów. Od słowa do słowa – wybuchła awantura. Dmitrij zabił nową znajomą. Ciało pociął. Część zabrał ze sobą, część pozostawił na miejscu zbrodni. Zrobił sobie kilka fotek telefonem komórkowym.

Trochę wypili. Nawet więcej niż trochę. Więc Dmitrij niedokładnie pamięta, co się działo. Zgubił komórkę. Jego żona Natalia też niewiele pamięta. Wrócili do pokoju w bursie należącej w przeszłości do miejscowej szkoły lotnictwa wojskowego, w której Natalia pracowała jako pielęgniarka (według innych danych – jako kucharka).

Zgubiony telefon znaleźli robotnicy pracujący nieopodal miejsca, gdzie odbyła się feralna biesiada. Nic nadzwyczajnego – stary samsung z pękniętym ekranem. Znalazca zajrzał do galerii zdjęć, mając nadzieję zobaczyć tam zdjęcia właściciela. Zobaczył. I natychmiast pobiegł na policję. Na fotkach mężczyzna w średnim wieku pozował z głową (według innej wersji – ze skalpem) i innymi częściami ciała kobiety. Policja momentalnie zidentyfikowała właściciela. Dmitrij Bakszejew, zatrzymany zaraz potem, tłumaczył, że fragmenty ciała znalazł w lesie i przyniósł do domu, gdzie zrobił sobie na pamiątkę zdjęcia. Natalia została zatrzymana za współudział. Nie stawiała oporu.

To nie scenariusz kolejnej części „Milczenia owiec”, tylko rekonstrukcja wydarzeń, jakie miały miejsce w ostatnich dniach w Krasnodarze na południu Rosji. Policja informuje prasę niechętnie, zasłaniając się dobrem śledztwa. Opisywane przez gazety okoliczności są sprzeczne. Nie potwierdzono dotąd sensacji, które kolportuje krasnodarska prasa, że małżonkowie Dmitrij i Natalia Bakszejewowie od 1999 roku zamordowali trzydzieści osób. A ich ciała zjedli.

Sami domniemani kanibale mieli opowiedzieć policji o swoich „osiągnięciach” w dziedzinie marynowania ciał ofiar. Upiorne przetwory pono przetrzymywali w lodówce. Według niektórych publikacji, w pokoju Bakszejewów w bursie znaleziono słoiki i pakiety z zamrożonymi kawałkami mięsa. Eksperci mają zbadać, czy to ludzkie szczątki.

W Krasnodarze aż huczy od opowieści o miejscowym Lecterze i jego małżonce. Sąsiedzi kilkakrotnie próbowali wykwaterować Bakszejewów z bursy. „Śmierdziało koło ich pokoju środkami dezynfekcyjnymi i niemytymi ciałami. Natalia była kłótliwa, a Dmitrij spokojny”. No i trochę pili. Nawet więcej niż trochę. Dużo więcej niż trochę.

Natalia i Dmitrij Bakszejewowie mają już w rosyjskiej Wikipedii własne hasło. Ich przypadek wstrząsnął nie tylko Krajem Krasnodarskim, ale całą Rosją. To jedna z tych historii, które pozostają w społecznej świadomości na długo. Rosja zna niejeden wstrząsający przypadek seryjnego zabójcy, maniaka, patroszącego swe ofiary. Sztandarowym przykładem przywoływanym za każdym razem, gdy mowa o maniakalnych mordercach, jest Andriej Czikatiło, który zamordował kilkadziesiąt osób, w tym dzieci.

Śledztwo w sprawie domniemanego kanibalizmu toczyć się będzie zapewne długo, do sprawdzenia jest cała masa szczegółów. Na marginesie tej sprawy pada wiele pytań – o sprawność operacyjnych działań policji, która zapewne nic by nie wykryła, gdyby nie to, że ktoś znalazł zgubiony przez sprawcę telefon komórkowy czy o patologie trapiące społeczeństwo i ich zgubne skutki. Na internetowych forach dyskusyjnych w komentarzach dotyczących sprawy Bakszejewów zwraca uwagę często powtarzający się postulat, aby znieść obowiązujące w Rosji moratorium na wykonywanie kary śmierci.

Pomnik Kałasznikowa i Schmeissera

23 września. W dawnych sowieckich czasach był taki popularny dowcip. Iwan zatrudnił się w zakładach produkujących wózki dziecięce. Urodziło mu się dziecko, chciał zaoszczędzić, więc codziennie wynosił części z zakładu, by w domu w cichości złożyć z nich wózek. Ale mimo starań o wózek, zawsze wychodził mu karabin. Historia, którą za chwilę opowiem, świadczy o tym, że w dzisiejszych czasach w Rosji nawet z części, które po złożeniu powinny dać karabin, wychodzi jakiś bubel.

Kilka dni temu w Moskwie z wielką pompą, honorami wojskowymi i orkiestrą odsłonięto pomnik „wielkiego konstruktora”, inżyniera Michaiła Kałasznikowa. Inżynier podarował ludzkości automat swojego imienia, aby pod każdą szerokością geograficzną każdy – nawet ten, kto nie potrafi obchodzić się z bronią palną – mógł bez frasunku strzelać i zabijać. Przeciwko wysławianiu tego, który wymyślił idealną machinę śmierci, protestował pewien młody człowiek (https://www.svoboda.org/a/28751291.html). Został niezwłocznie zatrzymany za plakat „konstruktor broni to konstruktor śmierci”. Pojedyncza pikieta, nie ma się czym martwić.

Obecny na uroczystości odsłonięcia pomnika minister kultury Władimir Miedinski wypowiedział zdanie frazes, który odbił się szerokim echem po rosyjskich mediach: Kałasznikow to kulturowy symbol Rosji (dosłownie powiedział: to kulturowy brend, marka). Dziennikarz Anton Oriech przyznał mu rację: „Tak, to marka naszej kultury, symbol Rosji. Nie jedyny, są jeszcze wódka, matrioszka i niedźwiedź”.

Na autora rzeźby przedstawiającej konstruktora Kałasznikowa z ukochanym dziełem swego życia w dłoniach, niejakiego Salawata Szczerbakowa spływały z początku same splendory. Wypowiadający się masami w radiu i telewizji zachwyceni odbiorcy nachwalić się nie mogli, jakiż to piękny pomnik stworzył, jak stolicę przyozdobił, jak znakomicie uwiecznił w kamieniu ten błysk geniuszu, bez którego Rosja nie byłaby Rosją. Na tych, którzy śmieli publicznie krytykować pomnik (i za niski poziom artystyczny, i za wysławianie broni, która masowo zabija), zwolennicy Kałasznikowa i jego dzieła wylewali hektolitry wściekłej piany. (Tu można obejrzeć zdjęcia: https://www.gazeta.ru/social/photo/stg_44_on_kalashnikov_monument.shtml).

Kilka dni po odsłonięciu rzeźby (którą umieszczono pod wielkim biurowcem, nazywanym w Moskwie popularnie Mordorem) do całego galimatiasu wywołanego zażartą dyskusją doszedł nowy skandal. Jak napisał Iwan Dawydow na portalu „Snob”: „Historyk wojskowości Jurij Paszołok […] uważnie obejrzał postument, na którym wyobrażone zostały słynne kałachy, a także rysunek konstrukcji najpopularniejszego na świecie automatu. I dostrzegł, że to, co umieszczono na cokole, nie jest kałasznikowem. Tylko niemieckim StG-44. Tu kilka słów wyjaśnienia. StG to dzieło sławnego Hugo Schmeissera, który był w sowieckiej niewoli i pracował w zakładach produkujących broń [w Iżewsku]. Od wielu dekad toczy się dyskusja między specjalistami: czy Michaił Kałasznikow zapożyczył od Hugo Schmeissera konstrukcję swego znamienitego automatu? W każdym razie – AK-47 [kałasznikow] i StG-44 są do siebie z wyglądu podobne. Zostawmy ten spór historykom i specjalistom od broni strzeleckiej. Tu chodzi o coś innego. Dla patrioty historia o kradzieży Schmeisserowi pomysłów to podeptanie świętości, wraże knowania i obraza jednego z największych symboli naszej potęgi. I oto w Moskwie pojawia się pomnik twórcy tej naszej potęgi, który trzyma w ręku największy z symboli naszej potęgi”. I co się okazuje? Że na postumencie ulubieniec publiczności Salawat Szczerbakow umieszcza dzieło Schmeissera. „Czyż to nie sabotaż? Gdyby coś takiego wydarzyło się w 1947 roku, kiedy Michaił i Hugo tworzyli sławę rosyjskiego oręża, nadworny rzeźbiarz Salawat Szczerbakow już by wypluwał zęby razem z krwią na podłogę jednego z gabinetów na Łubiance”.

W dzisiejszych czasach Szczerbakow nigdzie krwią nie pluje. Za to na prawo i lewo usprawiedliwia się: „Och, pomyliłem się, bo ściągnąłem projekty z Internetu, to Internet zawiódł”. Pomyłkę Internetu postanowiono jak najszybciej usunąć. W piątek robotnicy przystąpili do odpiłowania z pomnika nieszczęsnego StG-44. Jeżeli ktoś pomyślał, że to już koniec paranoicznych przygód pomnika Kałasznikowa, to się pomylił. Robotnicy zostali mianowicie zatrzymani przez policję pod zarzutem wandalizmu i dostarczeni na posterunek.

Miało być patetycznie, patriotycznie, wzniośle i ku pokrzepieniu serc. A wyszło, jak wyszło. To znaczy nie wyszło. Jak napisał Anton Oriech, „nawet to, jedyne to, w czym byliśmy tacy świetni, nawet tego nie potrafiliśmy złożyć do kupy”. Zamiast kałasznikowa wyszedł Sturmgewehr.

Dzwonnik z równoległej rzeczywistości

19 września. To trwa już dziesiąty dzień z rzędu. W rosyjskich miastach – mniejszych, większych i tych całkiem dużych – dzień w dzień rozlegają się dziwne telefony. Tajemniczy informatorzy ściszonym głosem donoszą, że kino, centrum handlowe, ratusz, szkoła, lotnisko, dworzec itd. są zaminowane. Odpowiednie służby biegną do jakoby zaminowanego obiektu, ewakuują setki, a czasem tysiące ludzi. Po czym okazuje się, że bomby nie ma. Uff, co za ulga.

Przebieg dziwnej plagi można prześledzić na przykładzie Wołgogradu (http://v1.ru/text/news/344960180436992.html). „12:15. Pięć minut temu przez megafony w naszej galerii rozbrzmiał komunikat, że mamy się ewakuować. Wpierw poprosili o wyjście klientów, potem obsługę. Przez megafon nowy komunikat: Tylko bez paniki. Ochroniarz biegał od sklepu do sklepu i poganiał, żeby szybciej wychodzić. 12:27. Rośnie liczba centrów handlowych i rozrywkowych, o których poinformowano w anonimowych telefonach, że są w nich podłożone bomby. Na miejsce przybywają służby ratownicze. 12:35. – Siedziałem w kinie – relacjonuje uczestnik. – Przybiegła bileterka, kazała wychodzić. Wokół galerii stoi policja, wozy straży pożarnej. 12:36. Ewakuacja studentów i wykładowców uniwersytetu medycznego w Wołgogradzie. Mówią, że to planowa akcja. 12:46. Klienci ewakuowani z galerii Europa poszli coś przekąsić do pobliskich namiotów, do budynku galerii wkroczyli funkcjonariusze MCzS (ministerstwo ds. sytuacji nadzwyczajnych)”. Spływają meldunki z innych dzielnic – też ewakuacja, wokół obiektów policja, MCzS, strażacy. Obiekty sprawdzają funkcjonariusze z psami. Nic, spokój, cisza. Ludzie trochę psioczą, ale rozchodzą się po domach. Luzik. „Sytuacja w mieście jest spokojna” – mówią oficjalne czynniki. Elektrownia pracuje bez zmian, administracja też.

Podobne akcje miały miejsce m.in. w Jekaterynburgu, Permie, Irkucku, Moskwie, Petersburgu, Ufie, Nowosybirsku, Krasnojarsku, Rostowie nad Donem. O co chodzi? Kilka dni temu w Internecie pojawiło się wyznanie wysoko postawionego mundurowego, że telefony o podłożonych bombach i ewakuacje to po prostu ćwiczenia. Wpis długo nie powisiał, został szybko zdjęty. Gazety zaczęły nieśmiało drążyć temat, który niby jest, a jakoby go nie było. Oficjalne instytucje, które powinny zajmować się przypadkami terroryzmu, milczały lub bąkały coś pod nosem. Gdzieś przemknęła bokiem informacja, że Federalna Służba Bezpieczeństwa nakazuje trzymać gębę na kłódkę. Jakoby dla dobra śledztwa.

Niemniej RBK, powołując się na anonimowe źródło w MSW, pisze: „Za masowymi telefonami o podłożonych bombach może stać międzynarodowa grupa hakerska. FSB wszczęło śledztwo z art.207 (terroryzm telefoniczny). W wyniku ataków w Rosji ewakuowano z zaminowanych obiektów ponad 200 tys. ludzi”. Rozpatrywana jest wersja, że hakerzy napisali specjalny program, pozwalający kierować alarmy na wybrane obiekty infrastruktury. Na podstawie analizy alarmu dotyczącego szkół w Moskwie śledczy doszli do wniosku, że zidentyfikowane jako „telefony z Brukseli” alarmy mogły być sterowane za pośrednictwem IP-telefonii, a ich źródło znajduje się na Ukrainie. Co należało dowieść.  Do mediów wyciekła też wersja, jakoby za atakami stoi Państwo Islamskie. Bo niby dlaczego nie?

Były deputowany Dumy, eksfunkcjonariusz służb specjalnych Giennadij Gudkow przedstawia własną interpretację: „Władze przygotowują atak na Internet, na wszystkie serwisy, które są zaszyfrowane i nie są kontrolowane przez władze. To może zakończyć się tym, że napiszą nową ustawę i powiedzą, że ta kontrola jest potrzebna, aby zapewnić bezpieczeństwo ludności”.

Socjolog Jakow Kostiukowski zauważa: „Rosyjskie społeczeństwo trudno jest rozkołysać. Kiedy w Moskwie wybuchły domy [we wrześniu 1999], to wtedy ludzie autentycznie się bali, wszyscy o tym rozmawiali. Ale o tych obecnych telefonach nikt nie mówi, nikt nie reaguje. Nie ma ani strachu, ani w ogóle nic, jak gdyby nic się nie stało”.

Faktycznie dziwne te ćwiczenia/niećwiczenia.

Widzicie ludzie cuda w tej budzie

12 września. W regionach Rosji odbyły się w minioną niedzielę wybory do władz ustawodawczych i wykonawczych różnych szczebli – gubernatorów, merów miast, lokalnych legislatur. Wybory miały być ostatnim sprawdzianem dla machiny wyborczej przed zaplanowanymi na marzec przyszłego roku wyborami prezydenta. Władze z uwagą przyglądały się, które chwyty są najbardziej efektywne, które ściemy działają, a które już nie działają. Testowano, jakie technologie wyborcze (proszę wybaczyć ten żargon) zastosować, aby ludzi zachęcić do wzięcia udziału w głosowaniu, a jakie okazują się skuteczne, gdy ludzi trzeba do tego raczej zniechęcić.

Z reporterskiego obowiązku zaznaczę, że procentowo wygrała te wybory Jedna Rosja. Tak głosi komunikat. Było też kilka niespodzianek: mimo wykręcania rąk, kilku opozycjonistom udało się zdobyć mandaty w radach dzielnicowych w Moskwie, ale nie na tyle dużo, aby ich partie w przyszłych wyborach mera mogły wystawić własnego kandydata. Odnotowano spadek liczby mandatów zdobytych przez kandydatów LDPR Żyrinowskiego i Sprawiedliwej Rosji Mironowa (czyli wierne przystawki Jednej Rosji). Wybory odbyły się na Krymie – zostały oprotestowane przez Ukrainę i Unię Europejską.

Frekwencja na wyborach była niska, w niektórych regionach nie przekroczyła 10-15%, w całym kraju – 29%. Władzom generalnie nie zależało tym razem, aby była wysoka, zwłaszcza tam, gdzie dopuszczono do startu przedstawicieli pozasystemowej opozycji. W Moskwie, gdzie właśnie w kilku okręgach wystawiono kandydatów z ramienia opozycji, często brakowało informacji o lokalach wyborczych, kandydaci mieli ograniczone możliwości prowadzenia kampanii wyborczej itd. Czyli tu chodziło o to, aby ludzie nie przyszli i nie zagłosowali na opozycję.

W oficjalnych mediach odtrąbiono wielkie zwycięstwo demokracji. Dyżurni piewcy ogłosili, że zgodnie z genialnym zamysłem Kremla następuje wymiana elit – przychodzą nowi ludzie, pełni energii, z pomysłami, w demokratycznych procedurach wygrywają wybory, obejmują mandaty lub stanowiska, a ludziom dzięki temu żyje się dostatniej.

W mediach mniej oficjalnych opisywano przypadki świadczące o manipulacjach i fałszowaniu wyborów. Na przykład w moskiewskiej dzielnicy Arbat Ministerstwo Obrony zorganizowało tak zwane gumowe mieszkanie, w którym niedługo przed głosowaniem zameldowano pewnego dnia jednocześnie około 1500 żołnierzy, którzy służą w jednostce w podmoskiewskiej Bałaszysze. Jak poinformował sztab opozycyjnych partii, wszyscy ci nowo zameldowani zagłosowali w niedzielnych wyborach na Jedną Rosję, tym samym uniemożliwiając wygraną opozycjonistom. Inny przypadek opisują korespondenci agencji Reutera, którzy wybrali się obserwować wybory w regionach. „Pod lokalem wyborczym we Władykaukazie przez cały dzień dyżurowali dziennikarze. Liczyli głosujących, naliczyli 256. W oficjalnych wynikach z tego lokalu podano, że głos oddało tu 1867, czyli siedmiokrotnie więcej, niż zauważyli korespondenci. Okazało się, że większość głosów otrzymała tu Jedna Rosja. Członkowie komisji wyborczej stwierdzili, że wszystko policzyli i się zgadza. Jeden z obecnych w lokalu powiedział reporterom: „Musimy zapewnić Jednej Rosji 85 procent, w przeciwnym razie car przestanie dawać nam pieniądze”. Rzecznik prezydenta Dmitrij Pieskow pytany o naruszenia procedur wyborczych odparł, że wybory świadczą o zaufaniu społeczeństwa do Putina i że głosowanie wyróżniało się zerową tolerancją wobec naruszeń.

System musi fałszować wybory, inaczej nie potrafi – napisał jeden z komentatorów. Gdzieniegdzie stosuje metody toporne, jak karuzele z głosującymi, jeżdżącymi od punktu do punktu czy ordynarne dosypywanie kart do urn. Gdzieniegdzie metody są bardziej wysublimowane. Ale generalna zasada jest niezmienna: głosowanie musi dać odpowiedni dla władz rezultat.

Jeszcze nie wiadomo na sto procent, czy Władimir Putin będzie startował w marcowych wyborach prezydenckich. Zwleka z oficjalnym ogłoszeniem. Choć jak ćwierkają moskiewskie wróble, na Kremlu zaczęto już procedurę wyłaniania mężów zaufania Putina w kampanii wyborczej. A doświadczenia z niedzielnych wyborów na pewno się w procesie wyborczym przydadzą.

Druga śmierć pod murami Kremla

25 sierpnia. Po śmierci opozycjonisty Borysa Niemcowa, zastrzelonego pod murem Kremla 27 lutego 2015 roku, w miejscu, gdzie zginął, powstał spontaniczny memoriał. Ludzie przynosili kwiaty, zapalali znicze. Periodycznie przyjeżdżały służby oczyszczania miasta i pod osłoną nocy wymiatały złożone pamiątki, miejsce pamięci niszczyli też kilkakrotnie tak zwani prokremlowscy aktywiści, np. członkowie radykalnej grupy SERB. Nazajutrz memoriał ponownie ukwiecano. Po pewnym czasie na moście, gdzie dokonano zabójstwa, wolontariusze zaczęli pełnić dyżury, by zapobiec powtarzającym się demolkom. Jednym z wolontariuszy był 37-letni mieszkaniec Moskwy, montażysta Iwan Skripniczenko.

– Byliśmy umówieni w większym gronie, bo 15 sierpnia mijało dokładnie dziewięćset dni od śmierci Borysa Niemcowa – opowiedziała „Nowej Gazecie” wolontariuszka Tamara Ługowych (https://www.novayagazeta.ru/articles/2017/08/25/73598-politsiya-nikogda-etim-ranshe-ne-interesovalas-o-chem-govoryat-tovarischi-ivana-skripnichenko-pogibshego-posle-napadeniya-u-memoriala-nemtsova). – Planowaliśmy, że ogłosimy minutę ciszy, aby upamiętnić tę datę. Iwan przyszedł wcześniej. […] Jak potem opowiadał, stał sobie spokojnie, obok przechodziła para. Mężczyzna był wysoki i barczysty. I był podchmielony. Zaczął zaczepiać Iwana: „Po co pan tu stoi? Putina pan nie kocha?”. Iwan był bardzo spokojnym człowiekiem, więc spokojnie mu odpowiedział: „A dlaczego miałbym kochać Putina? Czy Putin to dziewczyna, że miałbym go kochać?”. Ta odpowiedź najwyraźniej zdenerwowała przechodnia, bo podszedł blisko i pięścią uderzył Iwana w twarz. Jak się później okazało, złamał mu nos. A potem sobie odszedł z towarzyszącą mu kobietą.

Jeden ze znajomych Iwana dodaje, że mężczyzna był w mundurze i mówił ze specyficznym akcentem, być może pochodził z Doniecka lub Ługańska.

Skripniczenko trafił do szpitala, tam został opatrzony, twarz miał zdeformowaną, sińce pod oczami, niemniej nic nie wskazywało, że jego stan zdrowia może się dramatycznie pogorszyć. 22 sierpnia ponownie trafił na oddział, gdzie miał przejść kolejny zabieg. W nocy zmarł. Oficjalnie przyczyny śmierci nie są znane, nieoficjalnie media przedstawiają dwie wersje: skrzep, który powstał w wyniku obrażeń albo choroba krążenia. Wszczęto śledztwo w sprawie wyjaśnienia okoliczności pobicia.

Jak twierdzą wolontariusze, np. Nadieżda Mitiuszkina z ruchu Solidarność (https://www.svoboda.org/a/28696683.html), dyżurujący przy memoriale ludzie często stawali się obiektami słownej agresji ze strony przechodniów. „Pijani, agresywni ludzie przychodzą tu niemal codziennie. Zwykle to jakaś pijana grupka albo pojedynczy podpity gość. Coś im się nie podoba, zaczynają wyklinać, wygadywać niestworzone rzeczy o Borysie [Niemcowie], o nas. Różnie się te sytuacje rozwijają […] Borys zawsze mówił, że nie można dać się sprowokować, trzeba dbać o ludzi, nie wdawać się w rozmowy z tymi, którzy zaczepiają i ewidentnie mają zamiar sprowokować kłótnie. Dla nas przekaz Borysa ma wielkie znaczenie”.

Czy sprawca pobicia zostanie złapany i postawiony przed sądem? Współpracownicy Skripniczenki wyrażają pesymizm. W sprawie wyjaśnienia okoliczności zabójstwa Borysa Niemcowa nadal bez odpowiedzi pozostają zasadnicze pytania. Wprawdzie odbył się proces, przed obliczem rosyjskiej Temidy postawiono kilku Czeczenów, których skazano za zabicie Niemcowa na wieloletnie wyroki pozbawienia wolności. I śledztwo, i proces pozostawiły jednak wiele znaków zapytania. Jedną z najważniejszych kwestii pozostaje ustalenie zleceniodawcy tego zabójstwa.

Pytanie do drzewa

19 sierpnia. Jak powszechnie wiadomo, rewolucja zjada własne dzieci. Rosyjska rewolucja swoje dzieci chętnie rozstrzeliwała. Tysiącami, setkami tysięcy. Także swoich piewców, którzy poezją, prozą i dramatem wysławiali pod niebiosa jej wyższość nad zastanym porządkiem. Wśród przemielonych przez zbrodniczą machinę stalinizmu był też jej wielki entuzjasta Władimir Kirszon. Dziś mija 115. rocznica jego urodzin, a niespełna miesiąc temu minęła 79. rocznica jego śmierci. Tak, przez rozstrzelanie.

Kirszon był zdeklarowanym bolszewikiem, członkiem partii od momentu uzyskania pełnoletności, w pierwszym szeregu walczył po stronie czerwonych w wojnie domowej. Służył rewolucji jako wierszokleta – pisał teksty piosenek i sztuki teatralne na potrzeby agitacji. Zasłużył się wielce w organizowaniu struktur organizacji pisarzy, od 1925 r. był sekretarzem RAPP – stowarzyszenia pisarzy proletariackich. Kirszon był apologetą Stalina i jego „wielkich dzieł”, a tych, którzy nie podzielali jego entuzjazmu, zwalczał wszelkimi dostępnymi środkami. Organizował nagonki na kolegów po piórze, między innymi na Michaiła Bułhakowa, Michaiła Zoszczenkę, Michaiła Priszwina, za niezbyt gorliwe zaangażowanie w tworzenie nowego człowieka sowieckiego, schlebianie gustom burżuazyjnym itd. Masami pisywał do Stalina listy, w których uprzejmie donosił na kolegów, zabiegał przy tym o przychylność wodza dla własnych dzieł. Z powodzeniem.

O popularnych w latach dwudziestych i trzydziestych sztukach Kirszona mało kto dziś pamięta. Tytuły mówią same za siebie „Tory śpiewają” (Рельсы гудят), „Cudowny spław” (Чудесный сплав), „Chleb” (Хлеб), „Wielki dzień” (Большой день) – to o wojnie światowej, która kończy się globalnym zwycięstwem komunizmu. We wszystkich utworach wysławiał przede wszystkim Stalina: „to typ nowego przywódcy, ideowego bolszewika”. Piętnował natomiast wpływ ideologii burżuazyjnej na młode pokolenie, od czci i wiary odsądzał tych, którzy sprzeciwiają się kolektywizacji itd.

Mimo że agitki Kirszona były marnymi sztuczydłami pozbawionymi walorów literackich, wystawiały je największe teatry – MChAT, Teatr Wachtangowa, Bolszoj Dramaticzeskij Tieatr w Leningradzie. Choć konstrukcja sztuk Kirszona miała wdzięk betonu, a bohaterowie wygłaszali propagandowe pogadanki dalekie od życia, w recenzjach pisano, że akcja jest wartka, problemy doniosłe, a postaci żywe. Te teatralne bohomazy nie schodziły z afisza przez kilka sezonów. Ale w końcu zeszły.

Ich wartość artystyczna nie miała tu nic do rzeczy. Kirszon należał od połowy lat dwudziestych do kręgu osób blisko związanych z Gienrichem Jagodą, komisarzem ludowym spraw wewnętrznych. NKWD pod wodzą Jagody przeprowadziło pierwszą wielką czystkę na fali represji po zabójstwie Kirowa. I jak to w totalitarnych bajkach bywa, wódz w pewnym momencie postanowił się pozbyć wykonawcy zbrodni, tym bardziej że Jagoda nie zgadzał się ze Stalinem w kilku kwestiach. W 1937 r. Jagoda został aresztowany, oskarżony o spisek i w 1938 r. stracony. Kirszon podzielił los swego protektora – został oskarżony o trockistowskie odchylenie, spisek i szpiegostwo i rozstrzelany. Miał zaledwie 35 lat. Został pochowany w bezimiennej zbiorczej mogile w tzw. Kommunarce.

Teraz jeszcze kilka słów o „życiu po życiu”. Jak pisała Jekatierina Kowalewska w „Rossijskiej Gazecie” (https://rg.ru/2015/06/29/reg-skfo/kirshon.html), Kirszon nie był poetą, w każdym razie za takiego się nie uważał, niemniej do niektórych swoich sztuk, zwłaszcza tych lżejszych, komediowych dodawał piosenki. Do wystawianej w Teatrze Wachtangowa w Moskwie komedii „Dzień urodzin” (День рождения) popełnił tekst „Zapytałem jesion, gdzie jest moja ukochana” (Я спросил у ясеня, где моя любимая), muzykę skomponował Tichon Chriennikow. Podobno kompozycja była ironiczna i wesoła, nuty się nie zachowały. Drugie życie tekst nieoczekiwanie zyskał dzięki oprawie Mikaela Tariwierdijewa – i ta kompozycja została wykorzystana przez Eldara Riazanowa w legendarnym dziś filmie „Ironia losu” z Barbarą Brylską i Andriejem Miagkowem. Film wyświetlany jest w każdego Sylwestra w rosyjskiej telewizji, stał się takim samym trwałym elementem uroczystości powitania Nowego Roku jak szampan czy sałatka Olivier. Piosenka w filmie jest liryczna (https://www.youtube.com/watch?v=YkoBjUL-2uE) i nic nie wskazuje na jej proletariacki, zaangażowany ideowo rodowód. Nikt zresztą nie pamięta o autorze słów, który pewnie by się zdziwił, gdyby zobaczył, że to jedyne jego dzieło, które oparło się próbie czasu. I że prowadzi ono własne życie diametralnie odmienne od zamysłu twórcy.

Większość zdjęć Kirszona, jakie można znaleźć w dostępnych źródłach, przedstawiają jowialnego pana w średnim wieku, wystylizowanego (Bułhakow opisał go jako ubranego po europejsku elegancika), uśmiechniętego, zadowolonego z życia i dokonań, spełnionego i bez emocji patrzącego w przyszłość. I jest jedno zdjęcie, zrobione już po aresztowaniu (można je obejrzeć m.in. tu: http://andreistp.livejournal.com/7961650.html). W oczach Kirszona zaklęta jest bezbrzeżna rozpacz, przeżyte właśnie być może pierwsze w życiu upokorzenie, porzucona nadzieja. Czy jest w tych oczach świeżo uzyskana świadomość logiki zbrodniczego totalitarnego systemu, któremu z takim oddaniem służył? Nie zachowały się dokumenty, które by o tym świadczyły. Do końca Kirszon wierzył w Stalina i w to, że wódz mu pomoże. Nie pomógł. Przecież nie mógł pomóc.

Kanclerz na posyłki

15 sierpnia. Drug Gerhardt przyjeżdżał do druga Władimira w gości. Urządzali wspólne przejażdżki saniami w towarzystwie kochających małżonek. Razem chodzili do bani, pili piwo, podpisywali porozumienia o wzajemnej współpracy, fotografowali się uśmiechnięci, ściskający się w zachwycie. Drug Gerhardt nazywał druga Władimira „kryształowo czystym demokratą”. Państwo Schröderowie adoptowali trzyletnią Wiktorię z domu dziecka pod Petersburgiem, co uznano za akt pełnego wzajemnego zaufania. Wszystko szło bardzo dobrze i układało się po myśli. Aż tu drug Gerhardt przegrał w 2005 roku wybory i przestał być kanclerzem Niemiec. Drug Władimir pospieszył z pomocą. Niemal nazajutrz po przegranej elekcji zaproponował drugowi Gerhardtowi lukratywną posadkę, za drobne 250 tys. euro rocznie Schröder zaczął pracować w pocie czoła w firmie Nord Stream AG, spółce córce Gazpromu, obsługującej gazociąg z Rosji do Niemiec biegnący po dnie Bałtyku. Krytycy w Niemczech zaczęli nazywać Schrödera „sługą Putina”. Nie przeszkodziło to Schröderowi w 2016 roku stanąć na czele kolejnej struktury związanej z projektem drugiej nitki gazociągu Nord Stream.

I oto teraz po mediach rozchodzą się wieści, że były kanclerz wejdzie do zarządu kolejnego rosyjskiego molocha paliwowego – koncernu Rosnieft’. Nowy zarząd ma być wybierany na zgromadzeniu akcjonariuszy 29 września. Rząd Rosji już zatwierdził kandydatów, wśród których figuruje nazwisko Schrödera. Na liście znajduje się też Matthias Warnig, enerdowski znajomy Putina z okresu służby w Dreźnie, który podobnie jak drug Gerhardt pracuje w Nord Stream AG, jest kawalerem Orderu Honoru Federacji Rosyjskiej za wybitny wkład i tak dalej. Według enuncjacji niemieckiej prasy, nowi członkowie zarządu mieliby pobierać apanaże w wysokości pół miliona dolarów rocznie.

Wieści o zaangażowaniu Schrödera w obsługę interesów kolejnej rosyjskiej firmy wywołały tsunami krytyki w niemieckiej prasie. W licznych publikacjach przypomina się, że kierujący koncernem Rosnieft’ Igor Sieczin należy do najbliższych współpracowników Putina, naftowy gigant realizuje linię polityczną Kremla. Związanie się z firmą Rosnieft’ oznacza związanie się z Kremlem. „Schröder stoczył się ostatecznie na pozycję płatnego lokaja polityki Putina” – stwierdził polityk z partii Zielonych, Reinhard Bütikofer. Układanie się Schrödera z Rosjanami nazwał bezwstydem. Ekskanclerz zebrał też cięgi od ekologów, którzy krytykują Rosnieft’ za prowadzenie odwiertów na terenach należących do rdzennych narodów Północy, przez co niszczą ich środowisko naturalne. Krytycy decyzji Schrödera podnoszą jeszcze i to, że jego posadowienie w Rosniefti ma na celu lobbowanie decyzji o zdjęciu sankcji z rosyjskich firm (Rosnieft’ znajduje się na sankcyjnej liście UE). Bardzo możliwe. Ale czy z taką nadszarpniętą reputacją drug Schröder będzie skuteczny? Niemiecka prasa zauważa, że Schröder próbuje odbudować utraconą pozycję w rodzimej partii SPD, zabiera głos w sprawie modelu współpracy z USA, krytykuje Trumpa i na tym się lansuje.

„Przypadek Schrödera pokazuje, że nie chodzi o ideologię. Chodzi o pieniądze. Były kanclerz nie udziela się w fundacjach pracujących na rzecz obrony pokoju czy wsparcia społeczeństwa obywatelskiego. On pracuje tam, gdzie są pieniądze – pisze ukraiński dziennikarz Witalij Portnikow. – Problem wielu przedstawicieli zachodnich elit polega na tym, że zamiast nauczyć Rosję stosowania cywilizowanych reguł gry, sami przejmują rosyjskie reguły. W uproszczeniu: zarobić duże pieniądze bez wysiłku, z zastosowaniem brutalnej siły, reguł Gułagu. […] Możesz być prezydentem, premierem, ministrem, ale jeśli wspomagasz Putina, to wcześniej czy później wylądujesz w Gazpromie”.

Schröder jest już w Gazpromie od dawna. Ciekawe, czy ma jeszcze powrót na scenę polityczną i rozpoczęcie kolejnego etapu gry.

Rosyjska dyplomacja odwetowa

31 lipca. Kiedy stało się jasne, że amerykański Kongres przyjmie ustawy ograniczające prezydentowi Trumpowi możliwość zniesienia antyrosyjskich sankcji, Moskwa wyszła z ciosem: na dywanik do MSZ został wezwany ambasador USA, wręczono mu notę z żądaniem zmniejszenia personelu amerykańskich placówek dyplomatycznych (do poziomu stanu kadrowego rosyjskich placówek w USA, a więc o 755 osób – rzecz bez precedensu) i opuszczenia dwóch obiektów użytkowanych przez dyplomatów. Na linii Moskwa-Waszyngton ponownie zaczęło iskrzyć.

Formalnie ta rosyjska ofensywa jest odpowiedzią na sankcje wprowadzone jeszcze przez administrację Baracka Obamy za rosyjską cyberingerencję w amerykańskie wybory prezydenckie (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/12/30/potluc-lustra/). Obama pod koniec grudnia 2016 roku m.in. wydalił 35 rosyjskich dyplomatów i zajął dwie rezydencje użytkowane przez pracowników rosyjskiej ambasady w USA. Ku zdziwieniu większości obserwatorów Rosja wtedy nie zareagowała – jak to miała w zwyczaju w takich wypadkach – i nie wydaliła symetrycznie takiej samej liczby amerykańskich dyplomatów. Co więcej, duch koncyliacji unosił się nad wodami. Widoczne było wtedy w rosyjskich kręgach politycznych oczekiwanie na nowy reset z Trumpem. Brak zwyczajowej reakcji był ważnym sygnałem: jesteśmy otwarci, chcemy rozmawiać po dobroci. Ale potem w grze pojawiło się wiele nowych elementów, powyłaziły na wierzch spychane pod dywan ciekawostki o kontaktach sztabu Trumpa z Rosjanami itp., rosyjska karta stała się elementem wewnętrznej rozgrywki na amerykańskiej scenie (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/05/28/rosyjska-karta-w-amerykanskiej-grze/). Przełomu nie przyniosła rozmowa Trumpa z Putinem w Hamburgu w kuluarach G20. Wydaje się, że te niejasne wątki będą się gmatwać w nieskończoność.

W tle powoli, ale nieubłaganie mieliły młyny amerykańskiego systemu politycznego. Stojący okoniem wobec prezydenta establishment przedsięwziął kroki w celu powstrzymania Trumpa od ewentualnego szybkiego zniesienia antyrosyjskich sankcji. 27 lipca Senat przegłosował ustawę podnoszącą rangę wprowadzania czy znoszenia sankcji, zgodnie z nią prezydent nie może jednoosobowo podpisem znieść sankcji, potrzebna jest na to zgoda Kongresu. Może natomiast sankcje poszerzyć.

Wezwanie amerykańskiego ambasadora do stalinowskiej „wysotki” na placu Smoleńskim i zażądanie redukcji personelu w placówkach dyplomatycznych oznacza, że romantyczny okres upajania się w rosyjskich elitach zwycięstwem Trumpa i oczekiwania na nowe rozdanie definitywnie się skończył. Kreml zdecydował się na kroki odwetowe.

Ciekawe, co będzie dalej. Przede wszystkim – jakie będą wymierne konsekwencje sankcji, i tych gospodarczych, i tych personalnych. Te pierwsze dotykają najważniejszych dla rosyjskiej gospodarki sfer: wydobycia surowców energetycznych i handlu bronią. Te drugie, jak twierdzi wielu obserwatorów, nie tylko osób z rosyjskiego świecznika politycznego, ale wręcz samego Putina.

Pisarz Władimir Wojnowicz w wywiadzie dla Radia Swoboda zauważa: „Rosja nie jest w stanie wymierzyć USA [dotkliwych] ciosów. Chyba że użyje broni atomowej. Stany Zjednoczone nie są od Rosji uzależnione. Jedyne rozsądne wyjście [dla Kremla] to zrobić krok w tył. […] I tak kiedyś trzeba będzie odstąpić”. Ale w retoryce Kremla trudno doszukać się obecnie polubownych tonów pod adresem Waszyngtonu. Głośno rozważane są sposoby bardziej dolegliwych dla USA posunięć. Podczas wczorajszych obchodów Dnia Marynarki Wojennej w Petersburgu prezydent Putin patetycznie przemawiał, sycił prezydenckie oko defiladą okrętów wojennych, każdy rosyjski telewidz też się mógł zachwycić widomą potęgą militarną kraju. Ta demonstracja siły to też głos w dyskusji z partnerami zza oceanu. Sposób znany, przetrenowany.

Pod ustawą powinien się pojawić jeszcze podpis Trumpa. Jego współpracownicy sygnalizują, że nastąpi to niebawem. Ale nie brakuje też komentarzy, że prezydent wykorzysta moment, aby odwlec złożenie podpisu. Gra toczy się dalej.

Trupy w rosyjskiej szafie Trumpów, część 3

18 lipca. W dwóch poprzednich częściach mikrocyklu o niefrasobliwych przygodach Donalda Trumpa juniora przedstawiłam główne dramatis personae oraz podstawowe dane dotyczące mechanizmu organizacji spotkania członków sztabu Trumpa i rosyjskich lobbystów w czerwcu ubiegłego roku, w kluczowym punkcie kampanii wyborczej (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/07/15/trupy-w-rosyjskiej-szafie-trumpow/ i http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/07/16/trupy-w-rosyjskiej-szafie-trumpow-czesc-2/). Teraz jeszcze garść szczegółów i szerszy kontekst.

Minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow pytany przez dziennikarzy o kontakty Juniora z Rosjanami odpowiedział: A cóż jest złego w tym, że ktoś spotyka się z prawniczką? Rzecz w tym, że organizujący spotkanie producent Rob Goldstone przedstawił panią Wiesielnicką jako prawnika związanego z rosyjskimi władzami, wręcz jako kogoś, kto reprezentuje władze. A to zmienia cały kontekst. Amerykanie mogli odnieść wrażenie, że pani adwokat to wysłannik Kremla i wiezie im z Moskwy wyrazy wsparcia w postaci „kompromatu” na Hillary Clinton.

To, co się wydarzyło podczas kampanii – nie tylko to feralne spotkanie, ale także ataki hackerskie (najprawdopodobniej rosyjskie) na wrażliwe cele w USA, wszystko to, co wypływa na powierzchnię i jest następnie drobiazgowo wałkowane przez prasę i polityków stanowi oś wewnętrznej rozgrywki w USA. Krytycy Trumpa wzięli informacje o poczynaniach Juniora na warsztat. Uważają, że skoro syn prezydenta (wówczas jeszcze kandydata) chciał od Rosji otrzymać materiały kompromitujące Clinton, to jest równoznaczne ze spiskowaniem z obcym mocarstwem w celu wysadzenia amerykańskiej demokracji. Sam prezydent broni syna, zapewniając, że nie miał nic złego na myśli. No, ale mleko się rozlało.

Można zadać pytanie, a po co Moskwie było organizować takie spotkanie, skoro zapowiedź przekazania materiałów od samego prokuratora generalnego za pośrednictwem prawnika związanego z władzą okazała się od razu, w pierwszych słowach rozmowy wydmuszką? Komentator „Forbesa”, profesor Paul Gregory: „Być może strona rosyjska […] chciała się poznać z ekipą Trumpa. Podrzucili obietnicę, że mają haka na Clinton, aby doprowadzić do spotkania. Ale myślę, że chodziło o coś więcej. To był spisek Kremla, mający na celu osłabienie USA jako państwa, osłabienie prezydenta, chaos i tak dalej. To był cel Putina i prawie udało mu się ten cel osiągnąć”.

Osłabienie prezydenta nie przekłada się jednak na osłabienie sankcji wobec Rosji. A właśnie ich zniesienie wydaje się teraz jednym z naczelnych celów Putina i jego ludzi. W tej sytuacji, gdy kwestia rosyjska stała się istotą walki na wewnętrznej scenie politycznej w Stanach, nawet najbardziej przychylnie nastawiony do Putina Trump nie zaryzykuje urzędu dla obrony rosyjskich interesów. Zawzięty krytyk Putina, rosyjski politolog Andriej Piontkowski pisze: „Trump okazał się [w tej sytuacji] nie aktywem Putina, a kamieniem na szyi Putina. A Putin – kamieniem na szyi Trumpa. Taki jest prawdziwy rezultat operacji „Trumpnasz”. […] W gazecie „Washington Post” ukazał się artykuł, w którym opisano przedsięwzięcia, które administracja Obamy zamierzała podjąć po tym, jak okazało się, że ingerencja Rosji w proces wyborczy w Stanach była poważna. Żadne z nich nie zostały zrealizowane – poza skonfiskowaniem rezydencji użytkowanych przez rosyjskich dyplomatów. Ta lista zamierzeń jest bardzo ciekawa – bo uderza w najczulsze punkty rosyjskiej elity, to m.in. zamrożenie wszystkich kont bankowych rosyjskiej kleptokracji, od Putina począwszy, a także cofnięcie wiz. […] Teraz widać, jak kolosalny błąd popełnił Kreml, stawiając na Trumpa. […] Demokraci czują, że Putin to najczulsze i najsłabsze miejsce Trumpa, i tu uderzają. Gdyby prezydentem została Clinton, nic by się nie zmieniło w stosunkach rosyjsko-amerykańskich. A teraz mosty między ekipą Putina i amerykańskim establishmentem zostały podpalone”.

Zobaczymy, jak to będzie wyglądało w dłuższej perspektywie. Na razie na amerykańskim podwórku nadal trwa wyciąganie na światło dzienne kolejnych faktów dotyczących kontaktów sztabowców Trumpa z Rosjanami. Dziś okazało się, że krąg osób spotykających się z Juniorem i Wiesielnicką był większy, niż początkowo podawano. W spotkaniu brał udział jeszcze jeden uczestnik: niejaki Ike Kaveladze, człowiek związany z firmą należącą do Arasa Agałarowa. Kółeczko się zamyka. Z ostatnich wieści może warto jeszcze dodać za Associated Press, że pani Wiesielnickiej od dawna przyglądały się z uwagą amerykańskie służby specjalne.

Ciąg dalszy zapewne z przyjemnością nastąpi.

Trupy w rosyjskiej szafie Trumpów, część 2

16 lipca. Opukiwanie i prześwietlanie pojazdu, którym Donald Trump dojechał do Białego Domu, trwa nadal. Ostatnio ujawniono kontakty Donalda Trumpa jr. z rosyjskimi biznesmenami i prawniczką, która miała pono dostarczyć do sztabu wyborczego kandydata Trumpa materiały kompromitującego jego rywalkę w wyścigu do fotela prezydenckiego. O tym, jak doszło do spotkania sztabowców Trumpa i przysłanych z Moskwy lobbystów, pisałam w blogu wczoraj (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/07/15/trupy-w-rosyjskiej-szafie-trumpow/).

Jednym ze wspomnianych lobbystów był Rinat Achmetszyn, związany niegdyś z wywiadem wojskowym. Znamienne jest to, że publikując informacje o spotkaniu, żaden z jego uczestników nie zająknął się o tej dziwnej personie. Jego obecność wzbudziła zainteresowanie i wypłynęła nieco później. Jak pisze The Insider (http://theins.ru/news/64248), Rinat Achmetszyn wychynął z niebytu i zwrócił na siebie uwagę w USA, gdy znalazł się w centrum skandalu w 2015 roku. Firma International Mineral Resources (IMR), wniosła do sądu sprawę o atak hackerski. O organizację cyberataku oskarżono właśnie Achmetszyna, który miał włamać się na serwery IMR, a wykradzione informacje przekazać zleceniodawcy za drobne 45 tys. dolarów, jeszcze 100 tys. zainkasował za zorganizowanie kampanii szkalującej IMR. W sądzie udowodniono udział Achmetszyna w cyberwłamie, ale go nie skazano, gdyż strony zawarły ugodę. „Oznacza to, podsumowuje The Insider, że szef sztabu wyborczego Trumpa trzy dni po ataku hackerskim na serwery Partii Demokratycznej spotkał się z człowiekiem z rosyjskich służb specjalnych, który wsławił się dokonywaniem ataków hackerskich w celu pozyskiwania materiałów kompromitujących”. Jak zauważa bloger Andriej Malgin, uczestnicy spotkania jak gdyby w ogóle nie zauważyli obecności Achmetszyna, który siedział z nimi przecież przy jednym stoliku.

Osobą, na której skupiła się uwaga wszystkich, była adwokat Natalia Wiesielnicka. Lobbuje w USA interesy pewnego rosyjskiego biznesmena Denisa Kacywa, który został objęty sankcjami w ramach tzw. listy Magnitskiego (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2012/11/17/lista-versus-lista/). Kacyw został postawiony przed obliczem amerykańskiej Temidy za pranie brudnych pieniędzy (notabene pieniędzy ukradzionych obywatelom Rosji). Sąd zasądził wobec niego wpłacenie wysokich rekompensat – prawie 6 mln dolarów. Kacyw pokornie zapłacił. Sprawa została zakończona niedawno – w maju br.

Wiesielnicka jako adwokat Kacywa zarejestrowała rok temu w USA firmę lobbystyczną HRAGIF. Miała pracować nad zniesieniem przyjętej w odpowiedzi na listę Magnitskiego ustawy rosyjskiej Dumy zakazującej adopcji rosyjskich dzieci przez obywateli USA. Brzmi absurdalnie. Ale wygląda na to, że była to jedynie zasłona dymna, parawan czy coś w tym rodzaju. Jak mówił w audycji rozgłośni echo Moskwy Siergiej Parchomienko, rok temu próbował porozmawiać z Wiesielnicką, która już wtedy działała w USA, dlaczego w tak dziwny i przewrotny sposób sformułowała cele swojej firmy lobbystycznej. „Początkowo [Wiesielnicka] w ogóle zaprzeczała, że ma coś wspólnego z tą firmą. Dopiero gdy przedstawiłem jej liczne potwierdzenia, przyznała mi rację. Zapytałem ją, dlaczego nie prowadzi działalności lobbystycznej w tym temacie w Moskwie, przecież to ustawa Dumy, co można wskórać w Ameryce? Odpowiedziała mi, że właśnie zamierza prowadzić taką działalność w Waszyngtonie i kropka”. Czym się zajmowała naprawdę? Może to się kiedyś okaże. Na razie ona sama w wywiadzie dla Wall Street Journal oznajmiła, że chciała opowiedzieć Trumpowi juniorowi o Billu Browderze, o tym, jak złośliwie nie płacił on podatków w Rosji. Browder był szefem Magnitskiego (firma Hermitage Capital Management), prowadził interesy w Rosji. Po wyjeździe z Rosji opowiedział szczerze, jak się robi tam biznesy i zorganizował wielką kampanię lobbystyczną na rzecz ukarania winnych śmierci Siergieja Magnitskiego. Trump jr. okazał się niezainteresowany opowieścią madame Wiesielnickiej o Browderze. A o materiałach kompromitujących Hillary Clinton adwokat z Moskwy nie miała nic do powiedzenia.

Jednym słowem: rozmawiała gęś z prosięciem. Po co to wszystko? Rzecz wygląda absurdalnie, a jednak ma sens. Zapraszam na kolejny odcinek. Już niebawem.