Archiwum miesiąca: lipiec 2019

Znowu taki szum, taki tłum

28 lipca. Na ulice Moskwy w ostatnią sobotę wyszło kilka tysięcy ludzi, aby zamanifestować sprzeciw wobec manipulacji władz przy organizacji – planowanych na wrzesień – wyborów do moskiewskiej dumy miejskiej. Kilka dni wcześniej komisja wyborcza wyeliminowała 57 opozycyjnych kandydatów pod naciąganym pretekstem nieważności podpisów na listach poparcia. Czemu władze zdecydowały się na wykreślenie osób, które pragnęły wystartować w wyborach do ciała legislacyjnego, które – podobnie jak Duma Państwowa na szczeblu krajowym – jest jedynie narzędziem do przyklepywania decyzji mera Moskwy, Siergieja Sobianina. Sobianin jest bliskim człowiekiem prezydenta Putina, zapewne nie życzy sobie mieć w ekipie jakichkolwiek krytyków spoza układu. Tymczasem opozycja pozasystemowa chciała wystawić mocną ekipę młodych ludzi. Ich skreślenie miało być bezpiecznikiem, założonym przez władze na wczesnym etapie. Żadnych niespodzianek, cały proces wyborczy pod kontrolą. A może chodziło o coś innego – o tym będzie w dalszej części.

Jawna manipulacja i budzący zdziwienie i oburzenie pretekst pozbycia się opozycji z wyborów (wiele osób, których podpisy komisja wyborcza uznała za sfałszowane, zgłosiło się, by potwierdzić autentyczność danych i swoje poparcie wywołały w środowiskach nieprzychylnych Kremlowi gniew. Ludzie, którzy 20 lipca protestowali w tej sprawie na moskiewskim prospekcie Sacharowa, poczuli się zlekceważeni przez władze, które odrzucały wszelkie apelacje i udawały Greka. Jedna z kandydatek na kandydatkę Lubow Sobol, prawniczka związana z fundacją Aleksieja Nawalnego, została wyniesiona z siedziby komisji wyborczej wraz z kanapą, na której zamierzała prowadzić głodówkę protestacyjną. Jeden z członków komisji bardzo dowcipnie podsumował tę akcję: „ochrona wyniosła nie Sobol, a kanapę, aby ją oczyścić z pasożytów, pluskiew i in. Jej nikt palcem nie tknął”. Sobol została następnie zatrzymana przez policję.
Oburzenie wylało się na ulice. Sobotnie zgromadzenie odbyło się mimo braku zezwolenia władz. W nocy z piątku na sobotę miały miejsce rewizje w domach opozycyjnych kandydatów. Zastraszano potencjalnych uczestników. Mer apelował, aby nie przyłączać się do protestu, gdyż „mogą być prowokacje”. To miałby się ich dopuszczać – nie sprecyzował.

Nawalnego zatrzymano w przeddzień protestów, wcześnie rano pod domem, gdy wyszedł na przebieżkę i po kwiaty dla żony z okazji jej urodzin. Sąd skazał go na 30 dni aresztu za wzywanie do nielegalnych demonstracji. Dziś został hospitalizowany z objawami „dziwnej alergii”, choć wcześniej nie cierpiał na żadne uczulenia.

Ściągnięte w dużej liczbie do centrum Moskwy siły prewencji miały za zadanie nie dopuścić do odbycia się wiecu; protestujących rozbito na kilka grup, które krążyły po ulicach. Zatrzymano, w wielu przypadkach przy użyciu przemocy (w mediach społecznościowych było wiele materiałów filmowych i zdjęć, obrazujących działania omonowców, np. https://twitter.com/AlexKokcharov/status/1155156598123388929?s=20), rekordową liczbę demonstrantów: ponad 1300 osób.

TV Rain – stacja telewizyjna dostępna w sieciach kablowych i internecie – prowadziła transmisję z ulic stolicy: uczestnicy – przeważnie młodzi ludzie – mówili, że protestują, bo mają dość samowoli władz. To nowy typ protestu: rozproszony, bez przywódców (liderzy byli zatrzymani prewencyjnie wcześniej). Jest on świadectwem rosnącego niezadowolenia aktywnej części społeczeństwa i niezgody na niedemokratyczne praktyki władz. Natomiast władze skreślając opozycjonistów z list wyborczych, zasygnalizowały rezygnację z fasadowych rytuałów, jakimi są wybory z udziałem, choćby symbolicznym, przedstawicieli opozycji. I być może chodziło właśnie o przetestowanie nowego modelu wyborów bez wyboru.

W czasie, gdy na ulicach stolicy rozganiano demonstracje, prezydent Putin zanurzył się w batyskafie na dno Zatoki Fińskiej, aby z bliska przyjrzeć się zatopionemu okrętowi podwodnemu z czasów wojny. W telewizyjnych programach informacyjnych to była nowość numer 1, protesty w Moskwie nie zostały w ogóle odnotowane.

Następna akcja opozycji w stolicy została zapowiedziana na 3 sierpnia.

Przed obliczem Temidy. Tragedia MH17, część 3

26 lipca. Kończę trzyczęściowy cykl w związku z rocznicą zestrzelenia samolotu Malaysia Airlines nad Donbasem. Dziś o tym, czy możliwe będzie skuteczne pociągnięcie do odpowiedzialności podejrzanych o spowodowanie katastrofy lotniczej i śmierci 298 osób oraz o aspektach nie tyle politycznych, ile psychologicznych podejścia rosyjskich władz do zagadnienia.

Proces karny w sprawie katastrofy malezyjskiego samolotu powinien się rozpocząć 9 marca 2020 roku w Holandii – większość pasażerów feralnego rejsu stanowili obywatele tego kraju, ponadto właśnie w Holandii prowadzone jest międzynarodowe śledztwo. Jak poinformowała rozgłośnia Deutsche Welle, sprawa trafiła już do sądu okręgowego w Hadze (to holenderski sąd, a nie międzynarodowy trybunał – Rosja storpedowała swego czasu w ONZ rezolucję powołującą międzynarodowy trybunał, dlatego sprawa pozostaje w jurysdykcji sądu krajowego), przy czym rozprawy toczyć się będą nie w samej Hadze, a na terenie lotniska Schiphol pod Amsterdamem – siedziba sądu okręgowegoze jest za mała na tak wielkie przedsięwzięcie, jakim będzie proces sprawców zestrzelenia MH17. Proces będzie miał charakter otwarty, będzie można przyjść na salę rozpraw lub obserwować to, co się dzieje w sądzie, dzięki transmisji. Międzynarodowa Grupa Śledcza JIT ogłosiła niedawno nazwiska czterech podejrzanych: Igor Girkin (vel Striełkow), generał Siergiej Dubinski (pseudonim Chmuryj, czyli Ponury), pułkownik Oleg Pułatow (wszyscy wymienieni są obywatelami Rosji) oraz Leonid Charczenko (pseudonim Kret) – obywatel Ukrainy. JIT zapowiada, że najpóźniej jesienią opublikuje kolejne nazwiska. Poza Pułatowem nikt nie przyznaje się do winy. Jest więcej niż prawdopodobne, że podejrzani nie stawią się przed obliczem sądu w Hadze. Holenderski sąd może ich jednak sądzić zaocznie.

Sąd rozstrzygnie, czy przedstawione dowody winy oskarżonych są bezsporne. JIT twierdzi, że dotarła do takich dowodów: to zdjęcia satelitarne, zeznania świadków, fragmenty rakiety i inne dowody, świadczące o tym, że samolot został zestrzelony przez zestaw Buk należący do rosyjskiej brygady wojsk rakietowych; Buk wjechał z Rosji na obszar Ukrainy objęty walkami, a następnie odjechał do jednostki macierzystej. Rosyjskie władze idą w zaparte i wyśmiewają dowody ujawnione przez JIT, wszelkimi sposobami starając się zdyskredytować śledztwo i jego wyniki. Metoda jest wielokrotnie stosowana i sprawdzona: jeśli złapią cię za rękę, to po prostu mów, że to nie twoja ręka. Cytowany przez Deutsche Welle specjalista w dziedzinie prawa lotniczego Elmat Giemulla twierdzi m.in., że skoro oskarżeni nie przyjadą do Hagi i nie zechcą wziąć udziału w procesie, to trudno będzie sądowi potwierdzić wiarygodność nagrań rozmów telefonicznych przywódców separatystów i rosyjskich wojskowych o zestrzeleniu samolotu z kompleksu Buk. Można też założyć, że Rosja wszelkimi sposobami będzie próbowała wpływać na podważenie wiarygodności świadków i rzetelności innych dowodów.

O jeszcze jednym ciekawym aspekcie prawnym pisze m.in. „The New Times”: pod koniec czerwca z terytorium kontrolowanego przez donieckich separatystów został uprowadzony przez ukraińskie służby Wołodymyr Cemach. Jak ujawniono, Cemach dowodził obroną przeciwlotniczą w miejscowości Snieżnoje, położonej niedaleko miejsca katastrofy. Na razie nie wiadomo, czy zostaną mu postawione zarzuty w związku ze sprawą zestrzelenia MH17, nie podano też, czy i na jaki temat Cemach składa zeznania. Może być ciekawie.

Oddzielną sprawą będzie proces w Strasburgu przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka z powództwa członków rodzin ofiar tragedii. Ze skargami wystąpiło łącznie 350 osób.

Jak pisałam w poprzednim odcinku (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2019/07/19/rosja-ex-gratia-tragedia-mh17-czesc-2/), Rosja prowadzi poufne zakulisowe rozmowy z Holandią w sprawie ewentualnych rekompensat dla krewnych ofiar. Dlaczego Kreml nie chce oficjalnie uznać swej winy? Próbę odpowiedzi na to pytanie podejmuje publicysta Aleksandr Morozow. Zacytuję część jego wywodu: „Putin miał znakomitą okazję, aby symbolicznie ukarać uczestników historii z Bukiem, dogadać się z rodzinami ofiar i rzecz całą zostawić w przeszłości, jednocześnie publicznie nie przyznając się do bezpośredniego udziału Rosji w wojnie na Donbasie. Dlaczego tak nie postąpił?”. Wpływ na to mają co najmniej trzy czynniki. „Rada Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej mentalnie znajduje się w stanie wojny, […] w otoczeniu Putina panuje przekonanie, że Rosja toczy bój z całą resztą świata. Członkowie Rady tak daleko zaszli w swoich wyobrażeniach o wojnie z Zachodem, że żadne normy etyki, żadne umowy międzynarodowe nie są przestrzegane ani brane pod uwagę”. Czyli: na wojnie jak na wojnie, walczymy, nie przyznajemy się do winy. Drugim czynnikiem jest według Morozowa opinia polityków i kremlowskich politologów, że system bezpieczeństwa w Europie zawalił się i może zostać przywrócony jedynie przy łaskawym udziale Putina. Katastrofa samolotu pasażerskiego jest w ich mniemaniu nie ludzką tragedią, a kolejnym potwierdzeniem, że trzeba budować nowy system bezpieczeństwa na wzór Helsinek. „Z punktu widzenia Kremla samolot ucierpiał z powodu rozpadu systemu europejskiego bezpieczeństwa, a nie z powodu prośby Igora Girkina o wsparcie separatystów rosyjskimi zestawami rakietowymi”. Trzecim czynnikiem jest gra, jaką Moskwa prowadzi z Europą. Ciekawe jest zakończenie. Morozow pisze: „Paradoks polega na tym, że Putin ma wnuki, mężem jej córki jest Holender. Wydaje mi się, że Putin nie mógł nie pomyśleć, że w takim samolocie mogły się znaleźć nie tylko jakieś wyabstrahowane czyjeś wnuczęta, ale także jego wnuki” (cały tekst: https://www.svoboda.org/a/30055911.html).

Będzie jeszcze na pewno okazja, aby powrócić do tematu tragedii nad Donbasem. Może jeszcze przed rozpoczęciem procesu.

Rosja ex gratia. Tragedia MH17, część 2

19 lipca. Dwa dni temu Holandia opłakiwała pasażerów samolotu Malaysia Airlines zestrzelonego pięć lat temu nad Donbasem rosyjską rakietą. A nazajutrz w Petersburgu z Władimirem Putinem spotkał się dyrektor wykonawczy holenderskiej firmy naftowej Royal Dutch Shell Ben van Beurden.

Krym? Donbas? MH17? Holendrzy zginęli? – czy holenderski potentat naftowy zadał sobie te pytania przed spotkaniem z głową państwa, które rozpętało wojnę i na które za to Europa nałożyła pięć lat temu sankcje? Dodajmy, sankcje dla Moskwy coraz bardziej dotkliwe. Sankcje, o których zniesienie Moskwa zabiega wszelkimi sposobami. Jednym z tych sposobów jest organizowanie międzynarodowych spotkań biznesowo-politycznych i zapraszanie na nie przedstawicieli biznesu z różnych krajów, w tym także z tych, które zobowiązane są do przestrzegania reżimu sankcyjnego. Spotkania te mają w rosyjskich mediach na ogół królewską oprawę, mają pokazać, że Rosja wcale nie jest pomijana, a gorszy rosyjski stół to fikcja literacka. Poza forami międzynarodowymi zdarzają się też pojedyncze wizyty biznesowe. Taką była ta wizyta Bena van Beurdena. Niektórym marzy się powrót do wyświechtanej, ale jakże czasem przydatnej zasady „business as usual”.

Ale wróćmy do tematu MH17. Dzisiaj wiceminister spraw zagranicznych Rosji Aleksandr Gruszko podzielił się z dziennikarzami swoją wiedzą tajemną na temat dyskretnych, mających „konfidencjonalny charakter” konsultacji pomiędzy rządem Holandii i władzami Rosji na temat okoliczności tragedii MH17. Strona holenderska w maju i czerwcu tego roku skąpo informowała swoją opinię publiczną o kontaktach z Putinem w tej sprawie, bez szczegółów. Przecieki ujawnione m.in. przez naczelnego rozgłośni Echo Moskwy Wieniediktowa na początku lipca sugerowały, że strona rosyjska zabiega o uwolnienie od odpowiedzialności za sprawstwo katastrofy ex gratia. A może także rozmowy dotyczyły ewentualnych rekompensat ze strony Rosji dla rodzin ofiar. To bardzo ciekawy aspekt sprawy.

Tymczasem to samo Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało w rocznicę zestrzelenia oświadczenie: „Niestety, ta tragedia stała się instrumentem paskudnej politycznej gry. Już w pierwszych godzinach, jeśli nie minutach, jak na komendę, ze środków masowego przekazu, a następnie z ust zachodnich polityków pod adresem Rosji i jej władz posypały się oskarżenia o spowodowanie śmierci niewinnych ludzi”. Dalej następuje długi wywód o tym, jak stronnicze jest śledztwo, w którym Rosja nie bierze udziału, choć nadal bardzo chce okazywać wszelką pomoc. I że Ukraina ma nieczyste zamiary. Następnie MSZ przystępuje do ataku: „Władze Holandii, choć to godne ubolewania, coraz częściej nadużywają uczuć i żałoby rodzin ofiar MH17 […] używają ich jako swego rodzaju tarana do rozpowszechniania na użytek światowej opinii publicznej tez o udziale Rosji i o tym, że to nasz kraj powinien wypłacić odpowiednie odszkodowania” (całość tekstu na stronie rosyjskiego MSZ: http://www.mid.ru/ru/foreign_policy/news/-/asset_publisher/cKNonkJE02Bw/content/id/3728225). Wyjątkowo paskudna gra polityczna.

„Nowaja Gazieta” opublikowała natomiast list członków rodzin ofiar: „Państwo rosyjskie nie uznało swojego współudziału w katastrofie MH17. Gorzej: Rosja rozpowszechniła olbrzymią liczbę sfabrykowanych sprzecznych wyjaśnień tego, co się stało, przez media społecznościowe i media zależne od państwa. Minęło trochę czasu, nim skonstatowaliśmy, że strumienie wzajemnie wykluczających się wersji były rezultatem zorganizowanej przez państwo [rosyjskie] kampanii w celu odwrócenia uwagi ludzi, wypaczenia faktów lub ich negowania. Władze Rosji uczyniły wszystko, aby ukryć prawdę lub – co gorsze – sformułować tezę, że prawdy nigdy nie poznamy. My, członkowie rodzin, uważamy to za szkodliwe i obraźliwe dla nas”.

Ciąg dalszy nastąpi

Tragedia MH17. Five years after

17 lipca. Dziś mija piąta rocznica zestrzelenia nad Donbasem pasażerskiego samolotu Malaysia Airlines, znanej jako tragedia MH17 (od numeru feralnego lotu). Samolot leciał z Amsterdamu do Kuala Lumpur i wiózł na pokładzie 283 pasażerów (w tym 80 dzieci) i 15 członków załogi. Nad obwodem donieckim, objętym walkami pomiędzy wspieranymi przez rosyjskich wojskowych separatystami a armią Ukrainy, samolot został trafiony rakietą 9M38 Buk. Wszyscy znajdujący się na pokładzie zginęli. Nazajutrz po tragedii napisałam na blogu 17 mgnień Rosji: „Można założyć, że nikt nie chciał zestrzelić pasażerskiego samolotu Boeing 777, lecącego nad wschodnią Ukrainą. Można założyć, że nikt nie chciał śmierci 298 osób podróżujących na pokładzie tego samolotu. Można założyć, że mały chłopiec bawiący się zapałkami przy stogu siana nie chciał go podpalić. Ale ktoś mu dał zapałki. A teraz mówi, że odpowiedzialność za tragedię nad Donbasem ponosi stóg siana. To znaczy państwo, nad terytorium którego wydarzyła się katastrofa. To parafraza słów prezydenta Putina. Coś w niej nie pasuje, brzęczy fałszywie jak liczmany. „Tej tragedii by nie było, gdyby na tej ziemi był pokój, w każdym razie, gdyby nie zostały wznowione działania bojowe na południowym wschodzie Ukrainy. Państwo, nad terytorium którego do tego doszło, ponosi odpowiedzialność za tę straszną tragedię”. Logika rosyjskiej propagandy łamie się jak zapałki. Katastrofy lotnicze mają konkretne przyczyny. Czy w tym, że samolot wysadzony przez libijskich terrorystów spadł na Lockerbie, winna jest Szkocja? Nie przypominam sobie też, by prezydent Putin ochoczo brał na siebie odpowiedzialność za katastrofę polskiego samolotu rządowego w 2010 roku. Kali w natarciu.
Moskwa wskazuje na Kijów jako winowajcę wypadku. A Kijów wskazuje na Moskwę, która wspierała separatystów, którzy odpalili rakietę z zestawu Buk, który otrzymali od Moskwy. Reakcje Rosji po tragedii nad Donbasem są niespójne. Rozważane były: celowa ukraińska prowokacja, zestrzelenie samolotu przez ukraińskie myśliwce, przypadkowe trafienie przez niedoświadczonych ukraińskich wojskowych. W rosyjskim chórze medialnych gadających głów zaśpiewano nawet zwrotkę o tym, że celem domniemanego ataku ukraińskich sił rządowych był… samolot wiozący prezydenta Putina, który wracał z podróży po Ameryce Południowej. Jedno jest pewne: tragedia będzie polem zaciętej wojny informacyjnej” (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2014/07/18/mozna-zalozyc/).

Można by rzec: wszystko było jasne od razu. Przewidywana wojna informacyjna wokół tragedii trwa jednak w najlepsze. Zjednoczona Grupa Śledcza JIT wykonała niebywale skrupulatną pracę, aby zgromadzić wszelkie dostępne dowody. Ustalono, że rakieta została wystrzelona z zestawu Buk należącego do rosyjskiej 53. Brygady Sił Przeciwlotniczych i wwiezionego na terytorium Ukrainy z terytorium Rosji w dniu, gdy doszło do tragedii. Po wystrzeleniu rakiety Buk został odstawiony na terytorium Rosji. Moskwa neguje te ustalenia. Komisja Ałmaz-Antiej (rosyjskie przedsiębiorstwo produkujące Buki) twierdzi, że samolot został zestrzelony rakietą, ale nie rosyjską, a ukraińską.

Winni mają stanąć przed trybunałem w marcu 2020 roku (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/07/05/i-beda-na-nich-trybunaly/). JIT 19 czerwca opublikowała nazwiska podejrzanych o sprawstwo osób – rosyjskich wojskowych. Rosja na przedstawiane argumenty i wyniki śledztwa ma gotową odpowiedź: to fake, prace JIT bez udziału rosyjskich śledczych są nieważne. (Więcej m.in. na stronie Radia Swoboda: https://www.svoboda.org/a/30058437.html).

Ciąg dalszy nastąpi.

Tajna tragedia na Morzu Barentsa

8 lipca. Tydzień temu na Morzu Barentsa doszło do poważnej awarii na okręcie podwodnym o napędzie atomowym AS-31 (Łoszarik), należącym do rosyjskiej marynarki wojennej. Nowy „Kursk”? Raczej nie, analogii jest niewiele.

W wyniku pożaru zginęło czternastu członków załogi. Skąpą wiadomość o wypadku rosyjskie ministerstwo obrony podało dopiero dzień później. Opinia publiczna poznała nazwiska ofiar śmiertelnych i ich stopnie. Okazało się, że śmierć poniosło kilku kapitanów pierwszej rangi – to wysokie szarże odpowiadające dowódcom wielkich jednostek (np. krążowników), wszyscy oni służyli w tajnej jednostce w Petersburgu, zajmującej się m.in. testowaniem nowej broni. Jak stwierdzili eksperci wojskowi wypowiadający się na temat tragedii, zginął kwiat rosyjskiej floty: „Ich poziom wyszkolenia można porównać z poziomem wyszkolenia kosmonautów”.

Obecność na pokładzie tak wielu świetnie wyszkolonych wysokich oficerów marynarki wojennej świadczy o tym, że tajna misja Łoszarika obejmowała szczególnie ważne zadania. Jakie? Tego być może nie dowiemy się nigdy – okoliczności wypadku zostały utajnione. Łoszarik to aparat głębokowodny, który zdaniem amerykańskich wojskowych służyć może do działań dywersyjnych na dnie morskim, takich jak podłożenie ładunków, przecięcie kabli itd. Nazwa brzmi dziwnie infantylnie jak na supernowoczesny okręt do wiadomych-niewiadomych celów. Autorzy projektu musieli odczuwać wielki sentyment dla swoich dziecięcych fascynacji. Łoszarik bowiem to bohater radzieckiego filmu kukiełkowego o cyrkowym koniku, który składa się z kolorowych kuleczek. A głębokowodny Łoszarik ma w środku kilka kuleczek, pozwalających mu zanurzać się na wielkie głębokości, nawet do sześciu tysięcy metrów.

Oficjalne źródła mówią, że Łoszarik zbierał dane dotyczące ukształtowania morskiego dna. W miejscu, gdzie prawdopodobnie działał feralny okręt – w pobliżu wód terytorialnych Norwegii – przebiegają różne ważne kable – wskazują jedni komentatorzy, sugerując, że okręt miał za zadanie sprawdzenie, czy da się zakłócić komunikację pomiędzy Europą i Ameryką, np. przecinając kabel lub niszcząc urządzenia. Inni komentatorzy twierdzą, że takich ważnych kabli jest na tyle dużo, że uszkodzenie jednego nie wywołałoby zakłóceń. Dorzucają, że musiało chodzić o coś innego.

Wyjaśnienia rosyjskich czynników oficjalnych są mętne i bałamutne: w części okrętu, gdzie znajdowały się akumulatory, doszło do spięcia, co wywołało pożar, oficerowie znajdujący się w tej grodzi wpierw uratowali życie cywilnego specjalisty przebywającego na pokładzie (wypychając go do bezpiecznej grodzi), a następnie zabarykadowali się w części objętej pożarem, dzięki czemu uratowali okręt i życie pozostałych członków załogi. Nie wiadomo, ilu ich było, nie wiadomo, czy zostali ranni; napływających z Siewieromorska wieści o hospitalizacji uratowanych nie potwierdzono.

Zdaniem niezależnych komentatorów, wersja ta z wielu względów nie wytrzymuje krytyki. Wśród rozlicznych domysłów można znaleźć i takie: coś eksplodowało na pokładzie Łoszarika lub okrętu nosiciela (Łoszarik musi być „niesiony” przez duży okręt podwodny typu Biełgorod lub Orenburg, do którego jest „przyklejany”). Co mianowicie? Nie wiadomo, może gaz (pojawiła się i taka sugestia), a może coś innego. W każdym razie Rosjanie poinformowali Norwegów, że były wstrząsy, ale niewielkie, reaktor nie został uszkodzony, radiacja w normie.

Zwraca jeszcze uwagę reakcja władz: prezydent Putin (który w czasie dramatu „Kurska” przez kilka dni nie wydawał żadnych komunikatów i nie działał – http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2012/08/12/ona-utonula/; http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2010/08/12/ten-years-after/) tym razem od razu z troską pochylił się nad tragicznym wypadkiem Łoszarika, nakazał uhonorowanie ofiar i wypłacenie odszkodowań dla członków ich rodzin. Niemniej mimo poważnych strat w ludziach nie ogłoszono żałoby, a pogrzeby ofiar (w Petersburgu na Cmentarzu Serafimowskim) miały charakter zamknięty.

Najwidoczniej władzom szczególnie zależy na jak najszybszym wyciszeniu szumu wokół tematu. Tajemnica Łoszarika zapewne pozostanie za siedmioma pieczęciami. Przynajmniej na razie.