10 maja. Rosjanie lubią początek maja. Ten piękny miesiąc zaczyna się dniem wolnym z okazji Święta Pracy. Zaraz potem odbywa się wielkie świętowanie Dnia Zwycięstwa. Znowu dzień wolny. W czasach ZSRR był to nieoficjalny początek sezonu działkowców, którzy wyruszali gremialnie za miasto, aby skopać grządki. Tegoroczne „majskije prazdniki” zostały jeszcze dodatkowo umajone inauguracją starego/nowego prezydenta i nominacją starego/nowego premiera.
Zaprzysiężenie Putina odbywało się wedle po aptekarsku ułożonego na odpowiednich półeczkach scenariusza. Kamery telewizyjne precyzyjnie zaglądały w odpowiednie miejsca. Nie było tym razem filmowanego z rozmachem z lotu ptaka przejazdu prezydenckiej limuzyny przez Moskwę. Ta z 2012 r. została zapamiętana z tego powodu, że odbywała się ulicami kompletnie wyludnionego miasta – miasta, które kilka dni wcześniej pokazało podczas wielotysięcznych demonstracji ulicznych, że nie chce Putina na Kremlu. W tym roku schemat: demonstracja-inauguracja też się zresztą powtórzył (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/05/06/car-nahajki-i-demonstranci/).
Relacja z uroczystej przysięgi zaczęła się od sceny w roboczym gabinecie Putina na Kremlu: prezydent odbiera telefon z meldunkiem o gotowości do uroczystości. To sygnał, że już powinien się wreszcie oderwać od ukochanej roboty (miało to uświadomić społeczeństwu, jak to prezydent się w nieustannym trudzie zamęcza) i pójść do sali, gdzie czeka na niego pięć tysięcy gości. Prezydent wstaje, wychodzi na korytarz, idzie, idzie, długi ten korytarz, długi, idzie, przygląda się wiszącym na ścianie obrazom, idzie, idzie, pociera dłonie, idzie, wychodzi na klatkę schodową, schodzi po schodach wyłożonych czerwonym dywanem, wychodzi na podworzec. A tam (werbelek) stoi limuzyna jak ze snu: ogromna, opancerzona, połyskliwa jak muszla perłopława. To nowy samochód prezydenta, rosyjska produkcja, co z dumą podkreśla komentator państwowej telewizji. Limuzyna jedzie, jedzie, podwozi Putina pod Wieki Pałac Kremlowski. Prezydent wchodzi do pałacu, po wyłożonych czerwonym dywanem schodach wchodzi, wchodzi, wchodzi. Wreszcie gdy słychać kuranty kremlowskiego zegara, drzwi paradnej sali się otwierają i Putin wchodzi pomiędzy szpaler klaszczących (klaszcze tylko pierwszy rząd, drugi i kolejne filmują pasaż prezydenta telefonami komórkowymi). Idzie, idzie, idzie, kiwa głową pozdrawiającym go gościom. Mija jedną salę, drugą, z góry kapie nań złoto wystroju, z boku ściekają nań galony wazeliny. Dociera do Sali Andriejewskiej. Tu rozwleczony długi makaron lekko się zwija: prezydent sprawnie składa przysięgę, potem krótko przemawia (zrobi wszystko, by Rosja była wielka, a ludziom żyło się lepiej). Gdy schodzi z podwyższenia, ma chwilę na przyjęcie gratulacji: wpierw ściska dłoń patriarchy Cyryla. A potem – o, to sensacja! – przyjmuje gratulacje od Gerhardta Schroedera, byłego kanclerza Niemiec, który od lat wiernie mu służy jako menedżer i lobbysta gazowych interesów Rosji. Dopiero jako trzeciego Putin dostrzega Dmitrija Miedwiediewa. Kiedyś kremlinolodzy ustalali hierarchię ważności wśród kacyków z KC na podstawie ich ustawienia na trybunie mauzoleum Lenina podczas państwowych uroczystości. Dziś obserwatorzy gubią się w domysłach, co mogło znaczyć takie wyróżnienie byłego niemieckiego kanclerza (nie było innych zagranicznych gości). Tym bardziej że tuż za jego plecami stał Matthias Warnig, dawny druh Putina z Drezna, dziś pełniący ważne funkcje w Nord Stream, Warnig wysunął się nawet przed stojących za nim szefów służb specjalnych. To ciekawy zabieg PR.
Na tym nie koniec atrakcji inauguracji. Po zaliczeniu programu obowiązkowego we wnętrzu pałacu Putin (znowu telewidzowie mogli towarzyszyć mu w długim przejściu korytarzami) i przyjęciu defilady pułku kremlowskiego w niewymuszony i spontaniczny sposób postanowił pobratać się ze spontanicznym ludem, który stał na dziedzińcu. Najwięcej uwagi Putin poświęcił zgromadzonej spontanicznie młodzieży, z którą zamienił spontanicznie kilka słów. To miał być czytelny sygnał: o, taką młodzież to my lubimy, a taką, która protestuje na ulicach, uważamy za warchołów.
Nowym elementem inauguracji było błogosławieństwo patriarchy Cyryla (wcześniej patriarcha odprawiał jedynie nabożeństwo w intencji głowy państwa; co ciekawe, sześć lat temu Putin przyszedł na nabożeństwo z małżonką Ludmiłą, a wkrótce potem, najwidoczniej z tej świętości, z żoną się rozwiódł). Putin przybył do jednej z kremlowskich cerkwi, gdzie Cyryl w obecności wyższych hierarchów Patriarchatu Moskiewskiego pobłogosławił prezydenta ikoną.
Rosjanie przywiązują dużą wagę do symboli i znaków. Za złą wróżbę na rozpoczynającą się kadencję uznano to, że rozwijany na kopule pałacu kremlowskiego prezydencki sztandar nie dał się wciągnąć na maszt – podjechał troszeczkę i ani Boże mój, zaciął się i tak już pozostał w łopocie w połowie masztu.
Następnego dnia po inauguracji Putin przybył do Dumy Państwowej, aby namówić deputowanych do zagłosowania na zgłoszonego przezeń kandydata na premiera. Przywiózł ze sobą Dmitrija Miedwiediewa. Stary, sprawdzony układ. Słaby polityk, w pełni uzależniony od gospodarza Kremla, posłuszny gabinet, to nic, że nie bardzo sobie radzi. Za to prezydent może bez wysiłku zawsze wskazać winnego niedociągnięć. Jeden z komentatorów napisał: „Jakoś nie mogę sobie przypomnieć osiągnięć rządu Miedwiediewa. Bardziej impotentnego gabinetu nie było nawet za czasów późnego Breżniewa. I właśnie dlatego Putin go pozostawił”.
Posiedzenie Dumy przypominało przedstawienie teatrzyku kukiełkowego. Zresztą sami aktorzy do tego, co mają odegrać, najwyraźniej mają stosunek co najmniej zdystansowany. Oczywiście deputowani klepnęli kandydata na premiera, przy wstrzymującej się teatralnie frakcji komunistów. Pewne zmiany kadrowe jednak będą. W fotelach wicepremierów zasiądzie dziewięć osób – większość z nich już zajmowała eksponowane stanowiska. Zmiana polega na tym, że kolega, który zajmował się, powiedzmy, polityką regionalną, zajmie się, powiedzmy, przemysłem i energetyką, a koleżanka od polityki społecznej przejdzie na odpowiedzialny odcinek sportu. Sami swoi. Największe poruszenie wywołała propozycja obsadzenia stanowiska wicepremiera ds. budownictwa przez Witalija Mutkę. Tak, dobrze Państwo kojarzycie, to ten minister sportu, który sprowadził rosyjski sport na manowce, topiąc w dopingu. Nic to, na pewno się sprawdzi w budownictwie. Niech tam sobie stoi w zieleni. Rada rejsu płynie dalej starą sprawdzoną łajbą i starym kursem.
Kolejnym pracowitym dniem Putina był Dzień Zwycięstwa. Przez wiele dni wierne media planowo rozkręcały „pobiedobiesje”, jak styl obchodzenia rocznicy zakończenia wojny nazywają krytycy Putina. Była wielka defilada, był marsz „Nieśmiertelny pułk”. Z zagranicznych gości przyjechali do Putina tylko premier Izraela i prezydent Serbii. Na ulice wylegli różnej przebierańcy (w tym ludzie udający weteranów frontowych, choć urodzili się już po wojnie). Media społecznościowe wyławiały dziesiątki kuriozalnych pomysłów uczczenia rocznicy zwycięstwa (np. defilada wózeczków dziecięcych https://twitter.com/TransparantNews/status/994133268432936960).
W przemówieniu na placu Czerwonym Putin przedstawił rosyjską wizję historii, w myśl której Rosja (ZSRR) samotnie i samodzielnie pokonała hitlerowskie Niemcy. Zaznaczył, że Moskwa nigdy nie zgodzi się z inną interpretacją historii i będzie walczyć z przejawami jej „wypaczania”. To nic nowego. Nowe nie jest też propagowanie w świecie „Nieśmiertelnych pułków”, choć ich zakres geograficzny się poszerza.
Rosyjski dziennikarz i bloger, od lat mieszkający we Włoszech, Andriej Malgin napisał w komentarzu: „Putin określił ramy, poza którymi zaczyna się owo „wypaczanie historii”. Mówić, że Europę (a i sam ZSRR) ratowały z łap faszystów państwa koalicji antyhitlerowskiej – nie wolno. Mówić, że sowieccy wyzwoliciele wtrącili zajętą przez nich część Europy w komunistyczne niewolnictwo – nie wolno. A już tym bardziej nie wolno mówić o współpracy Związku Sowieckiego z nazistami w pierwszych dwóch latach wojny. Nikt ofiary sowieckich żołnierzy nie podważa. Tylko czemu organizujecie te „nieśmiertelne pułki” choćby we Włoszech? Włochy zostały wyzwolone przez Amerykanów. Nie widzę tu dziś zmilitaryzowanego karnawału pod hasłem „Możemy powtórzyć”. I jeszcze jedno: Czyżby Rosja nie napadła cztery lata temu na europejskie państwo i nie okupuje części jego terytorium?”.
Takich komentarzy oczywiście w oficjalnej przestrzeni medialnej w Rosji nie uświadczysz. Dla wielu, bardzo wielu Rosjan, 9 maja – jak i inne rocznice związane z wojną – to autentyczne przeżycie bólu i udręki, poczucie straty. Przecież tylu ludzi zginęło. Putinowska machina propagandowa, okręcona wstęgą św. Jerzego, czyni jednak z tego święta jarmark. Jarmark własnej politycznej próżności.
I robi się jeszcze smutniej.