Archiwa tagu: NATO

Konferencja niebezpieczeństwa

14 lutego. Rok w rok do Monachium przyjeżdżają politycy, aby porozmawiać o najważniejszych problemach światowego bezpieczeństwa. W tym roku zjechali się po raz 52. Problemów co niemiara, ale skupiono się na dwóch najważniejszych dla kontynentu europejskiego: nieuregulowany konflikt na wschodzie Ukrainy oraz gorąca wojna w Syrii.

Gdzie mowa o bezpieczeństwie, tam w centrum zainteresowania musi się znaleźć Rosja, powodująca nawracające bóle głowy w reszcie świata. Gdyby nie Rosja i jej agresywna polityka, nie byłoby tych dwóch głównych tematów konferencji.

Aneksja Krymu i rozpalenie ciągle tlącego się konfliktu na wschodzie Ukrainy ma w zamyśle Kremla wykoleić ukraińskie dążenia integracji z Europą. Na razie wykoleić się ich nie udało, więc Moskwa będzie blokować wszelkie próby uregulowania konfliktu w Donbasie, a w razie potrzeby – podgrzewać go. Aktualnie konflikt jest w stanie zawieszenia, bo Moskwie zależy na zademonstrowaniu, że ma pokojowe zamiary. Bo chce, aby Zachód zechciał w końcu zdjąć te okropne sankcje (na spotkaniu delegacji rosyjskiej z delegacją niemieckiego biznesu próbowano rozmiękczyć grunt).

Trwające niecałe pół godziny i zakończone bez rezultatu spotkanie formatu normandzkiego pokazało, że postanowienia Mińska 2 są martwe, strony okopały się na swoich pozycjach, a zegar zatrzymał się na szarej godzinie. Jedynym wyrywającym z drzemki epizodem spotkania było wystąpienie ministra spraw zagranicznych Ukrainy Pawła Klimkina, podczas którego zaprezentował on zdjęcia dostaw rosyjskiej broni dla separatystów i oznajmił, że Rosja znowu wzmacnia swoją obecność wojskową na wschodzie Ukrainy. Minister Ławrow oglądał w tym czasie swoje wypielęgnowane paznokcie i nie rzekł nic. Agresor w roli gołąbka pokoju czuje się świetnie, roli skruszonego pokutnika dla siebie nie przewiduje.

Drugim obszarem, w którym Rosja swoją interwencją militarną dołożyła mocno do pieca, jest Syria. I w Monachium ten temat był potraktowany szeroko. Obradowała grupa kontaktowa z Ławrowem i sekretarzem stanu USA Kerry. W depeszy agencji Reutera czytamy: „Światowe mocarstwa osiągnęły porozumienie o zawieszeniu działań militarnych w Syrii w ciągu tygodnia, a także o dostępie pomocy humanitarnej do oblężonych miast, ale stronom nie udało się uzgodnić całkowitego zawieszenia ognia ani zakończenia rosyjskich bombardowań […] Rosja nie zamierza przerywać bombardowań, które dotyczą Państwa Islamskiego i Frontu An-Nusra, afiliowanego z Al-Kaidą. Nasze siły powietrzne będą nadal operować przeciwko tym siłom – powiedział Ławrow. USA i ich europejscy sojusznicy utrzymują, że tylko niewielka liczba rosyjskich ataków skierowana jest przeciwko wskazanym grupom, większość wymierzona jest w grupy syryjskiej opozycji, popierane przez Zachód”.

I znowu Rosja wystąpiła w szacie rozjemcy w konflikcie, w który jest zaangażowana, w którym jest stroną. Owszem, rękawki w tej szacie są już mocno przetarte, ale partnerzy zdają się tego nie zauważać i biorą za dobrą monetę zapewnienia Moskwy o chęci dyplomatycznego uregulowania sytuacji w Syrii, o dotrzymywaniu przez nią umów, wierzą w jej otwarte łgarstwa. Andriej Malgin komentuje: „Rosja do spółki z Asadem nadal będzie niszczyć miasta, w których mieszkają przeciwnicy Asada, a raportować o zniszczeniu tysięcy sztabów Państwa Islamskiego. Na przedstawiane dowody będzie reagować jak zwykle: „Proszę to udowodnić”. Udowadniamy: oto fakty zebrane przez wywiad, oto zdjęcia, oto nagrania wideo, oto kobiety i dzieci zabite przez wasze bomby. W odpowiedzi znowu: „Proszę to udowodnić”. To jak rozmowa z bandytą „na zonie”. I tak zrobi po swojemu. Zachód zdradził syryjską opozycję. Jeśli dalej tak pójdzie, to niebawem nikogo już nie zostanie. Staną się uchodźcami. A Syria będzie się składała z dwóch części – kontrolowanej przez Asada i kontrolowanej przez Państwo Islamskie. Te dwie strony jakoś się dogadają. Taki stan rzeczy jak najbardziej odpowiada Putinowi, który część Asada uczyni swoją wielką bazą wojskową. Co prawda to będzie kosztować miliardy, ale czy Rosja kiedykolwiek oszczędzała na geopolityce? No i jeszcze w Syrii i Iraku istnieć będzie agresywny kurdyjski pas wzdłuż granicy z Turcją – żeby Turkom nie było za słodko. O to Rosja też zadba”. Czarna wizja.

Do tego niewesołego obrazka swoje pięć groszy dodał premier Miedwiediew. Jego pojawienie się na monachijskim forum odczytano jako chęć zaznaczenia, że Moskwa ma dobre zamiary i wyciąga rękę do Zachodu. W czasie, gdy był prezydentem, Miedwiediew na Zachodzie, szczególnie w Niemczech miał opinie liberała, z jego rządami wiązano wielkie nadzieje na odprężenie, modernizację i współpracę. W 2012 r. nastąpiło wielkie rozczarowanie, że jednak Putin wrócił na Kreml i wziął wszystko i wszystkich za twarz. A Miedwiediew? No cóż, na „technicznej” pozycji premiera firmuje politykę bossa i nie odgrywa samodzielnej roli. Czy zachodni politycy mają tego świadomość? Może tak, przynajmniej niektórzy. Po wystąpieniu Miedwiediewa, w którym mówił on o „nowej zimnej wojnie” i straszył Europę, owacji jakoś nie było.

Taką mamy dziś dziwną sytuację – Rosja próbuje jak w symultanie rozgrywać partie na kilku szachownicach. Na jednej ogrywa zdezorientowanych przeciwników, dostawiając z powrotem zbite figury i udając, że gra fair, a na innej oddaje pole i prosi o czas. Politolog Iwan Bunin twierdzi nawet, że wysłanie „miękkiego” Miedwiediewa miało być sygnałem do Zachodu: „my też jesteśmy Europą, nie wyrzucajcie nas”. Bo widać fiasko rosyjskiego „zwrotu na Wschód”. Jeśli by jednak tak miało być, to czemu Miedwiediew uciekł się do zimnowojennej retoryki, skierowanej pod adresem NATO? Rozgrywka na natowskiej szachownicy to temat na oddzielną rozprawkę (stałą obecność sił amerykańskich w Europie Środkowej, wielkie ćwiczenia wojskowe na zachodnich rubieżach Rosji, nadpobudliwość rosyjskiego lotnictwa itd.).

Kreml dziś rano poinformował, że prezydent Obama zadzwonił do prezydenta Putina. Tematem rozmowy były Syria i Ukraina. Według oficjalnego komunikatu Moskwy (ze strony amerykańskiej jeszcze komunikatu nie ma), Putin ponownie wezwał do utworzenia wspólnego frontu walki z terroryzmem i zaznaczył, że Ukrainę trzeba przymusić do bliższych kontaktów z Donbasem. Jeszcze jedna runda biegu na przeczekanie i zmęczenie przeciwnika.

Robaczywe kury, czyli nie potrzebuję tureckich plaż

25 listopada. Wygląda na to, że to koniec pięknej męskiej przyjaźni. Jeszcze pod koniec września prezydent Putin gościł prezydenta Erdogana w Moskwie na uroczystości otwarcia wielkiego meczetu. Ba, nawet dosłownie kilka dni temu w Antalyi na szczycie G20 obaj panowie spotkali się i rozmawiali, i pozowali fotoreporterom, ściskając sobie wzajem prawice. Wczoraj na linii Moskwa-Ankara rozpoczęła się epoka lodowcowa. Ale po kolei.

Szczyt był dla Turcji nieudany. Patroni uregulowania syryjskiej wojny zignorowali pozycję gospodarzy. Tymczasem Turcja bardzo pragnęła, aby jej pozycję w kwestii syryjskiej uwzględniono w dynamicznych politycznych układankach. Ankara chciałaby ukrócić ambicje syryjskich Kurdów (własnych zresztą też) i odsunąć od władzy Asada. W syryjskim teatrze wojennym wspiera antyasadowską opozycję i prowadzi jakieś niejasne gierki z Państwem Islamskim (nie ona jedna). Zachodni sojusznicy popatrują na te gry z dezaprobatą.

A tu jeszcze do gry wkroczyła pod koniec września Rosja, która ma w Syrii dokładnie odwrotne cele niż Ankara. To mocno wzburzyło kręgi polityczne nad Bosforem. Najbardziej bodaj to, że Rosja – głośno deklarując ataki na cele Państwa Islamskiego – zwalcza antyasadowską opozycję wspieraną przez Erdogana. I to zwalcza ją, latając nie tylko po syryjskim, ale i tureckim niebie.

Turcja na dodatek została pominięta w nowym rozdaniu, jakie następuje po zamachu na rosyjski samolot pasażerski nad Synajem i zamachach fundamentalistów w Paryżu. Chęć zacieśnienia współpracy ponad podziałami pomiędzy Zachodem i Moskwą wyraziła Francja, Hollande podjął wysiłki, by zmontować jakiś alians. Interesów Turcji w tym układzie nie dostrzeżono. Co więcej, Putin mówił głośno, że podejrzewa Ankarę o sprzyjanie Państwu Islamskiemu, co kazało spodziewać się jeszcze większego zmarginalizowania Turcji. Czy powtarzający mantry o odrodzeniu imperium Osmanów prezydent Erdogan, sięgający po dyktatorskie metody rządzenia, mógł przełknąć tak gorzką pigułkę?

Wczoraj doszło do zestrzelenia rosyjskiego samolotu Su-24, który naruszył przestrzeń powietrzną Turcji. Podniósł się wielki krzyk. Faktycznie – od lat pięćdziesiątych żadne z państw NATO nie strąciło rosyjskiego (radzieckiego) samolotu wojskowego. Światowe media już na cienkie plasterki rozwałkowały detale incydentu. Samolot wykonywał lot, który mógł spełniać dwa zadania: bombardowanie pozycji syryjskich Turkmenów (na pograniczu syryjsko-tureckim) i zakłócenia w pracy tureckich systemów dowodzenia i łączności; w przestrzeni powietrznej Turcji Su-24 przebywał 17 sekund, został zestrzelony po uprzednim ostrzeżeniu przez tureckie F16, jeden pilot zginął.

Prezydent Putin nazwał akcję tureckiego lotnictwa „ciosem w plecy ze strony poplecznika terrorystów”. Kreml sięgnął po bardzo mocne słowa. Ale jednocześnie po kilku godzinach wydał uspokajające komunikaty, że nie podejmie w odwecie akcji militarnej. Jedynie wzmocni swoją grupę w Latakii o systemy S300 (lub – wedle innych źródeł S400). Niejasne jest, jak dalece Rosja chce zwinąć współpracę gospodarczą z Turkami. Na razie wstrzymała wyjazdy turystyczne do popularnych wśród rosyjskich turystów tureckich kurortów nadmorskich, zapowiedziała jakieś sankcje handlowe, wprowadziła zakaz na sprowadzanie tureckich kur, porażonych podobno jakimś bakcylem czy robalem. Ale strategiczny handel ropą naftową i gazem pozostanie nietknięty: do Turcji nadal płynąć będą rosyjskie paliwa.

Incydent w niebie na pograniczu turecko-syryjskim utrudnia dogadywanie się Zachodu z Rosją. Jak pisze dzisiaj New York Times, „incydent pokazał ryzyka związane z akcjami rosyjskiego i natowskiego lotnictwa w Syrii w jednym teatrze działań wojennych. Osłabił także szanse na dyplomatyczny przełom w negocjacjach dotyczących Syrii. […] Prezydent Hollande spotkał się z prezydentem Obamą, aby przekonać go do ściślejszej współpracy z Rosją przeciwko Państwu Islamskiemu. Na tym tle decyzja Turcji, aby zestrzelić rosyjski samolot wojskowy, który atakował cele w Syrii, nasiliła jedynie rozbieżności pomiędzy Moskwą i NATO i zniweczyła próby skłonienia Rosji, by zaprzestała popierania Asada”.

Mocna odpowiedź Turcji na rozpychanie się Rosji nad Syrią jeszcze nie oznacza, że interesy Ankary zostaną uwzględnione. I przez sojuszników z NATO, i tym bardziej przez Rosję, która poczuła się dotknięta do żywego w swej dumie. Erdogan zaryzykował – pokazał, że może łobuzującemu rywalowi przyłożyć między oczy. Niedawno prezydent Putin wspominał z rozrzewnieniem, że leningradzkie podwórko, na którym się wychował, nauczyło go, że jeżeli ktoś rwie się do bójki, to lepiej wtedy uderzyć pierwszym. Zapewne nie spodziewał się, że tę lekcję tak weźmie sobie do serca turecki sąsiad. Moskiewski dziennikarz Anton Oriech: „Myśleli, że Turcy będą, jak pozostałe NATO, tylko się odgrażać i bezczynnie patrzeć, jak my się panoszymy. Tyle że Turcja to nie Zachód, a wujaszek Erdogan to nie Merkel, Hollande i Obama. On też potrafi walnąć. Putin myślał, że dopóki NATO gra wedle reguł, to on sobie może pozwolić na stosowanie metod ze swojego leningradzkiego podwórka. A Erdogan zagrał dokładnie w jego stylu, wedle metod stambulskiego podwórka”. Ajder Mużdabajew wrzuca kryzys w szerszy kontekst: „Gdyby nie było Krymnasza, nie byłoby tych wszystkich komplikacji. Ani wojny, ani zestrzelonych samolotów, ani ofiar, ani biedniejących obywateli, ani zakazów na loty do Egiptu i Turcji”.

Śmieciowy rating supermocarstwa

27 stycznia. Nie pomagają zaklęcia, zapewnienia, że zaraz się wszystko uspokoi, że zadziała program antykryzysowy (przyjęty notabene wczoraj przez rosyjski rząd w wielkim pośpiechu i podpisany dziś przez premiera) – międzynarodowe agencje ratingowe patrzą na rosyjską gospodarkę przez lupę swoich bezlitosnych wskaźników. Patrzą i widzą, że rosyjska gospodarka już nie tylko ma zadyszkę, ale wręcz znajduje się na pograniczu stanu przedzawałowego.

Pierwsza z agencji, Standard and Poor’s obniżyła wczoraj rating Rosji do poziomu BB+ (z inwestycyjnego BBB-), zwanego śmieciowym. Piszę, że pierwsza z agencji, bo eksperci twierdzą, iż za S&P niebawem pójdą pozostałe. Trzymająca prokremlowską linię gazeta „Izwiestia” napisała dzisiaj, że to obniżenie ratingu to decyzja polityczna. „Amerykanie zrozumieli, że kijowskiego reżimu nie uda się utrzymać w normie, dlatego zaczęli ostro zwiększać nacisk na Rosję. W najbliższym czasie można oczekiwać obniżenia ratingu [Rosji] i ze strony innych agencji. Myślę, że jeśli pospolite ruszenie [separatyści] zajmą Mariupol, to nam wyłączą SWIFT. […] Amerykanie zamierzają nas wykończyć” – wykłada swoją teorię spiskową ekonomista Michaił Chazin.

Wpisanie Rosji na śmieciową listę jeszcze pogarsza i tak niewesołą sytuację gospodarki. Tak niski rating wpływa na możliwość (a właściwie niemożliwość) pozyskiwania inwestycji. Sankcje mocno ograniczają dostęp do zagranicznych kredytów, więc i tak inwestycjami nie pachnie. A teraz na dodatek wzrosło niebezpieczeństwo, że zagraniczni inwestorzy zaczną gęsiego wycofywać się z Rosji. Jeszcze bardziej wzrośnie odpływ kapitału, który już w roku 2014 przekroczył kwotę 150 mld dolarów. Również ratingi kluczowych rosyjskich firm i banków ucierpią i zostaną obniżone. S&P zapowiedziało, że bierze na warsztat Rosnieft’.

Rosyjscy komentatorzy pocieszają publiczność, że chociaż Zachód umieścił rosyjską gospodarkę na poziomie śmieciowym, to chińskie agencje kredytowe nadal przyznają Rosji poziom A (z dumą podkreślają, że w tych chińskich agencjach USA mają niższy poziom: A-). Tymczasem rosyjska publiczność, nie czekając na oklaski zza Wielkiego Muru, rzuciła się dzisiaj znowu w stronę „obmienników”, bo kurs rubla w stosunku do dolara i euro ponownie wpadł w poważne turbulencje: dziś za dolara trzeba zapłacić 67,9 rubla, za euro – 76,5 rubla.

Prezydent Putin ostatnio nie wypowiadał się na tematy ekonomiczne. Zajęty jest NATO. Wczoraj zadziwił świat stwierdzeniem: „Często mówimy: ukraińska armia, ukraińska armia. A kto tam tak naprawdę walczy? […] w znacznym stopniu to ochotnicze bataliony, właściwie to nie armia, a w danym przypadku zagraniczny legion natowski, który ma za zadanie geopolityczne powstrzymywanie Rosji, co w żadnym razie nie pokrywa się z narodowymi interesami narodu ukraińskiego”.

Na obfite komentarze nie trzeba było długo czekać. Leonid Szwiec: „Putin jest przekonany, że armia ukraińska jest legionem NATO. Teraz pozostało nam tylko przekonać o tym NATO”. A Twitter powtarzał w setkach retwittów taki dialog. Putin: Władze Ukrainy przyznają, że tam u nich jest NATO! – Władimirze Władimirowiczu, nie NATO, a ATO [operacja antyterrorystyczna]. – A jaka to różnica, przecież mówię – faszyści!

Podczas cytowanego spotkania ze studentami Putin wystąpił z ciekawą inicjatywą. Życiową. Zapewnił mianowicie studentów z Ukrainy w wieku poborowym, że mogą oni spokojnie przebywać na terytorium Federacji Rosyjskiej nawet ponad trzy miesiące. I poparł ideę cichego zakątka dekownika: „Wielu ludzi już uchyla się od mobilizacji, starają się do nas przenieść, przesiedzieć. I słusznie postępują, dlatego że [w kraju] traktują ich jak mięso armatnie, pchają pod kule”. Pod czyje kule mianowicie, nie uściślił. Ukraińska Rada Najwyższa przyjęła dziś dokument uznający Rosję za kraj-agresora.