Archiwum autora: annalabuszewska

Prawnuk Draculi albo Dynastia, odcinek 23566

Z miasta Złatoust przyszła szczęsna wieść: w najbliższych dniach zostanie wybita moneta z okazji aneksji Krymu. Pracownia Art Grani już przystąpiła z zapałem do pracy. Na awersie przedstawiony zostanie wizerunek prezydenta Władimira Putina, a na rewersie mapa Krymu z nazwami najważniejszych miejscowości półwyspu i napisem „przyjęcie Republiki Krym do Federacji Rosyjskiej 2014”. Zostanie wybitych 25 srebrnych, pozłacanych monet, ważących (uwaga!) kilogram. Inkorporacja Krymu ma, jak widać, swój ciężar gatunkowy. Projekt monet można zobaczyć m.in. tu: http://cdn3.img22.ria.ru/images/100485/13/1004851394.jpg

Pracowici ludzie Złatoustu chyba się w swej gorliwości pospieszyli. Proszę zwrócić uwagę: Władimir Władimirowicz jest przedstawiony na monecie bez żadnego nakrycia głowy. A chyba myśli o czapce Monomacha. Ale po kolei, zacznijmy od pewnego głośnego potomka Napoleona i Einsteina. O kim mowa? Państwo będziecie się śmiali: o Władimirze Wolfowiczu Żyrinowskim, niezmiennym liderze Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji, mającym licencję na zabijanie słowem (ostatnio przesadził z tym swoim przywilejem mocno: w niewybrednych słowach i gestach obraził ciężarną dziennikarkę i jej koleżanki; taka w Rosji teraz moda, idąca z góry: obrażanie kobiet jest najwyraźniej w dobrym guście, w każdym razie w sferach politycznych i zbliżonych).

Żyrinowski zabrał głos na wzmiankowanym posiedzeniu: „Władimirze Władimirowiczu, zbadałem zagadnienie genealogii, mamy rosyjski Instytut Genetyki, jest laboratorium w Ameryce, analiza krwi kosztuje drogo, ale za to można się dowiedzieć, gdzie byli pańscy przodkowie 25 tysięcy lat temu. To wspólni przodkowie, to Afryka Wschodnia, potem przewędrowaliśmy do Afryki Północnej, potem przyszliśmy do Europy i stamtąd przyszliśmy. Jesteśmy jedną rodziną, Europejczykami, a nas w Europie mają za Azjatów. Ja mam wspólne korzenie – to nie moje analizy, to amerykańscy specjaliści stwierdzili – z Albertem Einsteinem i Napoleonem”.

Tutaj zrobię małą dygresję. Żyrinowski opowiada, że ludzie w Rosji przywędrowali z Europy. Ta teza znacząco różni się od poglądu wypowiedzianego przez Wiaczesława Nikonowa, deputowanego Dumy, doktora nauk historycznych. Podczas „okrągłego stołu” poświęconego podręcznikowi historii powiedział m.in.: „Nasza Ojczyzna ma wspaniałą przeszłość. Odgałęzienie aryjskiego plemienia zeszło z Karpat, pokojowo zasiedliło Wielką Ruską Równinę, Syberię, najzimniejszą część planety, doszło do Oceanu Spokojnego, założyło Fort Ross, żywiło się sokami najbogatszych kultur Bizancjum, Europy, Azji, rozgromiło najstraszniejszego wroga ludzkości – nazizm, podbiło kosmos” (oryginał można przeczytać tu: http://www.duma.gov.ru/news/273/646438/). Wiaczesław Nikonow jest dobrze poinformowany i zasłużony, od lat przewodniczy rozwijaniu projektu „Russkij Mir” na świecie. No i poza tym ma zbadane korzenie: jest wnukiem Wiaczesława Mołotowa, szefa radzieckiej dyplomacji, który do historii wszedł jako sygnatariusz traktatu z sierpnia 1939 roku, z czystymi Aryjczykami.

Wróćmy do korzeni Władimira Wolfowicza Żyrinowskiego. Pani Swietłana Borinska z Instytutu Genetyki Rosyjskiej Akademii Nauk powiedziała internetowej „Gazecie.ru”: „Nasze laboratorium przeprowadziło analizę DNA Władimira Żyrinowskiego. […] Linia chromosomu Y wykazała nie tylko wspólnych przodków z Einsteinem i Napoleonem, ale także z piłkarzem Zidanem, amerykańskim prezydentem Johnsonem, włoskim artystą Caravaggio, […], a także z hrabią Draculą i krewnymi Adolfa Hitlera”.

Prezydent odniósł się do rewelacji Żyrinowskiego z dystansem, a właściwie nie tyle do rewelacji, co do amerykańskich metod badania korzeni: „Myślę, że tak jak większość zebranych, nie znam swoich korzeni, niestety, ale zwracaniem się do specjalistów z USA nie jestem zainteresowany. Dlatego że nie wiadomo, co oni tam o mnie napiszą. W najlepszym razie założycielem dynastii okaże się niedźwiedź”.

Dynastii? No, no…

Ojciec zielonych ludzików

Doroczny rytuał bizantyjskiego kremlowskiego dworu – bezpośrednia linia bezpośredniego prezydenta z narodem – trwała cztery godziny. Telewizyjny show Władimira Putina znowu zebrał przed ekranem miliony, które wysłuchały odpowiedzi prezydenta na 85 pytań, wybranych spośród ponad dwóch milionów zadanych telefonicznie i esemesowo. Spośród kilku ciekawych fragmentów w ogólnie nudnym spektaklu sztucznej celebry wydzieliłam trzy zagadnienia.

Prezydent połączył się z narodem we wspólnej ekstazie pod hasłem „Krym jest nasz”. Temat zagarnięcia półwyspu i sytuacja na Ukrainie zdominowały seans łączności. Oczywiście słowo „zagarnięcie” nie padło. Aneksja Krymu jest w Moskwie nazywana odzyskaniem „rdzennie rosyjskiej ziemi” słusznym z punktu widzenia sprawiedliwości dziejowej. O żadnym pogwałceniu prawa międzynarodowego ani podpisywanych przez Rosję w świetle jupiterów traktatów i umów nie było słowa. Wazelina lała się ze wszystkich ust, nosów i uszu, które pokazywała telewizja. Putin powtórzył sformułowania, które już znamy – o rzekomych zagrożeniach dla rosyjskojęzycznej ludności półwyspu itp. Ale najciekawsze było to, że usynowił zielone ludziki. Jeszcze niedawno prezydent wyśmiewał tych, którzy uważają, że na Krymie działali rosyjscy wojskowi – mówił, że każdy może sobie kupić mundur w sklepie. Tym razem przyznał, że „poprawne, acz stanowcze i profesjonalne” działania na Krymie przeprowadzili rosyjscy wojskowi. Skąd się wzięli na terytorium sąsiedniego państwa? Zwraca uwagę, że prezydent jednocześnie stwierdził, że jeszcze nie skorzystał z prawa, jakie dała mu Rada Federacji 1 marca do użycia rosyjskich sił zbrojnych na terytorium Ukrainy. W takim razie – czym były owe „stanowcze i profesjonalne” działania rosyjskich wojskowych na Krymie? I kim są zielone ludziki działające na południowym wschodzie Ukrainy? Jeszcze nie zasłużyli na prezydencką adopcję? W ujęciu prezydenta Putina ten region nazywa się Noworosja i trafił w granice Ukrainy (notabene granice uznane przez Rosję w traktacie o dobrym sąsiedztwie z 1997 r.) przypadkowo, bo tak się w latach dwudziestych XX wieku podobało bolszewikom. A panu Putinowi już się najwyraźniej nie podoba. Anton Oriech w swoim blogu odnotował: „Proponuję uznać to, co mówi prezydent, za prawdę. Między innymi to, że nie chcemy używać wojsk na wschodzie Ukrainy. Ale jeśli jutro mimo wszystko wyślemy tam wojska, to żadnej sprzeczności w tym nie będzie. Dlatego że Władimir Władimirowicz zawsze mówi prawdę. Po prostu prawda się regularnie zmienia. A nasi obywatele mają bardzo przydatną cechę nie pamiętać jutro tego, co się do nich mówi dziś. I za każdym razem wierzą w to, co się im aktualnie mówi”. I jeszcze zacytuję ciekawe spostrzeżenie Stanisława Biełkowskiego: „Show miał pokazać [krajowi i zagranicy], jak zmienił się Putin. Z gwaranta interesów elity i przyjaciela Zachodu, jakim Putin był w 2000 roku, nic nie zostało. […] Dziś Putin jest człowiekiem, głęboko obrażonym na Zachód, gotowym do izolacjonizmu, uważającym, że może rozmawiać z Zachodem jak równy z równym i skoro Zachód może obejść się bez Rosji, to Rosja może się obejść bez Zachodu; to człowiek, który może przekształcić Rosję w największy zaścianek świata. […] Zbliżająca się do Rosji katastrofa gospodarcza może zostać zneutralizowana tylko w jeden sposób: serią głośnych zwycięstw w polityce zagranicznej, które sprawią, że ludzie zapomną o kryzysie i zmuszą do zaciśnięcia pasa. Dlatego myślę, że Putin nie zatrzyma się na Krymie ani na wschodzie Ukrainy, dlatego że euforia narodu rosyjskiego wobec tych zwycięstw szybko ostygnie. Potrzebna więc będzie kolejna dawka narkotyku, a tym narkotykiem jest kolejne zwycięstwo na zewnętrznym froncie”.

Teraz druga sprawa. Jako atrakcję dnia podano na srebrnej tacy byłego agenta/pracownika amerykańskich służb specjalnych Edwarda Snowdena, zwanego w Rosji familiarnie Edikiem Snieżkinem. Niezależnego od stóp do głów. Edik był zainteresowany tym, czy Rosja zajmuje się przechwytywaniem, przechowywaniem i analizowaniem informacji pochodzących z rozmów telefonicznych. Pan prezydent nie posiadał się ze zdziwienia: przecież w Rosji istnieją przepisy, które ściśle reglamentują dostęp służb do podsłuchów, czytania maili, filtrowania zawartości portali społecznościowych. W Rosji absolutnie nie można mówić o „masowej skali, pozbawionej kontroli skali” podsłuchów etc. W dzisiejszym „The Daily Beast” eksperci tak się odnieśli do tego fragmentu wystąpienia Putina. „Być może oświadczenie [Putina] jest prawdziwe. Ale chyba w odniesieniu do jakiejś paralelnej rzeczywistości, w której obywatele Krymu całkowicie samodzielnie, bez reżyserii z Rosji, spontanicznie zagłosowali za przyłączeniem do Federacji Rosyjskiej po tym, jak przypadkowi najemnicy, nie związani z Moskwą, opanowali lotniska i siedziby organów władz. Ale dla świata tu i teraz to łgarstwo co się zowie”. Rosyjski dziennikarz Andriej Sołdatow, specjalizujący się w tematyce służb specjalnych stwierdził, że jak najbardziej można mówić o masowej kontroli telefonów i zasobów internetowych. W Rosji – w odróżnieniu od USA i innych krajów zachodnich – nie istnieje ani specjalny sąd, ani specjalne komisje parlamentarne, które kontrolowałyby pracę Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Według Sołdatowa, w USA przechwytywanie informacji przeprowadza operator na mocy decyzji sądu, podczas gdy w Rosji – bezpośrednio FSB. Poza kontrolą, bez pozwolenia sądu.

I sprawa trzecia. Prezydentowi Putinowi zadano pytanie: kiedy pojawi się first lady? „Najpierw muszę wydać za mąż Ludmiłę Aleksandrownę”. Ha, ha, ha. Uzdrowiska pół ze śmiechu się skręcało. Brawo, zuch. Ubawić się kosztem byłej małżonki, która nie może mu w tym momencie odpowiedzieć – zaiste postępek godny rycerza. I nikt z obecnych w studiu rycerzy nie wystąpił w obronie Ludmiły Aleksandrowny, wszyscy bawili się wyśmienicie koszarowym poczuciem humoru swego suwerena. Brawo, panowie, brawo!

Na dalsze reakcje nie trzeba było długo czekać. Emeryt z Nowosybirska Jurij Babin, znany jako „kopiejkowy milioner” oświadczył się dziś publicznie o rękę Ludmiły Putinej. Wsławił się tym, że jakiś czas temu wystawił na sprzedaż kolekcję jednokopiejkowych monet. Pięć milionów kopiejek o wadze 7,5 tony wycenił na 20 milionów rubli. Babin dodał, że jest rówieśnikiem Putina. Reakcja rycerskiego prezydenta nie jest znana.

Agent Coj, oskarżony Gorbaczow

Wysoka fala patriotycznej gorączki, która opanowała szerokie kręgi rosyjskiego społeczeństwa po aneksji Krymu, ma coraz ciekawsze skutki uboczne.

Dociekliwi badacze najnowszej historii Rosji postanowili wyjaśnić raz na zawsze, kto doprowadził do „największej katastrofy geopolitycznej XX wieku” (cytat z Putina), czyli rozpadu Związku Radzieckiego. Rewelacyjnego odkrycia dokonał deputowany Dumy Państwowej z ramienia Jednej Rosji Jewgienij Fiodorow. Mianowicie do upadku sowieckiego kolosa walnie przyczynił się za pieniądze Departamentu Stanu USA znany muzyk, kultowy rockman, solista świetnego zespołu Kino, Wiktor Coj.

Według Fiodorowa, charyzma Coja nie wzięła się znikąd: została wykreowana przez CIA, której muzyk był agentem. Fiodorow wie, że ostatnie piosenki Wiktora powstały w Hollywoodzie i zostały dostarczone przez umyślnych grupie Kino do wykonania. Za pieniądze. Dowody? Ha, wcześniej Coj „śpiewał o aluminiowych ogórkach, a raptem ni z tego ni z owego zaczął śpiewać o oczekiwaniu na zmiany”. Bo to Ameryka w ten sposób realizowała plan osłabienia ZSRR, a w konsekwencji – jego likwidacji – demaskuje paskudnych Amierokosów czujny deputowany. Agent Coj, śpiewając „Czekamy na zmiany”, wydatnie się do rozpadu ZSRR przyczynił. Gdyby nie zginął w wypadku samochodowym w 1990 roku, zapewne Fiodorow dopominałby się teraz dla niego co najmniej dożywocia.

Deputowany Fiodorow pobudzony patriotyczną histerią w ogóle ostatnio nie może spokojnie spać i występuje z coraz nowymi projektami. Wraz z kilkoma innymi współautorami złożył na ręce prokuratora generalnego wniosek, by uznać rozpad ZSRR za niezgodny z prawem i pociągnąć do odpowiedzialności karnej wszystkich tych, którzy się do tego przyczynili. Z Michaiłem Gorbaczowem na czele. Gorbaczow to też zresztą, zdaniem deputowanego Fiodorowa, agent Zachodu. To z jego winy giną dziś ludzie na Ukrainie – stwierdzili autorzy wniosku. Natomiast Gorbaczow uznał inicjatywę deputowanych za akcję PR.

Rówieśnicy Coja, jego towarzysze, zasłużeni rockmani bujnych czasów pierestrojki – Andriej Makariewicz (Maszyna Wriemieni) i Borys Griebienszczikow (Akwarium) – zaangażowali się ostatnio w akcje przeciwstawiające się wojnie z Ukrainą, aneksji Krymu, militaryzacji przestrzeni publicznej i kłamliwej propagandzie mediów. Jak widać, duch wiecznie młodych kontestatorów nie ginie.

Forsa, forsa, wielka, mała

Najpierw o swoich ubiegłorocznych dochodach poinformował Barack Obama – we wspólnym oświadczeniu podatkowym z małżonką wykazał dochód 481 tys. dolarów (o 127 tys. dolarów mniej niż w poprzednim roku), z czego 59 tys. państwo Obamowie przeznaczyli na cele charytatywne. Kilka dni później deklarację wypełnił i opublikował prezydent Władimir Putin. W 2013 roku WWP zarobił 3,67 mln rubli (łatwo przeliczyć na dolary: dzisiaj kurs dolara w Rosji wynosił 36,1 rubli). A więc prawie pięć razy mniej niż lokator Białego Domu. Ba, nawet mniej niż premier Dmitrij Miedwiediew, który według oficjalnie podanych danych zarobił 4,26 mln rubli. O kwotach przeznaczanych przez władców Rosji na cele charytatywne żadnej wzmianki nie spotkałam. Natomiast dzisiaj pojawiła się wzmianka o nowym dekrecie prezydenta: sobie i Dmitrijowi Anatoljewiczowi Putin podniósł uposażenia 2,6 razy; „w celach zapewnienia gwarancji socjalnych osobom, piastującym odpowiednie urzędy państwowe”. Nawet wtedy jednak rosyjski prezydent nie prześcignie pod względem wysokości dochodów amerykańskiego partnera. No cóż, regionalne mocarstwo to tylko regionalne mocarstwo.

W deklaracji majątkowej prezydent Rosji wymienił, jak i rok temu, dwa mieszkania: o powierzchni 153,7 metra kwadratowego i 77 metrów oraz działkę i garaż. Prezydent rozliczał się z fiskusem sam, to znaczy bez małżonki. Niedawno agencje doniosły, że dopiero teraz orzeczono rozwód państwa Putinów, o którym ogłosili oni urbi et orbi już w ubiegłym roku.

Ale cóż tu porównywać się z zamorskim kolegą, skoro nawet na własnym podwórku prezydent Rosji nie wygląda w myśl opublikowanych deklaracji na krezusa. Więcej od szefa zarobili Siergiej Iwanow, kierujący prezydencką kancelarią (11 mln) i jego zastępca Wiaczesław Wołodin (14 mln). Mało tego – rzecznik prezydenta Dmitrij Pieskow wykazał w deklaracji dochody wyższe niż zwierzchnik: 9 mln rubli, a jego żona – 5 mln. Żony wysokich rosyjskich urzędników państwowych w ogóle wyjątkowo są zdolne, jeśli chodzi o biznes i inne rodzaje działalności przynoszących duże zarobki. Na przykład żona kierownika wydziału administracji prezydenta Olega Morozowa zarobiła w ubiegłym roku 84 mln rubli, podczas gdy mąż – zaledwie 7 mln (też więcej od prezydenta zresztą).

Kiedy słucha się wystąpień deputowanych i senatorów w rosyjskim parlamencie lub mediach, można wyciągnąć wniosek, że bardzo nie lubią oni Zachodu, jego zgniłych wartości, jego obłudy itd. Z różnych trybun padają ostatnio wezwania do ograniczenia, wręcz zerwania współpracy, bojkotu towarów, wygnania z Rosji McDonaldsa, wprowadzenia zakazu sprzedaży coca coli. Choć jak się bliżej przyjrzeć wybrańcom rosyjskiego narodu, to jeżdżą mercami i BMW, a nie ładą, noszą wyroby Armaniego, a nie zakładów odzieżowych z Iwanowa, kwasu chlebowego też chyba na co dzień nie piją. Z majątkowych deklaracji ministrów, deputowanych, senatorów wyziera wielka miłość do zagranicznych nieruchomości: wille w Hiszpanii, mieszkania w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Włoszech, apartamenty w Bułgarii, a ponadto jachty. Niektórzy z wysoko postawionych polityków zostali wpisani na czarne listy, sankcje obejmują m.in. zakaz wjazdu do krajów zachodnich – nieruchomości pozostały więc na Lazurowym Wybrzeżu, a właściciele muszą się kontentować perspektywą spędzania wakacji w ojczyźnie. Przy czym krajowe posiadłości członków ekipy rządzącej nie wyglądają na kawalerki w chruszczowce. Mistrz teatru marionetek, typowany na autora akcji „rosyjska wiosna” na wschodzie Ukrainy, Władisław Surkow mieszka w osiedlu willowym Jezioro Łabędzie – dwuhektarowe włości z dwoma domami należą oficjalnie do jego połowicy, zdolnej bizneswoman. W niedostępnej cytadeli w podmoskiewskim Szulginie mieszka doradca prezydenta ds. Ukrainy Siergiej Głazjew (też jest na czarnej liście). Posiadłość tę dwa lata temu kupiła żona Głazjewa, Oksana. Rynkowa wartość samej działki Głazjewów, jak informuje skrupulatnie Newsru.com, wynosi około 100 mln rubli, a na działce stoi jeszcze przecież spory dom, też wart miliony. Tymczasem Głazjew wykazał w deklaracji dochód 4 mln rubli.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tematu majątku Władimira Putina. Dwa mieszkania i garaż – tyle wiemy oficjalnie. A o domniemanych majętnościach WWP pisano od ładnych paru lat. Już w 2007 r. osobisty majątek Putina wyceniano na 40 mld dolarów. Prezydent miał zarabiać na akcjach Gazpromu i kompanii Gunvor. Jej – do niedawna – współwłaściciel Giennadij Timczenko typowany był przez niektóre tytuły prasowe na „opiekuna” puli należącej do Putina. Ci, którzy publikowali te dane, twierdzili, że musi to być prawda, gdyż nigdy nikt nie pozwał ich do sądu za podawanie tych danych i nie zarzucił kłamstwa.

Giennadij Timczenko został objęty amerykańskimi sankcjami po aneksji Krymu przez Rosję. Przypomnę, że na dzień przed ogłoszeniem listy szczęśliwie pozbył się akcji Gunvoru. A kilka dni temu opowiadał w rosyjskiej telewizji, że zawczasu zdążył wytransferować środki do Rosji i „są one teraz bezpieczne w rosyjskich bankach”. Zapewnił, że będzie inwestował w Rosji. To takie patriotyczne. Przypomnę jeszcze, że wykazane w deklaracjach pensje od marca prezydent przekazuje na konto w banku Rossija, objętym sankcjami Zachodu. Też w patriotycznym geście.

Lepszy rosyjski stół

Krym nie był deserem, był przystawką. I to przystawką, która niezmiernie zaostrzyła narodowe apetyty. Nie słodkie rodzynki i wanilia, a gorzkie migdały, pieprz i ostra papryka znacznie lepiej odpowiadają wojowniczym nastrojom w Rosji, wzbudzonym „małą zwycięską”, a na dodatek bezkrwawą wojną na Krymie. Mniejsza o przyprawy, chodzi o to, by znów zasiąść przy „lepszym rosyjskim stole”. Przy stole, przy którym zapadają najważniejsze decyzje. W Zgromadzeniu Ogólnym Narodów Zjednoczonych Rosja poniosła klęskę w głosowaniu nad rezolucją potępiającą aneksję Krymu? Ha! Obama nazwał Rosję regionalnym mocarstwem? Och! Nie będzie już grupy G8? Pff… W takim razie wywracamy tamte stoliki i stawiamy własny.

Teraz wielka rosyjska machina państwowa – od MSZ, przez Dumę, delegację do Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, gazowników, dziennikarzy, ideologów, propagandystów i pomniejszych ideowych wolontariuszy niewidzialnego frontu po generalicję i zaciągi prorosyjskich tituszek rozrabiających we wschodnich obwodach Ukrainy – trudzi się nad zestawieniem odpowiednio przyprawionego głównego dania przy tym stole.
Co więcej – minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow już sprasza gości. Rosyjska dyplomacja staje na głowie, żeby uzmysłowić całemu światu, jak bardzo źle się dzieje na Ukrainie, którą koniecznie trzeba sfederalizować, której trzeba dać nową federacyjną konstytucję. I to szybko, już, już. Federacyjna mantra powtarzana jest we wszystkich programach publicystycznych i (dez)informacyjnych rosyjskiej telewizji, w codziennych trwożnych oświadczeniach MSZ Rosji, rozpisywana na głosy w gazetach, blogach, forach internetowych. Patriotyczna piana uderza do rosyjskich głów, mąci umysły, podgrzewa nastroje społeczne. To temat na oddzielną rozprawę. Wróćmy do federacyjnych baranów dla Ukrainy.
No bo jeśli nie federalizacja od zaraz, to na razie kontrolowany chaos na wschodzie. Rozdmuchiwany do histerii przez rosyjskie media. Chodzi o wytworzenie wrażenia zamętu przed 25 maja.
Wybory prezydenckie na Ukrainie? Jakie wybory? Bez federacyjnej konstytucji? Mowy nie ma. Te wybory będą nielegalne – trąbią propagandowe tuby Kremla. Mieszkańcy wschodnich regionów – przekonują – nie chcą władzy Kijowa, zobaczcie: ruszyli się, ogłosili własne republiki – doniecką, ługańską, charkowską. Proszę bardzo, zuchy! I niech ukraińskim władzom w głowie nie postanie użyć siły wobec tych, którzy zajęli budynki użyteczności publicznej i wywiesili na nich flagi obcego państwa. A więc w zamyśle Moskwy, podsycany umiejętnie separatystyczny chaos na wschodzie ma uniemożliwić wybranie prezydenta, którego legalność trudno będzie podważyć. A wśród startujących liczących się kandydatów nie ma człowieka Moskwy. Rosja szyje grubymi nićmi. Jest mocno zdeterminowana. Argumentacja kupy się nie trzyma, ale to nie szkodzi. Wobec tego krzyczmy jeszcze głośniej: Rosjanie są gnębieni przez banderowską juntę, trzeba im udzielić pomocy, a co najmniej sfederalizować Ukrainę!

Popatrzmy jeszcze, nad czym trudzi się minister Ławrow, kogo chce posadzić przy tym lepszym rosyjskim stole. Otóż, dyplomaci z Rosji, USA i UE, a Ukrainę mają przy nim reprezentować przedstawiciele Kijowa i… wschodnich regionów. Zadziwiająca koncepcja. Któż ze wschodu miałby mieć mandat do takich rozmów i na jakiej podstawie ( bo jednocześnie Rosja podkreśla, że do stołu nie zaprasza oligarchów, pełniących obowiązki gubernatorów z nadania nowych władz w Kijowie)? Ponadto Rosja chce się zawczasu zapoznać z przygotowywanym projektem ukraińskiej konstytucji – zapowiada Ławrow. Dlaczego? Bo Rosja nie chce uprawomocnić swoją obecnością konstytucji, której wcześniej nie widziała – mówi Ławrow. Pozostaje zadać pytanie: a po co Rosja chce oglądać na którymkolwiek etapie konstytucję obcego państwa? I jeszcze jedno: dlaczego Rosja, która separatyzm czeczeński brutalnie rozjechała czołgami, teraz tak zażarcie kibicuje grupkom separatystów, szturmujących siedziby władz w Doniecku czy Ługańsku? I kim są ci separatyści, którzy zyskali sympatię Moskwy, programowo zwalczającej separatyzm? To kolejny temat na oddzielną rozprawę. I jeszcze: gdyby separatyści opanowali jakiś budynek rządowy w jakimś rosyjskim mieście, czy rosyjskie władze zachowałyby spokój, nie używały siły etc. (dla ułatwienia dodam, że przepychanki na ulicach Moskwy w przeddzień inauguracji prezydenta Putina dwa lata temu zakończyły się aresztowaniami, a potem wysokimi wyrokami łagru dla tych, którzy rzekomo stawiali opór policji, łojącej pokojowych demonstrantów pałami, cóż dopiero mówić o próbach zajęcia budynków rządowych).

Łamańce ministra Ławrowa mają najwyraźniej przekonać zagranicznych partnerów, by Moskwa mogła mieć decydujący głos w sprawach uregulowania kryzysu ukraińskiego – to znaczy by mogła umeblować ukraiński dom wedle własnego gustu. Zabiegi dyplomatyczne to może się okazać za mało. Szef komitetu ds. obronności Rady Federacji przypomniał, że pan prezydent ma już od dawna w szufladzie zgodę izby na użycie sił zbrojnych za granicą w obronie ludności rosyjskojęzycznej. Jeszcze z tego prawa nie skorzystał, ale przecież w każdej chwili może. Ponadto Kreml jak zwykle sprawnie posługuje się gazrurką – codziennie ogłasza komunikat o rosnących cenach gazu dla Ukrainy i podlicza rosnące długi.
Te dania na lepszym rosyjskim stole nie wyglądają zbyt zachęcająco. Niestrawność po nich wysoce prawdopodobna.

Który Hitler był lepszy?

Dziwne paroksyzmy przeżywa dysputa historyczno-współczesna w Rosji. Jedną z jej osi są analogie w postępowaniu Adolfa Hitlera, który w trosce o los uciskanej przez Czechosłowację mniejszości niemieckiej zagarnął Sudety i dokonał aneksji Austrii, oraz rosyjskich władz, które zagarnęły Krym w trosce o los mniejszości rosyjskiej na Ukrainie. Podobnie jak Hitler – bez jednego wystrzału (co szczególnie podkreślił prezydent Putin w orędziu z 18 marca po triumfalnej aneksji Krymu).
Za artykuł, w którym analogie te zostały rozebrane na czynniki pierwsze, pracę w prestiżowej uczelni MGIMO stracił historyk, profesor Andriej Zubow. Dlaczego? Dobre pytanie. W uzasadnieniu władze MGIMO napisały, że zwolniły profesora z paragrafu 8 punktu 81 kodeksu pracy: „dopuszczenie się przez pracownika wypełniającego funkcje wychowawcze amoralnych postępków”. Profesor wszelako nie łapał studentek za kolanka podczas egzaminów, tylko wykazał podobieństwo pomiędzy aneksją Austrii i Krymu. Czy to amoralny postępek? Widocznie wzywanie do opamiętania pośrodku uczty zwycięzców, na jakie pozwolił sobie profesor Zubow, tak się dziś w Rosji kwalifikuje.

Głos w dyskusji nad tezami Zubowa zabrał ostatnio pewien zasłużony dla Kremla politolog, Andranik Migranian. Migranian jest wieloletnim szefem nowojorskiego instytutu rosyjskiej soft power – Institut for Democracy and Cooperation (instytucji powołanej przez Putina w 2007 roku, by monitorować przestrzeganie praw człowieka w USA, a przy okazji namawiać do miłości do Rosji). W Moskwie profesor Migranian pracował w MGIMO. Poglądy na sytuację ma jednak, jak się okazało, zgoła inne niż zwolniony kolega.
W polemice z artykułem Zubowa, zamieszczonej na łamach prokremlowskiej gazety „Izwiestia” Migranian napisał m.in.: „Pokrótce zatrzymam się na niektórych fatalnych wypaczeniach, deformacjach i fałszerstwach profesora. […] Należy odróżnić Hitlera do 1939 roku i Hitlera po 1939 roku, oddzielić muchy od kotletów. Chodzi o to, że dopóki Hitler zajmował się zbieraniem ziem – i gdyby on, jak przyznaje sam Zubow, wsławił się tylko tym, że bez jednej kropli krwi zjednoczył Niemcy z Austrią, Sudety z Niemcami, Memel z Niemcami, faktycznie kończąc to, czego nie udało się dokonać Bismarckowi, więc gdyby Hitler poprzestał na tym, to pozostałby w historii swojego kraju politykiem najwyższej klasy”.

Próba usprawiedliwienia aneksji Krymu przez Rosję zaprowadziła bojownika o demokrację i współpracę między narodami na manowce – Hitler i przed 1939 rokiem miał ręce w krwi i popiele. Nie wiem, czy mocodawca pana Migraniana jest wniebowzięty z powodu takiej jakości obrony. Z drugiej strony – „Izwiestia” nie publikują przypadkowych artykułów przypadkowych autorów.

Ze strony liberalnych uczonych i komentatorów rozległy się głosy krytyczne wobec artykułu Migraniana. Dwóch deputowanych petersburskiego Zgromadzenia Parlamentarnego zwróciło się do Komitetu Śledczego z wnioskiem o wszczęcie postępowania wyjaśniającego, czy Migranian w swoim dziele nie naruszył kodeksu karnego, przewidującego ściganie za ekstremizm.

Duma Państwowa chce wprowadzić odpowiedzialność karną za „publiczną rehabilitację faszyzmu”. Wczoraj odpowiednia ustawa została przegłosowana w pierwszym czytaniu. Jedna z autorek tego doniosłego aktu Irina Jarowaja, argumentowała: taka ustawa jest niezbędna, aby „nigdy i nikt nie mógł w przestrzeni historycznej odrzucić i obalić głównego i niepodważalnego wniosku: w latach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i II wojny światowej ZSRR był państwem-obrońcą, że nasz naród był narodem-wyzwolicielem”. Referująca założenia ustawy Jarowaja nie potrafiła konkretnie odpowiedzieć na pytanie zadane przez deputowanego Iwana Nikitczuka z Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej: „czy będą karani ci, którzy przemilczają rolę i znaczenie głównodowodzącego Stalina i którzy przypinają Rosję do rozstrzelania polskich oficerów w Katyniu?”.
Jeżeli ustawa zostanie przyjęta w kolejnych czytaniach, podpisana przez prezydenta i wejdzie w życie, to do kodeksu karnego zostaną wniesione nowe artykuły, definiujące „rehabilitację faszyzmu”. Zawiłe sformułowanie: „negowanie faktów, ustanowionych werdyktem Międzynarodowego Trybunału Wojennego dla osądzenia i ukarania głównych zbrodniarzy wojennych europejskich krajów osi, akceptacja dla zbrodni ustanowionych w wyżej wymienionym wyroku, a także świadome i publiczne rozpowszechnianie fałszywych informacji o działalności ZSRR w czasie II wojny światowej, połączone z oskarżaniem o dokonanie zbrodni, ustanowionych wyżej wymienionym werdyktem”. Za powyższe przewidywana jest kara do 300 tysięcy rubli lub pozbawienia wolności do lat trzech. Do pięciu lat może posiedzieć osoba, która złamie zakaz, występując w mediach lub wykorzystując swoje stanowisko. Jarowaja podkreślała, że podobne akty prawne obowiązują w niektórych krajach europejskich.

Po co to wszystko? Czy to pogrzeb nauk historycznych w Rosji? Teraz już będzie można mówić i pisać wyłącznie zgodnie z linią, wyznaczoną odgórnie przez odpowiedni wydział kremlowskiej administracji? Niepokalana Armia Radziecka niosła ludom Europy pokój i wolność, a nie zniewolenie i rozpaczliwą noc nowej niewoli. Tak i tylko tak? O Katyniu już znowu nie mówimy?
To już kolejna próba ujednolicenia traktowania historii. Jakiś czas temu Dmitrij Miedwiediew, kiedy pozwolono mu posiedzieć na fotelu prezydenckim, powołał komisję, mającą na celu „przeciwdziałanie próbom falsyfikacji historii na niekorzyść interesów Rosji”. W komisji było kilku bliskich Kremlowi historyków i kilku funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Komisja miała przede wszystkim zapobiegać odmiennym interpretacjom wspólnej historii. Szczególnie w XX wieku. Szczególnie w państwach bałtyckich, na Ukrainie, na Kaukazie. Komisja z wielkim szumem rozpostarła chorągwie, a potem niezauważalnie je zwinęła i gdzieś zniknęła. Ostatnio odpowiednie gremia z entuzjazmem przyjęły natomiast jeden podręcznik historii dla szkół. Odmiennych stanów wiedzy i świadomości się nie przewiduje.

Inicjatywa Dumy świetnie pasuje do amoku, jaki szerzy się po aneksji Krymu. Pisałam kilka dni temu o porażających wynikach sondażu, badającego poziom akceptacji społecznej dla wypaczania informacji, przekazywanych przez media. Większość wyraziła aprobatę dla kłamliwego przedstawiania wydarzeń, „jeżeli służy to interesom państwa”. Skoro tylko niewielka garstka chce mieć dostęp do prawdziwych informacji o tym, co aktualnie dzieje się za oknem, to co tu mówić o chęci rzetelnego zbadania historii. Znowu w cenie są mity.
Michaił Żwaniecki mówił, że Rosja to kraj o nieodgadnionej przeszłości. Teraz można by dodać: i nieodgadnionej teraźniejszości.

Złoto Scytów

W Amsterdamie można oglądać wystawę „Krym: złoto i sekrety Morza Czarnego”. Jedna z setek, jeśli nie tysięcy czasowych wystaw na świecie, na których pokazywane są „gościnne” eksponaty, wypożyczone z innych muzeów. Czemu zatem akurat wokół tej wystawy powstał teraz taki szum? Nietrudno się domyślić: Krym.
Ponad tysiąc artefaktów z krymskich wykopalisk, należących do pięciu krymskich muzeów, wpierw pokazano w Bonn, a od 6 lutego widokiem rzadkich przedmiotów – wspaniałej biżuterii, zdobień, naczyń – mogą się cieszyć Holendrzy. Zgodnie z umową ekspozycja gościć będzie w Niderlandach do końca sierpnia. Ale już teraz wokół drogocennych znalezisk rozpętała się burza.
Troskę o los scytyjskich bransolet wykazują rosyjscy muzealnicy – szef petersburskiego Ermitażu Michaił Piotrowski czy zasłużona wieloletnia dyrektorka moskiewskiego Muzeum Sztuk Pięknych im. Puszkina Irina Antonowa. Ich zdaniem, eksponaty powinny powrócić na Krym. W podobnym duchu wypowiedział się przewodniczący Dumy Państwowej, który dodatkowo wystosował specjalne listy w tej sprawie do ministrów spraw zagranicznych i kultury Rosji. Muzealnicy z Amsterdamu na razie powstrzymują się od komentarzy, według oficjalnego komunikatu – pozostają w stałym kontakcie z Kijowem i Moskwą. W związku z aneksją Krymu przez Rosję sprawa nie jest prosta.
Kijów ma na sprawę scytyjskiej kolekcji inne spojrzenie – ukraiński rząd przekazał eksponaty pod bezpośrednią kuratelę ministerstwa kultury Ukrainy, aby zapobiec ich wywiezieniu do Rosji. Dokumenty z placówkami w Niemczech i Holandii podpisywało ministerstwo kultury Ukrainy. Jednak, jak twierdzi rosyjska specjalistka Łarisa Aleksiejewa, podmiotami porozumienia są muzea, zarówno ze strony przyjmującej, jak i delegującej wystawę. Obecnie nad problemem łamią sobie głowy holenderscy prawnicy.
Publiczna szarpanina powstała też wokół kolekcji obrazów wybitnego rosyjskiego marynisty Ajwazowskiego. Przedstawiciel ukraińskiego ministerstwa kultury oskarżył Ermitaż o zamiar wywiezienia tych obrazów do Petersburga. Informacje te zdementowała dyrektorka muzeum w Teodozji: „Wszystkie obrazy są na miejscu, Iwan Ajwazowski podarował je rodzinnemu miastu, nigdzie stąd nie wyjadą”.
Wokół złota Scytów pojawia się wiele dziwnych pogłosek, m.in. taka – rozpowszechniana przez rosyjskie media, m.in. telewizję Rossija 24 – że kolekcję scytyjskiego złota należącą do jednego z kijowskich muzeów ukraiński premier Jaceniuk zabrał ze sobą do Brukseli (w innej wersji – do Waszyngtonu), by zdeponować ją jako wadium za obiecane kredyty MFW. Plotki zdementowano. Ale emocje kipią nadal.
Kuratorka wystawy Walentina Mordwincewa na pytanie dziennikarki „Moskiewskiego Komsomolca”, czy krymskie artefakty mogą powrócić na półwysep z pominięciem ukraińskich granic, odpowiada: „Możemy tylko mieć nadzieję, że eksponaty wrócą do muzeów, z których pochodzą. Wystawę będzie transportować firma, która wiozła ją do Niemiec i Holandii. Trasa prowadzi przez Kijów. […] Trzeba brać pod uwagę, że kraje Europy i USA nie uznały wyników referendum – Zachód nadal uważa Krym za część Ukrainy. […] Eksponaty powinny być dostarczone do Kijowa, a stamtąd spokojnie być odprawione na Krym. Chociaż wszyscy rozumieją, że powód, by je zatrzymać, jest. Dokumenty dotyczące wywiezienia wystawy za granicę załatwiało ministerstwo kultury Ukrainy, którego już nie ma. Nowe ministerstwo nie ma żadnego odniesienia do tej wystawy”. Jednym słowem, muzealnicy – podobnie jak Kreml – nie uznają nowych władz w Kijowie, z resortem kultury włącznie.
Złoto Scytów i ich zgrabne amfory to jeden z maleńkich problemów w oceanie sporów o własność na całym Krymie. Poczynając od przynależności samego półwyspu, który Rosja z pogwałceniem prawa międzynarodowego uznała za swoje terytorium.

Mniej uznania coraz

Po wojnie z Gruzją w sierpniu 2008 roku Rosja uznała niepodległość dwóch oderwanych w wyniku tej wojny gruzińskich prowincji – Osetii Południowej i Abchazji. Potem pospieszyli uznać niepodległość dwóch parapaństw południowoamerykańscy przyjaciele Moskwy – Wenezuela i Nikaragua. Natomiast sąsiedzi z WNP nabrali wody w usta – niepodległości kaukaskich zdobyczy Rosji nie uznały do tej pory nawet Białoruś i Kazachstan, sprzęgnięte z Federacją Rosyjską unią celną. Jako wielkie osiągnięcie w dziele uznawania nowego państwowego statusu Abchazji i Osetii Południowej przedstawiano w Rosji uznanie ich niepodległości przez trzy egzotyczne państewka – Nauru, Vanuatu i Tuvalu. Chodziły słuchy, że uznanie nastąpiło niebezinteresownie. W klubie uznających było więc łącznie sześć państw.

Od 2011 roku klub się nie powiększył, za to w zeszłym roku zmieniło zdanie Vanuatu. Wyspiarze z Vanuatu, którzy wygrywają w plebiscytach na najszczęśliwszych ludzi na świecie, najwidoczniej uznali w swym pogodnym podejściu do życia, że to uznanie jednak nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. Dziś z klubu uznających wycofało się kolejne państwo – Tuvalu. Ministrowie spraw zagranicznych Tuvalu i Gruzji podpisali w Tbilisi umowę o ustanowieniu stosunków dyplomatycznych i konsularnych. Dokument zawiera punkt o uznaniu przez Tuvalu integralności terytorialnej Gruzji z Abchazją i Osetią Południową.

Niepodległość Abchazji i Osetii uznała poprzednia ekipa rządząca tym maleńkim, liczącym 26 kilometrów kwadratowych powierzchni, państwem polinezyjskiego archipelagu. W sierpniu zeszłego roku tamten rząd upadł, a nowy postanowił ustanowić stosunki z Tbilisi.

W klubie uznających pozostało jeszcze Nauru, Wenezuela i Nikaragua. No i Rosja, która też jako jedyne państwo uznaje swoją jurysdykcję nad inkorporowanym Krymem. Dziś w Symferopolu odbyło się robocze posiedzenie rosyjskiego rządu. Powołano nowy resort – ministerstwo rozwoju Krymu. W drukarniach tłucze się nowe mapy Federacji Rosyjskiej z zaznaczonym Krymem jako terytorium rosyjskim. Moskwa w blitz tempie stara się „zaklepać” Krym jako swoje rdzenne tereny – czas moskiewski, pieniądze rosyjskie, rosyjski system bankowy, rosyjski system ubezpieczeń, rosyjskie emerytury (to na razie obietnice). A własność? To ciekawe zagadnienie – o tym przy następnej okazji.

W gronie wstrzymujących się przyjaciół

Niedawno pisałam o dyskusjach w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nad rezolucją w sprawie referendum na Krymie – delegacja Rosji nakładając weto, zablokowała przyjęcie dokumentu stwierdzającego nieprawomocność głosowania (http://labuszewska.blog.onet.pl/2014/03/16/rada-nierada/). Delegacja Chin wstrzymała się wtedy od głosu.

Rezolucję ponownie wniesiono pod głosowanie – 27 marca głosowało Zgromadzenie Ogólne, gdzie nikt nie ma prawa weta, decyduje większość głosów. I większością głosów rezolucję „Integralność terytorialna Ukrainy”, uznającą krymskie referendum za nieważne i nienaruszalność granic państwowych Ukrainy, przyjęto. W tekście znalazło się także wezwanie do krajów świata, by nie uznawały jakichkolwiek zmian statusu Krymu i Sewastopola.
Dokument zgłosiła delegacja Ukrainy. Głosów za było 100, przeciw – 11, wstrzymało się 58. Oprócz Rosji przeciwko przyjęciu zagłosowały: Armenia, Białoruś, Boliwia, Kuba, Korea Ludowo-Demokratyczna, Mauretania, Nikaragua, Syria, Sudan i Wenezuela. Z ciekawszych głosów za przyjęciem rezolucji wymieniłabym Azerbejdżan i Mołdawię. Od głosu wstrzymały się Kazachstan i Uzbekistan. A także Chiny. Jeszcze trzy delegacje z krajów postradzieckich – Kirgizja, Turkmenia i Tadżykistan – w ogóle nie wzięły udziału w posiedzeniu. Rezolucje Zgromadzenia Ogólnego NZ – w odróżnieniu od rezolucji Rady Bezpieczeństwa – mają jedynie rekomendacyjny, a nie obligatoryjny charakter.

Rezultaty głosowania są jednoznaczne 100 do 11. Nawet gdyby do 11 głosów przeciw dodać 58 wstrzymujących się, to i tak głosów za przyjęciem rezolucji było o wiele więcej. Każde dziecko, mające cenzurkę z pierwszej klasy szkoły podstawowej o tym wie. Ale nie szef rosyjskiej delegacji w ONZ, wytrawny dyplomata Witalij Czurkin. W wypowiedzi dla agencji TASS stwierdził on: „Rezultat jest naprawdę dla nas niezły, osiągnęliśmy moralne i polityczne zwycięstwo. W tej sytuacji nie może być mowy o żadnej izolacji Rosji”. Zdaniem Czurkina, nie wszyscy oddali swe głosy dobrowolnie: „Wiele krajów skarżyło się na to, że są poddawane potężnym naciskom ze strony krajów zachodnich, by głosować za przyjęciem rezolucji” (w podobnym duchu wypowiedział się też minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow: „My wiemy, jak to jest. Przychodzą i mówią: Jeśli nie poprzesz tej rezolucji, to będzie to miało określone skutki. I mówią, jakie. Koledzy z różnych krajów przychodzą do nas i w zaufaniu wyjaśniają, dlaczego ten czy inny niezbyt duży kraj musi się poddać. Na przykład nie zostaną podpisane kontrakty albo zostaną wycofane polityczne dywidendy. […] Mniej więcej pięćdziesięciu krajom wykręcono ręce”).
Wcześniej pan Czurkin twierdził, że Rosja negatywnie odnosi się do rezolucji, gdyż „nosi ona konfrontacyjny charakter. Projekt próbuje podać w wątpliwość znaczenie referendum na Krymie, które odegrało już swoją historyczną rolę. Spory w tej sprawie są kontrproduktywne”.

Rosyjski MSZ, w specjalnym oświadczeniu wydanym dzień później, stwierdził, że rezolucja tylko skomplikuje uregulowanie wewnętrznego kryzysu na Ukrainie, ale nie zmieni rezultatów swobodnego wyrażenia woli przez ludność Krymu. Jednocześnie „szeroki rozrzut stanowisk państw członkowskich ONZ, wielka liczba wstrzymujących się od głosu stały się dobitnym świadectwem nieprzyjęcia jednostronnego podejścia do wydarzeń, jakie mają miejsce na Ukrainie” – podkreślił MSZ Rosji. I dalej: zdaniem dyplomatów z placu Smoleńskiego w Moskwie, Ukraina i jej zagraniczni „adwokaci” starają się wypaczyć istotę trwożnych procesów zachodzących na Ukrainie, na dalszy plan spychając fakt głębokiego kryzysu wewnątrzpolitycznego w tym kraju i przerzucić odpowiedzialność za eskalację napięcia na Federację Rosyjską.

Minął kolejny dzień. Agencja Reutera, powołując się na szereg źródeł dyplomatycznych, poinformowała, że przedstawiciele Rosji w ONZ w przeddzień głosowania nad rezolucją w sprawie integralności terytorialnej Ukrainy „grozili niektórym krajom Europy Wschodniej, Azji Centralnej [wymieniono Mołdawię, Tadżykistan, Kirgizję] i Afryki”. Czyli nastąpiło lustrzane odbicie oskarżeń Rosji wobec Zachodu, który – wedle zapewnień rosyjskiej dyplomacji – miał wywierać naciski, by rezolucję poprzeć.
Rosja uprzedziła partnerów z WNP, że jeśli nie zagłosują zgodnie z sugestią Moskwyi, to gastarbeiterzy z tych krajów mogą być ciupasem deportowani do swoich krajów, embargo może zostać nałożone na towary eksportowane do Rosji, może zostać zmniejszona kwota dostaw taniego gazu. W wypowiedzi dla agencji Reutera przedstawiciel rosyjskiej misji przy ONZ stwierdził: „My nigdy nikomu nie grozimy. My tylko wyjaśniamy, jaka jest sytuacja”. Nie wykręcają rąk, tylko wyjaśniają.

Mimo tych „wyjaśnień” Rosję zdecydowało się poprzeć tylko dziesięć państw, wśród nich kilka, które głosują nie tyle za Rosją, co przeciw stanowisku Stanów Zjednoczonych zawsze i wszędzie. „Znacznie ciekawsze wydaje się prześledzenie, kto się wstrzymał – analizuje ukraiński dziennikarz Witalij Portnikow. – Chiny i Indie, których władzom awansem dziękował Putin za wsparcie [w orędziu 18 marca], wstrzymały się”. Podobnie jak pozostałe kraje BRICS – „z grupy krajów tak często przedstawianej przez Moskwę jako alternatywa wobec G8, a która taką alternatywą jakoś ciągle nie jest. […] Wstrzymał się nawet Kazachstan, choć [prezydent] Nursułtan Nazarbajew należy do nielicznego grona polityków, którzy wyrazili ostrożne poparcie dla poczynań Putina. Głosowanie państw WNP stawia pod znakiem zapytania prawdziwy poziom wpływów Rosji w krajach sąsiednich. Rezolucję poparły delegacje Azerbejdżanu i Mołdawii. Pozostali nawet nie przybyli na posiedzenie. Nie przyszła delegacja Iranu, który Moskwa tak długo ratowała, nakładając weto na decyzje Rady Bezpieczeństwa ONZ. […] Serbia, której integralności terytorialnej Rosja konsekwentnie broniła, wolała delegacji nie przysłać”. Czarnogóra i Macedonia poparły rezolucję. Także Grecja, Cypr i Turcja. „Ani Grecja, ani Turcja nie przyłączyły Cypru, chociaż gotowe były prowadzić o niego wojnę. Ten przykład też niczego nie nauczył rosyjskich władz, które są przekonane, że o Krymie wkrótce wszyscy zapomną i będzie znów można szykować się na bankiet. Problem polega na tym, że niebawem nie będzie kogo na ten bankiet zapraszać”.

Na razie bankietu nie ma. Na razie rosyjskie wojska intensywnie ćwiczą przy granicy z Ukrainą. Na razie trwają intensywne rozmowy – Ławrow rozmawia z amerykańskim sekretarzem stanu, Putin dzwoni do Obamy. O czym rozmawiają – tego na razie nie wiemy. W skąpych komunikatach jest mowa o nowym pakiecie propozycji uregulowania sytuacji na Ukrainie.

Moskiewska ulica jak zwykle kwituje wydarzenia polityczne na szczycie żartem: Putin dzwoni do Obamy i pyta: – Barack, czy wiesz, jak u nas w Rosji nazywamy Alaskę? – No jak? – Ice-Krym.
Niesieni wielkim krymskim entuzjazmem zwolennicy zbierania wszystkich ziem ruskich zakrzyknęli, by zwrócić sprzedaną w XIX wieku Alaskę pod władanie Moskwy. Jest prawie tak samo rdzenna jak Krym. Do dziś istnieją tam wioski, w których mieszkają potomkowie rosyjskich osadników. Zachowali oni specyficzny język – archaiczny dialekt języka rosyjskiego. Wprawdzie tych kilkaset osób jeszcze nie wie, że trzeba im zapewnić pełnię praw obywatelskich i bronić przed agresywnym amerykańskim faszyzmem i banderyzmem, ale być może rosyjska dyplomacja im to uświadomi.

Jak słusznie zauważył na łamach gazety „Wiedomosti” Władisław Inoziemcew, „Moskwa de facto uznała, że podstawę do interwencji stanowić może nie prawo, a względy cywilizacyjne” – skoro powołuje się na takie kategorie jak „bezpieczeństwo Rosjan”, „bratnie narody”, „wspólna historia” i „prawosławne korzenie”. „Współczesny prawnomiędzynarodowy system opiera się na kategorii obywatelskiej, a nie etnicznej czy religijnej tożsamości człowieka. Państwa są obowiązane bronić swoich obywateli, a nie przedstawicieli tytularnej nacji czy wyznawanej przez większość wiary. […] Rosja jeszcze nie określa siebie jako państwo rosyjskie i prawosławne. Jeśli pójdzie tą drogą, to państwo przestanie istnieć. Rosja nie ma podstaw, by bronić poza swymi granicami „rodaków”, „rosyjskojęzycznych” czy „prawosławnych”. Jak tak dalej pójdzie, to kolejnym etapem politycznej ewolucji w Rosji staną się wyprawy krzyżowe. Tym bardziej że dogmat o nieomylności naszego „papieża” już został przyjęty”.

Żywność, kłamstwa i kasety wideo

Rosjanie nie boją się ograniczenia importu żywności z zagranicy – wynika z szybkiego sondażu przeprowadzonego przez portal SuperJob. 74% wyraziło przekonanie, że Rosja jest w stanie wyżywić się sama, tylko 22% żywi pewne obawy, czy to się da zrobić, 4% nie umiało odpowiedzieć na pytanie.
Rząd – który jak wiadomo od czasów pewnego złotoustego rzecznika prasowego, wyżywi się bez problemu – też w szybkim tempie chce przestawić kraj na tory samowystarczalności. Premier oznajmił dziś, że jednym z priorytetów jego gabinetu będzie stworzenie warunków dla produkcji rolnej na rynek krajowy. Przypomniał, że od czterech lat obowiązuje doktryna bezpieczeństwa żywnościowego Federacji Rosyjskiej. Nie wiem, czy coś wiedzieli o doktrynie producenci serów z Omska – od wczoraj hitem Internetu są zdjęcia wesołych serowarów z imprezy sylwestrowej. Kompania niezbyt trzeźwych panów wykąpała się w wielkiej kadzi z mlekiem, z którego wytwarza się sery. W Internecie opublikowano też zdjęcia z taśmy produkcyjnej – ser rękami wyrabiają w plastikowych misach stojących na kamiennej posadzce półnadzy pracownicy bez żadnej odzieży ochronnej i czepków na głowach. Smacznego.
W przeciwieństwie do zdrowych serów z Omska na indeksie w Rosji powinna się znaleźć wszelka szkodliwa dla zdrowia amerykańska produkcja – do zakazu coca-coli i amerykańskich fast foodów wezwał znany ekonomista Michaił Dielagin. Niektórzy blogerzy zapewniają, że spokojnie obejdą się bez polskich ziemniaków i hiszpańskich pomidorów.
Najbardziej ucieszył się z możliwości patriotycznego jedzenia prezydent Czeczenii Ramzan Kadyrow: „Rosjanie wreszcie poznają smak ekologicznie czystego chleba i mięsa, przestaniemy przywozić ser z Nowej Zelandii, czterdziestoletnie mięso z zapasów wojskowych Ameryki Południowej. Moskwianie i nafciarze Syberii zaczną jeździć na wczasy nad Morze Czarne i na Kaukaz. Swego czasu Zachód chciał ukarać Chiny, a otrzymał konkurenta […] Najwyższy czas, byśmy i my przestali wypełniać rolę surowcowej doliny Zachodu. Urodziliśmy się w Wielkim Mocarstwie. Nadszedł czas, by objąć to rozumem, sercem zrozumieć i duszą przeniknąć, a nie oglądać się na Departament Stanu i Brukselę”.
Zamykanie okiennic słychać w różnych dziedzinach – Rosja zapowiada rezygnację ze sprowadzania sprzętu medycznego z zagranicy, przejście na własny system kart kredytowych, w Dumie wylądowała inicjatywa ograniczenia liczby amerykańskich filmów w rosyjskich kinach. Wczoraj premier Miedwiediew odwiedził wytwórnię filmową Mosfilm, wziął udział osobiście w podkładaniu dźwięków – imitował odgłos końskich kopyt i zgrzyt klucza w drzwiach celi w areszcie w Butyrkach. Drżyj, Hollywoodzie!
Piotr Własow z „Gazety.ru” uspokaja, że nowa żelazna kurtyna nie jest w dzisiejszych czasach możliwa. „Nie czeka nas powtórka z totalnego deficytu i upadku końca lat 80. Chiny, Japonia, Korea, Indie produkują całe spektrum towarów, które dostarcza nam dziś Zachód, ponadto są zainteresowane zakupem naszych surowców. A i rosyjska gospodarka nie jest taka sztywna, jak za czasów socjalistycznego planowania. Można się nawet spodziewać, że pewna izolacja [od Zachodu] wyjdzie rosyjskiej gospodarce na dobre: zmusi ją do zmian i do działania” – optymistycznie konstatuje Własow. W wielu ekspertyzach i artykułach pojawia się sugestia, że Rosja – gdy już ostatecznie odwróci się plecami do Zachodu i przestanie zaopatrywać Europę w gaz i ropę, a przynajmniej znacząco eksport surowców ograniczy – z przyjemnością zwróci się z ofertą ku Wschodowi i będzie tłoczyć błękitne paliwo do Chin. Negocjacje w sprawie sprzedaży do Państwa Środka rosyjskiego gazu trwają od wielu, wielu lat. Negocjacje są twarde, Chińczycy targują się o jak najniższą cenę, o takich stawkach, jakie płaci dziś Europa, nie było mowy. A teraz nie będzie tym bardziej. Władimir Sorokin w swoich niewesołych projekcjach przyszłości nakreślił w „Dniu oprycznika” obraz Rosji jako archaicznego carstwa odgrodzonego od reszty świata wielkim murem, w którym znajdują się otwory, przez które rurociągami płynie rosyjskie paliwo. Literatura staje się niebezpiecznie bliska życiu.
Dla dopełnienia obrazu na koniec zacytuję jeszcze wyniki sondażu pracowni Obszczestwiennoje Mnienije dotyczące mediów. 72% Rosjan uważa, że istnieją problemy o dużej wadze społecznej, informując o których dziennikarze mają prawo przemilczać pewne rzeczy w interesach państwa; 54% uważa, że relacjonując podobne wydarzenia można nawet wypaczać informację, jeżeli służy to interesom państwa. Przeciwnego zdania było odpowiednio 17 i 28% badanych. I jeszcze: 54% Rosjan uważa, że ostatnio poziom rosyjskiego dziennikarstwa się podniósł, 25% wyraziło przekonanie, że poziom się nie zmienił, a 7% – że się obniżył.