25 listopada. Wygląda na to, że to koniec pięknej męskiej przyjaźni. Jeszcze pod koniec września prezydent Putin gościł prezydenta Erdogana w Moskwie na uroczystości otwarcia wielkiego meczetu. Ba, nawet dosłownie kilka dni temu w Antalyi na szczycie G20 obaj panowie spotkali się i rozmawiali, i pozowali fotoreporterom, ściskając sobie wzajem prawice. Wczoraj na linii Moskwa-Ankara rozpoczęła się epoka lodowcowa. Ale po kolei.
Szczyt był dla Turcji nieudany. Patroni uregulowania syryjskiej wojny zignorowali pozycję gospodarzy. Tymczasem Turcja bardzo pragnęła, aby jej pozycję w kwestii syryjskiej uwzględniono w dynamicznych politycznych układankach. Ankara chciałaby ukrócić ambicje syryjskich Kurdów (własnych zresztą też) i odsunąć od władzy Asada. W syryjskim teatrze wojennym wspiera antyasadowską opozycję i prowadzi jakieś niejasne gierki z Państwem Islamskim (nie ona jedna). Zachodni sojusznicy popatrują na te gry z dezaprobatą.
A tu jeszcze do gry wkroczyła pod koniec września Rosja, która ma w Syrii dokładnie odwrotne cele niż Ankara. To mocno wzburzyło kręgi polityczne nad Bosforem. Najbardziej bodaj to, że Rosja – głośno deklarując ataki na cele Państwa Islamskiego – zwalcza antyasadowską opozycję wspieraną przez Erdogana. I to zwalcza ją, latając nie tylko po syryjskim, ale i tureckim niebie.
Turcja na dodatek została pominięta w nowym rozdaniu, jakie następuje po zamachu na rosyjski samolot pasażerski nad Synajem i zamachach fundamentalistów w Paryżu. Chęć zacieśnienia współpracy ponad podziałami pomiędzy Zachodem i Moskwą wyraziła Francja, Hollande podjął wysiłki, by zmontować jakiś alians. Interesów Turcji w tym układzie nie dostrzeżono. Co więcej, Putin mówił głośno, że podejrzewa Ankarę o sprzyjanie Państwu Islamskiemu, co kazało spodziewać się jeszcze większego zmarginalizowania Turcji. Czy powtarzający mantry o odrodzeniu imperium Osmanów prezydent Erdogan, sięgający po dyktatorskie metody rządzenia, mógł przełknąć tak gorzką pigułkę?
Wczoraj doszło do zestrzelenia rosyjskiego samolotu Su-24, który naruszył przestrzeń powietrzną Turcji. Podniósł się wielki krzyk. Faktycznie – od lat pięćdziesiątych żadne z państw NATO nie strąciło rosyjskiego (radzieckiego) samolotu wojskowego. Światowe media już na cienkie plasterki rozwałkowały detale incydentu. Samolot wykonywał lot, który mógł spełniać dwa zadania: bombardowanie pozycji syryjskich Turkmenów (na pograniczu syryjsko-tureckim) i zakłócenia w pracy tureckich systemów dowodzenia i łączności; w przestrzeni powietrznej Turcji Su-24 przebywał 17 sekund, został zestrzelony po uprzednim ostrzeżeniu przez tureckie F16, jeden pilot zginął.
Prezydent Putin nazwał akcję tureckiego lotnictwa „ciosem w plecy ze strony poplecznika terrorystów”. Kreml sięgnął po bardzo mocne słowa. Ale jednocześnie po kilku godzinach wydał uspokajające komunikaty, że nie podejmie w odwecie akcji militarnej. Jedynie wzmocni swoją grupę w Latakii o systemy S300 (lub – wedle innych źródeł S400). Niejasne jest, jak dalece Rosja chce zwinąć współpracę gospodarczą z Turkami. Na razie wstrzymała wyjazdy turystyczne do popularnych wśród rosyjskich turystów tureckich kurortów nadmorskich, zapowiedziała jakieś sankcje handlowe, wprowadziła zakaz na sprowadzanie tureckich kur, porażonych podobno jakimś bakcylem czy robalem. Ale strategiczny handel ropą naftową i gazem pozostanie nietknięty: do Turcji nadal płynąć będą rosyjskie paliwa.
Incydent w niebie na pograniczu turecko-syryjskim utrudnia dogadywanie się Zachodu z Rosją. Jak pisze dzisiaj New York Times, „incydent pokazał ryzyka związane z akcjami rosyjskiego i natowskiego lotnictwa w Syrii w jednym teatrze działań wojennych. Osłabił także szanse na dyplomatyczny przełom w negocjacjach dotyczących Syrii. […] Prezydent Hollande spotkał się z prezydentem Obamą, aby przekonać go do ściślejszej współpracy z Rosją przeciwko Państwu Islamskiemu. Na tym tle decyzja Turcji, aby zestrzelić rosyjski samolot wojskowy, który atakował cele w Syrii, nasiliła jedynie rozbieżności pomiędzy Moskwą i NATO i zniweczyła próby skłonienia Rosji, by zaprzestała popierania Asada”.
Mocna odpowiedź Turcji na rozpychanie się Rosji nad Syrią jeszcze nie oznacza, że interesy Ankary zostaną uwzględnione. I przez sojuszników z NATO, i tym bardziej przez Rosję, która poczuła się dotknięta do żywego w swej dumie. Erdogan zaryzykował – pokazał, że może łobuzującemu rywalowi przyłożyć między oczy. Niedawno prezydent Putin wspominał z rozrzewnieniem, że leningradzkie podwórko, na którym się wychował, nauczyło go, że jeżeli ktoś rwie się do bójki, to lepiej wtedy uderzyć pierwszym. Zapewne nie spodziewał się, że tę lekcję tak weźmie sobie do serca turecki sąsiad. Moskiewski dziennikarz Anton Oriech: „Myśleli, że Turcy będą, jak pozostałe NATO, tylko się odgrażać i bezczynnie patrzeć, jak my się panoszymy. Tyle że Turcja to nie Zachód, a wujaszek Erdogan to nie Merkel, Hollande i Obama. On też potrafi walnąć. Putin myślał, że dopóki NATO gra wedle reguł, to on sobie może pozwolić na stosowanie metod ze swojego leningradzkiego podwórka. A Erdogan zagrał dokładnie w jego stylu, wedle metod stambulskiego podwórka”. Ajder Mużdabajew wrzuca kryzys w szerszy kontekst: „Gdyby nie było Krymnasza, nie byłoby tych wszystkich komplikacji. Ani wojny, ani zestrzelonych samolotów, ani ofiar, ani biedniejących obywateli, ani zakazów na loty do Egiptu i Turcji”.