Rozmowa z katem, część pierwsza

21 grudnia. Recepta wielkiego mistrza suspensu Alfreda Hitchcocka: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć” okazuje się nadal aktualna, gdy w grę wchodzi opowieść o otruciu Aleksieja Nawalnego nowiczokiem.


Przypomnę w dwóch słowach, jak to z Nawalnym było: pod koniec sierpnia w samolocie relacji Tomsk-Moskwa Nawalny poczuł się źle, stracił przytomność, piloci podjęli błyskawiczną decyzję o awaryjnym lądowaniu w Omsku. Ekipa karetki pogotowia udzieliła mu pomocy. Nawalny trafił do miejscowego szpitala w stanie śpiączki, niemal od razu po tym, jak podano wiadomość o incydencie, powstały wersje, że Nawalny został otruty. Po kilku dniach niezrozumiałej zwłoki władze Rosji na wniosek rodziny Nawalnego udzieliły pozwolenia na przewiezienie opozycjonisty – znajdującego się nadal w stanie śpiączki do kliniki Charite w Berlinie. Po osiemnastu dniach Nawalny odzyskał przytomność. I zaczął dochodzić do siebie. Niemieccy, francuscy i szwedzcy specjaliści tymczasem potwierdzili, że został otruty. Trucizną z grupy nowiczok. Zaliczanej do broni chemicznej. W wywiadzie dla niemieckiej prasy Nawalny wprost stwierdził, że został otruty na polecenie Putina. Powtarzał to potem wielokrotnie. Rosyjskie władze nie wszczęły nawet śledztwa w sprawie wyjaśnienia okoliczności otrucia. Indagowany przez prezydenta Francji Putin zasugerował, że Nawalny sam się otruł nowiczokiem. Były jeszcze przez rosyjskich polityków wrzucane wersje, że otruty to delikwent został dopiero w Niemczech.


To wszystko już wiemy, o kolejnych etapach tej niewiarygodnej historii pisałam wielokrotnie na blogu i na łamach Tygodnika Powszechnego. Teraz o wydarzeniach ostatnich kilku dni. 14 grudnia zostały opublikowane rezultaty śledztwa dziennikarzy śledczych z grupy Bellingcat, portalu The Insider, CNN, Der Spiegel przy współudziale Fundacji Walki z Korupcją Nawalnego: ustalono personalia funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, którzy zapewne dokonali zamachu na Nawalnego przy użyciu nowiczoka w Tomsku. Ludzie ci śledzili Nawalnego przez długi czas. Są to osoby powiązane m.in. z moskiewskim instytutem Signał i Instytutem Kryminalistyki FSB. Nawalny, który przygotował na podstawie pracy Bellingcat i współpracowników film, mówi w nim: „Cały departament FSB pod kierownictwem wysokich szarż przez dwa lata prowadzi operację, w trakcie której kilka razy próbują zabić mnie i członków mojej rodziny, otrzymuje broń chemiczną z sekretnego państwowego laboratorium. Operacja o takim zakresie nie może być zorganizowana bez szefa FSB Bortnikowa, a on nigdy by się nie ośmielił tego zrobić bez polecenia Putina. To, co się stało, to terroryzm państwowy”. Mocne słowa. Odbijają się jednak od murów Kremla jak groch.


Film Nawalnego był owym trzęsieniem ziemi, wskazywanym przez Hitchcocka jako niezawodny początek trzymającego w napięciu sensacyjnego filmu. Opozycjonista pokazał w nim twarze członków domniemanego komanda zabójców, bilety lotnicze na trasach, pokrywających się w jego podróżami, billingi rozmów telefonicznych osób dramatu (analiza tych właśnie danych umożliwiła dotarcie do sprawców otrucia). Film opublikowany na kanale youtube odnotował do dziś 18,4 mln odsłon. „Znam moich zabójców”: https://www.youtube.com/watch?v=smhi6jts97I&feature=emb_title

Jednym z widzów okazał się sam Władimir Władimirowicz Putin. 17 grudnia na dorocznej konferencji prasowej, w tym roku z powodu pandemii mającej częściowo wymiar on-line, dwukrotnie zadano mu pytanie o otrucie Nawalnego. Putin nie wymienił opozycjonisty z nazwiska (to chyba taki firmowy kremlowski żarcik), nazwał go m.in. „berlińskim pacjentem”. Pokazany materiał uznał za dowód na to, że Nawalny jest agentem zachodnich (amerykańskich) służb specjalnych. A takiemu ancymonkowi należy się asysta FSB. Ot, i jeździli za nim. Putin jako dowód na to, że Nawalnego nikt [z FSB] nie truł, przywołał taki argument: „Gdyby chcieli, to by doprowadzili sprawę do końca”, czyli otruli na śmierć. Coś podobnego mówił już jeden z obsługujących Kreml lekarzy, wypowiadających się w mediach: „gdybyśmy chcieli, to byś zdechł” (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2020/10/03/gdybysmy-chcieli-to-bys-zdechl/).


Tylko czemu jeździli nie oficerowie operacyjni, szkoleni do obserwacji, a chemicy i lekarze w służbie FSB, którzy są związani z instytutami naukowymi pracującymi najprawdopodobniej nad usprawnianiem nowiczoka (oficjalnie Rosja zlikwidowała zapasy broni chemicznej i nic nowego nie produkuje)? Putin całą mową ciała, prychaniem, śmieszkiem nad tą sprawą próbował pokazać, że za nic ma poczynione ustalenia. To groźny sygnał.


Politolożka Tatiana Stanowaja (Carnegie.ru) tak to ujmuje: „Putin potwierdził autentyczność danych wskazanych w śledztwie [Bellingcat], stosując znany chwyt: przyznać się do części, żeby uchylić się od całości. Częściowe przyznanie się pozwala sformułować alternatywne wyjaśnienie: tak, polowaliśmy na niego, ale nie truliśmy. Tak łatwo potwierdzając fakty stwierdzone w śledztwie, Putin wypowiada wojnę niesystemowej opozycji, daje do zrozumienia, że nie widzi niczego nagannego w śledzeniu [oponentów], a FSB cieszy się jego osobistą ochroną. Dla Kremla Nawalny nie jest politykiem, a destabilizującym narzędziem w rękach zachodnich służb specjalnych. A zatem jego otrucie to nie kwestia stosunków na linii władza-opozycja, a kwestia bezpieczeństwa państwa, […] działalność opozycyjna jest teraz przez Kreml postrzegana jako równa zdradzie państwa”.


Tok myślenia Kremla o tym, co się stało z Nawalnym, można streścić tak: Złapaliście nas za rękę, ale to nie nasza ręka, a nawet jak to nasza ręka, to nie wasza sprawa. Robimy, co chcemy, a wy się macie bać. Nic nam nie zrobicie. To my rządzimy w Rosji. Niepodzielnie. I bezkarnie. To my wyznaczamy standardy życia i nikt nas z nich nie będzie rozliczać. A na pewno nie taki ktoś jak Nawalny, agent Zachodu. Ani tym bardziej Zachód. „A my jesteśmy biali i puszyści” – powiedział Putin na konferencji.

Jeszcze nie wszyscy ochłonęli po wygłoszonych stalowym głosem słowach Putina o berlińskim pacjencie, a dziś rano wybuchła nowa bomba: Nawalny opublikował nagranie rozmowy telefonicznej z jednym z członków drużyny trucicieli z FSB, Konstantinem Kudriawcewem. Całość można obejrzeć tu: https://www.youtube.com/watch?v=smhi6jts97I&feature=emb_title

Omówienie tej odsłony dramatu w drugiej części „Rozmowy z katem” już niebawem.

Kronika bardzo towarzyska, część piąta

14 grudnia. Seria dziennikarskich śledztw prześwietlających dziwne powiązania i schematy finansowania ludzi z bliskiego otoczenia Władimira Putina została wzbogacona fascynującą historią wzlotu prezydenckiego zięcia- już-nie-zięcia Kiriłła Szamałowa.


Portal „Ważne historie” opublikował obszerną story o wzbogaceniu się Szamałowa (https://istories.media/investigations/2020/12/07/kirill-i-katya-lyubov-razluka-ofshori-i-neogranichennii-resurs-istoriya-samoi-tainoi-pari-rossii/). Historia zawiera mnóstwo szczegółów, postaram się wycisnąć najważniejsze wątki. Na wstępie jeszcze przypomnę, że Kiriłł jest młodszym synem jednego z bliskich towarzyszy Putina w majętnej niedoli, Nikołaja Szamałowa. Swego czasu pan Nikołaj był w wysokich łaskach prezydenta, gdyż dyskretnie budował mu pałac pod Gelendżykiem nad Morzem Czarnym. Jak wieść gminna niesie, ostatnio łaska przejechała się na pstrym koniu i Szamałow musiał się przesunąć na dalsze pozycje. Zresztą, ma już po siedemdziesiątce i może sam wolał się wycofać.


A teraz wróćmy do Kiriłła. W czerwcu 2013 r. jego firma Kylsyth Investments LTD, zarejestrowana w raju podatkowym w Belize zakupiła od innej firmy na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych pakiet akcji firmy Themis Holdings Ltd. Firma ta była tzw. matką gazowo-naftowej rosyjskiej firmy Sibur. Kupując pakiet Themis Kiriłł Szamałow stał się jednocześnie właścicielem 3,8% Sibura. Trzeba jeszcze może w tym kontekście przypomnieć, że w tym czasie prezydent wzywał swoich oligarchów, aby wycofywali kapitały z zagranicy, tymczasem zdolny młody kapitalista robił jakieś podejrzane kombinacje alpejskie za pośrednictwem firm w rajach podatkowych. Nie, nie dostał za to uszach. W każdym razie nie wtedy. Pikanterii dodaje fakt, że pakiet akcji kosztował go zawrotną kwotę… 100 dolarów amerykańskich. Jednocześnie w wywiadzie dla gazety „Kommiersant” świeżo upieczony milioner Kiriłł Szamałow kapitalizację Siburu oceniał na 10 miliardów dolarów. Łatwo policzyć, że 3,8% akcji to 380 milionów. Ale zięć prezydenta widocznie mógł liczyć na zniżkę pod przymkniętym okiem sprawiedliwości.


Dalsza część materiału „Ważnych historii”, opracowanego na podstawie dostępu do zhakowanej poczty elektronicznej bohatera, dotyczy tego, jak Kiriłł Szamałow i jego żona Katerina Tichonowa, kobieta numer dwa, jak nazywa ją Władimir Putin, czyli młodsza córka, doskonale zarządzali niebotycznymi kwotami na wyposażenie rezydencji na Rublowce pod Moskwą i małego białego domku pod Biarritz. Dla ilustracji: jeden dywan kosztował równowartość średniego mieszkania. Daj ci, Boże, szczęścia, Krzysiu, z Ketlingiem – wić gniazdko młoda para po ślubie ma pełne prawo, a nawet obowiązek. Szokuje jednak rozmach, z jakim państwo Szamałowowie szastali pieniędzmi.


Po 2014 r. zaczął się proces wprowadzania coraz to nowych sankcji wobec Rosji i bliskich ludzi Putina. Jak piszą „Ważne historie”, doradcy Szamałowa zatroszczyli się o przeniesienie aktywów w bezpieczniejsze miejsce: „W 2017 r. […] pełnomocnicy zaczęli zwijać działalność jego firm mających konta w europejskich bankach i zarejestrowali specjalną fundację Centurion International Fund w raju podatkowym na wyspie Labuan, terytorium federalnym Malezji. Centurion należy do firm zarejestrowanych w Belize”. Chmury nad głową Szamałowa zaczęły się zbierać nieubłaganie – w 2018 r. został on objęty personalnymi sankcjami (https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/komentarze-osw/2018-04-11/proba-sil-eskalacja-kryzysu-w-stosunkach-rosyjsko). Zbiegło się to w czasie z domniemanym rozwodem lub separacją – Szamałow przestał być zięciem prezydenta (https://www.bloomberg.com/news/articles/2018-01-25/putin-family-split-offers-peek-at-secret-dealings-of-russia-inc). Albo i nie przestał. Może zabieg z rozwodem miał służyć jedynie obronie przed sankcjami. „Ważne historie” twierdzą, że jest teraz związany z inną kobietą, która też ma smykałkę do interesów.


Ciekawe są komentarze, które przelewają się przez rosyjskie media, głównie niezależne i społecznościowe: czy Putin zdaje sobie sprawę z tego, że takie sprawy wyciekły i są teraz wałkowane na różnych forach dyskusyjnych? Sekretarz prasowy Kremla zagadkowo kiwa głową i mówi: my wiemy, kto przekazuje takie informacje, wiemy, kto jest zleceniodawcą, ale na razie nie powiemy. Komentatorzy, którzy przyglądają się z uwagą zwyczajom prezydenta, przypuszczają, że Putin nie wie o publikacjach. Wierzy tylko w to, co dostaje od wywiadu i kontrwywiadu oraz służby prasowej w słynnych teczkach. Nie siada przecież do komputera, nie włącza „wujka Google’a” i nie przegląda sam zawartości czasopism. Jeśli Pieskow albo kobieta numer dwa mu nie doniosą, a wcześniej ewentualnie przegląd prasy litościwie wykastrują, to może nic się do prezydenckiego antycovidowego bunkra nie przedostanie. Mało prawdopodobne, ale kto wie. Zobaczymy, jaka będzie reakcja Kremla. Telewizja nic na ten temat nie mówiła, więc do przeciętnego Rosjanina, który wiedzę o kraju i świecie czerpie głównie z telewizji, ta wiedza tajemna nie trafiła.


Kończę na razie „Kronikę”, zaznaczając jeszcze raz, że jej celem nie były plotki o życiu prywatnym prezydenta, a pokazanie patologii korupcyjnych, nepotyzmu i chorych źródeł fortun „bliskiego kręgu” Putina.

Kronika bardzo towarzyska, część czwarta

8 grudnia. Dziennikarze Proekt Media pod koniec listopada opublikowali dwuczęściowy materiał „Żelazne maski” dotyczący mechanizmu zaopatrywania w beneficja pewnej skromnej mieszkanki Petersburga, Swietłany Kriwonogich. Kim jest pani Swietłana i dlaczego stała się obiektem zainteresowania?


Całość materiału można prześledzić tu: https://maski-proekt.media/tainaya-semya-putina/.Na potrzeby niniejszej „Kroniki” w skrócie streszczę opisaną w nim szczegółowo historię. Swietłana Kriwonogich mieszkała na ulicy Grochowej w Petersburgu w komunałce. Dorabiała jako sprzątaczka, studiowała ekonomię i finanse, i oto nagle w pierwszej dekadzie lat 2000. stała się udziałowcem banku „Rossija”, kierowanego przez bliskiego przyjaciela prezydenta Putina, Jurija Kowalczuka (pisałam o nim w poprzednich częściach „Kroniki”). Pani Kriwonogich posiada też 75% udziałów w kurorcie narciarskim „Igora” oraz w obiekcie rozrywkowym w Ogrodzie Taurydzkim. Kowalczuk ma po 25% udziałów w tych biznesach. Rodzinie Kriwonogich przynależą nieruchomości w Petersburgu, Moskwie i Soczi, których wartość szacowana jest na miliard rubli. Ma ona również do dyspozycji 37-metrowy jacht.


Według dziennikarzy Proekt Media, awans społeczny i beneficja Swietłana Kriwonogich zawdzięcza znajomości z Władimirem Putinem. Znajomość była na tyle bliska, że Swietłana w 2003 r. urodziła córkę Jelizawietę, która nosi otczestwo Władimirowna. W materiale pada przypuszczenie graniczące z pewnością, że Jelizawieta jest córką Putina i Swietłany (choć w dokumentach Jelizawiety brak danych o ojcu). Autorzy sensacyjnego materiału zwrócili się do brytyjskich fizjonomistów o ekspertyzę podobieństwa twarzy Jelizawiety i Władimira Władimirowicza. Zgodnie z ich oceną, podobieństwo można określić na 70%. Czyli bardzo duże (od 75% przy porównaniu zdjęć osób można założyć, że zdjęcia przedstawiają tę samą osobę). Wprawdzie Proekt Media ze względów etycznych nie zdecydował się na publikację fotografii Jelizawiety (nie ma ona jeszcze ukończonych osiemnastu lat), ale fotki domniemanej Władimirowny można było obejrzeć z internetach, jeśli ktoś miał dostęp do jej profili w mediach społecznościowych.


Na rewelacje prasowe zareagował rzecznik Kremla, Dmitrij Pieskow, który publikację Proekt Media określił jako „mało przekonującą” i niepoważną. Ale co do szczegółów i meritum się nie wypowiedział (https://www.svoboda.org/a/30970136.html). Córka byłego mera Petersburga, lwica salonowa, niegdysiejsza kandydatka na prezydenta Ksenia Sobczak nie uwierzyła w prawdziwość doniesień Proekt Media: „Żadnych dokumentów, żadnych wspólnych fotografii [Swietłany] Kriwonogich z Putinem. Nic. Jakiś urzędnik powiedział coś po znajomości. Może i prawdę powiedział. Ale gdzie śledztwo [dziennikarskie]? Główny dowód: podobna do Putina”. Do meritum, czyli źródeł wzbogacenia się przez rodzinę Kriwonogich Ksenia Anatoljewna się nie odniosła.
Jeden z autorów materiału Andriej Zacharow w audycji Radia Swoboda powiedział: „Zainteresowaliśmy się tą kobietą [Kriwonogich], bo ni z tego ni z owego stała się niesłychanie bogata. O tym jest nasza historia, a nie o tym, że urodziła córkę. Dla mnie jako dziennikarza, gdyby nie to wzbogacenie się, historia by mnie nie interesowała. […] Przekazanie Swietłanie Kriwonogich [niewielkiego, 3%] udziału w banku „Rossija” to zapewne jej кормление [czyli źródło dochodów, beneficjum nadane z góry]”.


Dziennikarz Radia Swoboda Michaił Sokołow podsumowuje: „Dziwne te operacje z nieruchomościami. Kurort narciarski, gdzie przyjeżdża prezydent, żeby pojeździć na nartach, nieoczekiwanie staje się własnością obrotnej, jak można się domyślać, dziewczyny z wykształceniem ekonomicznym. To samo można powiedzieć o centrum rozrywki w Ogrodzie Taurydzkim, które też kosztuje niemałe pieniądze. Potem okazuje się, że i ona, i Alina Kabajewa mają tego samego sponsora – bank Rossija i Nacyonalnaja Media Gruppa, należące do braci Kowalczuków”.


Bliski krąg się zamyka.


O jeszcze jedno: niektórzy komentatorzy z tego, że takie materiały o domniemanych córkach i bliskich kobietach prezydenta w ogóle się pojawiają, wyciągają wniosek, że władza wymyka się Putinowi z rąk, że moment, kiedy dojdzie do zmiany na szczycie, zbliża się szybkim krokiem. Bo gdyby był silny, to nikt by się nie wychylił, nikt by się nie odważył. Taka wiedza tajemna wypływa z dobrze poinformowanych i wysoko uplasowanych źródeł. Być może to amunicja w walce poszczególnych grup wpływu. Ale tak czy inaczej – to portret putinowskiej Rosji we wnętrzu, jej mechanizmów korupcyjnych, kumoterstwa, korytarzy pełnych tajemnic. A w tle są naprawdę duże pieniądze.


Miałam już kończyć „Kronikę”. Ale wczoraj od rana odbija się szerokim echem po rosyjskich mediach kolejna historia pieniężno-rodzinna dotycząca osób z najbliższego otoczenia Władimira Putina. Tym razem chodzi o źródła bogactwa jego byłego zięcia, Kiriłła Szamałowa. Pisałam o nim kilka lat temu (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/11/11/corki-stanu/ i http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2018/04/06/krewni-i-znajomi-putina-na-czarnej-liscie/). Ale teraz warto powrócić choćby do wątku Siburu, bo dziennikarze wydobyli na światło dzienne sporo szczegółów. Będzie zatem jeszcze piąta część „Kroniki”. Już dziś zapraszam do lektury.

Kronika bardzo towarzyska, część 3

4 grudnia. Wszyscy obywatele Federacji Rosyjskiej są równi wobec prawa. Z tym że niektórzy są równiejsi. Nie wiedzieć czemu równiejsi są akurat ci, którzy przyjaźnią się z prezydentem. Czasami prezydent nie przyznaje się do bliskości z tymi lub owymi. Niespokojni dziennikarze śledczy z portalu „The Insider”, którzy nie obsługują Kremla, docierają czasem do interesujących historii.


W poprzedniej części „Kroniki” (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2020/11/30/kronika-bardzo-towarzyska-czesc-2/) przypomniałam dziwną historię Aliny Kabajewej, do ślubu/związku z którą Władimir Władimirowicz nigdy się oficjalnie nie przyznał. Jak już wspominałam, Kabajewa jest prezeską holdingu medialnego Nacyonalnaja Media Gruppa. To jej кормушка (karmnik/koryto), jak w slangu dziennikarskim nazywa się źródło utrzymania czy wręcz bogate beneficja przydzielone odpowiednim osobom, cieszącym się łaskami Szefa. Holding został powierzony opiece finansowej oligarchy Jurija Kowalczuka, przyjaciela Putina z czasów petersburskich, jeszcze z kooperatywy Oziero (tzw. najbliższy krąg). Kowalczuk jest osobą bliską i zaufaną prezydenta, wiernym pretorianinem do specjalnych poruczeń. W czasach ZSRR był naukowcem, w putinowskiej Rosji z powodzeniem zajął się bankowością (jest prezesem banku Rossija). Według danych, do których dotarli dziennikarze śledczy portalu „The Insider”, Kabajewa w 2018 r. zarobiła w holdingu NMG 785,4 mln rubli (https://theins.ru/korrupciya/236997). Dla porównania: były niemiecki kanclerz Gerhard Schroeder jako przewodniczący rady dyrektorów koncernu naftowego Rosnieft’ osiąga roczne dochody rzędu 46 mln rubli (ok. 600 tys. dolarów). Też nieźle, ale od Kabajewej dzieli go przepaść.


„Czemu gimnastyczka, która była świetna w układach z obręczą i piłką, stanęła na czele wielkiego holdingu medialnego? Dlaczego firma Kowalczuka wypłaca Kabajewej kosmiczne sumy? Co może łączyć Kabajewą i Putina? „The Insider” nie ma żadnych sugestii, jak to można wytłumaczyć” – sardonicznie komentuje swoje rewelacje portal. Złoty deszcz pada zresztą nie tylko na głowę samej Aliny Maratowny, ale także członków jej rodziny. Wzbogacił się szanowny ojciec, przed karierą córki w polityczno-biznesowych kręgach skromny trener koszykówki w dalekim Uzbekistanie. Nie głodują także matka i siostra (ich kormuszką, jak twierdzi „The Insider”, jest centrum sportowe Kuncewo).


Dziennikarze „The Insider” wytrwale grzebali w dokumentach w otwartym dostępie i latem tego roku dogrzebali się, że beneficja otrzymała osoba spoza rodziny Kabajewej: główna ginekolog Rosji, Lejla Adamian. No, właśnie. Oficjalnie znowu nic nie wiadomo, Kreml nie potwierdził pojawiające się w mediach wieści, że w maju ubiegłego roku Alina Kabajewa urodziła w Moskwie bliźnięta (https://www.golosameriki.com/a/russia-putin-private-life/4936319.html). Wzmiankę o szczęśliwym porodzie zamieściła na swojej stronie internetowej popularna gazeta „Moskowskij Komsomolec”, jednak ktoś machnął czarodziejską różdżką i wzmianka momentalnie zniknęła ze strony. Kreml nie skomentował rewelacji o urodzeniu przez Kabajewą dwóch zdrowych chłopców.


Pani profesor Lejla Adamian pracuje w Narodowym Centrum Akuszerstwa i Ginekologii im. W. Kułakowa. To tam – według niepotwierdzonych enuncjacji prasowych – Kabajewa miała powić bliźniaki. Jak to w kremlowskich bajkach bywa, niedługo potem profesor Adamian została przez prezydenta odznaczona Orderem za Zasługi dla Ojczyzny II stopnia (https://www.youtube.com/watch?v=096qxdwcOnY). To jeszcze nie wszystko: „The Insider” dotarł do dokumentów, z których wynika, że Adamian zakupiła wkrótce potem w Moskwie dochodową nieruchomość pod wynajem, a jej córka Agnessa (również ginekolożka z wykształcenia) – elegancki apartament. Zdaniem dziennikarzy „The Insider”, na warte miliard rubli nieruchomości ani Lejli, ani Agnessy Adamian nie byłoby stać, jeśli brać pod uwagę dochody wynikające z rejestrów, które można obejrzeć w otwartym dostępie. Całość dziennikarskiego śledztwa wraz ze skanami dokumentów można obejrzeć tu: https://theins.ru/korrupciya/231970.


Bloger Anton Oriech pokrótce podsumował istotę sprawy: „Osobiście nie interesuje mnie ani trochę, czy Putin ma jakieś przyjaciółki, z kim mieszka, z kim się spotyka. Niech się tym zajmują ciekawscy obywatele i żółta prasa – jeśli, rzecz jasna, zaryzykują. Nie sądzę, byśmy mogli też mówić o moralności i wartościach rodzinnych. O tym mógłby mówić eksprezydent USA Jimmy Carter, którego kiedyś spytali, czy zdradza swoją żonę: „Owszem, raz zdradziłem, w myśli”. Ale chodzi o coś innego. O to, że znajomość, przyjaźń czy romanse z głową państwa otwierają przed człowiekiem niewiarygodne perspektywy. Ten człowiek może mieć talent i kompetencje w tej czy innej dziedzinie, a może nie mieć żadnych. Jedyną jego kompetencją jest to, że cieszy się zainteresowaniem prezydenta. I ta sympatia staje się nawet nie drabiną awansu, a rakietą, która wynosi tego człowieka na niebywałe i niezasłużone orbity”. A użytkownik Twittera Wujaszek Szu dodał: „Nie mam nic przeciw kochankom i byłym żonom ani pozamałżeńskim dzieciom. Daj im Boże zdrowie. Tylko nie rozumiem, dlaczego Putin nie łoży na nich wszystkich z własnej kasy, a pracuje na to cała Rosja”. „Cała Rosja” to atrakcyjny chwyt retoryczny – kormuszkę napełniają bliscy przyjaciele Putina. Ale oni też „karmią się” z beneficjów – prześledzenie całego układu naczyń połączonych jest zapewne poza możliwościami dziennikarzy śledczych, których efekty pracy tu opisuję. Układ jest fachowo zamknięty.


W następnej części Kroniki postaram się wreszcie wyjaśnić nowe pojęcie, jakie pojawiło się w niewybrednych żartach o prezydencie: „старик Кривоногих” (staruszek Kriwonogich).

Kronika bardzo towarzyska, część 2

30 listopada. W nieskrępowanych poprawnością polityczną segmentach rosyjskich mediów społecznościowych żartownisie i prześmiewcy Władimira Putina nazywają często старик Кабаев (staruszek Kabajew). Ostatnio popularność zyskuje nowy związek frazeologiczny: старик Кривоногих (staruszek Kriwonogich) – wyjaśnienie tego nowego zjawiska nieco później, na początek przypomnienie kilku zapomnianych już nieco faktów z życia rodzinnego i okołorodzinnego WWP.


Na wstępie kilka uwag ogólnych. Prezydent Putin bardzo niechętnie mówi o swoim życiu prywatnym. To, co dotyczy jego rodziny, jest objęte tabu. Czy to skaza wyniesiona ze szkoły KGB? Możliwe – wszystkie aspekty życia postrzegane jako część operacji specjalnej. Prezydent mówi, że członkowie jego rodziny są osobami niepublicznymi i takimi chcą pozostać. Tutaj otwiera się pole do polemiki (np. Katerina Tichonowa, zakonspirowana młodsza latorośl, pełni funkcję publiczną szefowej ośrodka rezerwy intelektualnej przy MGU i szczodrze korzysta z pomocy bliskich przyjaciół taty), ale nie o tym jest niniejsza kronika. Przed laty pisałam artykuł o pierwszej (i jedynej oficjalnej) małżonce Władimira Władimirowicza – Ludmile Putinej. Ludmiła Aleksandrowna w panieństwie nazywała się Szkriebniewa, pochodziła z Kaliningradu, ze zwykłej rodziny, która po jej ślubie z Putinem nigdzie się nie wyprowadziła. Cała dokumentacja dotycząca rodziny Szkriebniewów powinna więc być w archiwach miejscowych. Tymczasem gdy chciałam do nich dotrzeć, okazało się, że dokumenty dotyczące życia Ludmiły Putinej sprzed roku 2000, kiedy została po raz pierwszy Pierwszą Damą, wycofano z archiwów. Na temat jej edukacji i pracy dostępne są tylko dane oficjalnej biografii. Po rozwodzie z WWP w 2013 r. Ludmiła zniknęła z radarów, z rzadka pojawiają się w prasie małe wzmianki o niej, zawsze raczej domysły niż potwierdzone fakty. Jedną z często powtarzających się plotek jest ta o ślubie z Arturem Oczerietnym. Kim jest Artur? Jedni twierdzą, że partnerem/szczęśliwym małżonkiem Ludmiły Aleksandrowny, inni – że funkcjonariuszem służb, pilnującym, aby się nie wychylała, jeszcze inni – że partnerem biznesowym, wykorzystującym pozycję pani Ludmiły. Tak czy inaczej – Władimir Putin, jeśli cokolwiek mówi publicznie o swojej rodzinie, to o Ludmile nie wspomina, a swoje córki określa mianem „kobieta numer jeden”, „kobieta numer dwa”. Jakiś czas temu poinformował, że urodził mu się wnuk. Tyle.


Wróćmy do określenia „staruszek Kabajew”. Nietrudno się domyślić, iż to nieskomplikowane nawiązanie do wszechobecnych plotek o związku Putina z Aliną Kabajewą – w przeszłości gimnastyczką, medalistką olimpijską, deputowaną Dumy Państwowej, a od kilku lat prezeską zarządu wielkiego holdingu medialnego Nacyonalnaja Media Gruppa. Związku tego Kreml oficjalnie nie potwierdził. Przypomnę sprawę w kilku słowach, bo to dawne dzieje. W 2008 r. mało znany periodyk „Moskowskij Korriespondient” zamieścił wzmiankę o weselu Putina i Kabajewej w pałacu pod Petersburgiem. Służba prasowa Kremla natychmiast zdementowała wiadomość (Putin był wtedy oficjalnie mężem Ludmiły). Tak na marginesie: właścicielem pisma był Aleksandr Lebiediew, ojciec nowego członka Izby Lordów, Jewgienija Lebiediewa, o którym pisałam w pierwszej części niniejszej „Kroniki” (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2020/11/25/kronika-bardzo-towarzyska-czesc-1/). Redaktor naczelny pisma wyleciał po tej śmiałej publikacji na zbity pysk, pismo wkrótce zamknięto. W 2013 r. pojawiły się słuchy o tym, że – wtedy już stanu wolnego po rozwodzie z Ludmiłą – prezydent zawarł związek małżeński z Kabajewą w klasztorze na Wałdaju. Tej wiadomości też służba prasowa Kremla nie potwierdziła. Co rusz w mediach pojawiają się domniemania, że w tym związku, którego nie ma, urodziły się jakieś dzieci. Nikt się do dziatek oficjalnie nie przyznaje, ale w rozmowach prywatnych „na kuchnie” każdy dobrze poinformowany Rosjanin opowiada o tych meandrach życia rodzinnego/pozarodzinnego prezydenta jako utrwalonym pewniku. Sekretarz prasowy Kremla powtarza natomiast, że prezydent Putin jest oddany tylko Rosji.


Idźmy dalej. Cztery lata temu wypłynęła dziwna afera z mieszkaniami, które nikomu nieznany biznesmen Bajewski przekazał kilku kobietom. Opisywałam sprawę na blogu: „Ciekawa jest lista obdarowanych dam. Znalazły się na niej: siostra oraz babcia Aliny Kabajewej (domniemanej konkubiny prezydenta), domniemana córka prezydenta, Katerina Tichonowa oraz pewna urodziwa posiadaczka bujnego biustu, a w przeszłości również indeksu uniwersytetu moskiewskiego Alisa Charczewa (http://alisakharcheva.livejournal.com/). Alisa jakiś czas temu wzięła udział w całkiem niedomniemanej sesji fotograficznej do kalendarza wydawanego przez studentki uniwersytetu ku czci Putina, była „dziewczyną kwietnia” wyznającą: „Władimirze Władimirowiczu, jest pan najlepszy”. Bajewski, według enuncjacji OCCRP, jest człowiekiem Arkadija Rotenberga i podziałał w tych drogich nieruchomościach na jego polecenie. A Rotenberg jest bliskim znajomym Putina. Najprawdopodobniej jest jego osobistą „skarbonką” (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/05/nagi-instynkt-polityczny/).


Ten opis mechanizmu „wynagradzania mieszkaniami” pewnych osób przez osoby z bliskiego otoczenia prezydenta (wydobyty na światło dzienne przez Aleksieja Nawalnego, śledzącego pilnie mechanizmy korupcyjne rządzące na wysokich szczeblach rosyjskich władz – https://navalny.com/p/4798/) przywołałam nie bez kozery. Bo podobne sploty i układy pojawiły się w sprawie Swietłany Kriwonogich. Ale o tym w trzeciej części „Kroniki bardzo towarzyskiej”.

Kronika bardzo towarzyska, część 1

25 listopada. Dwa dni temu „The London Gazette” opublikowała lapidarny komunikat Crown Office o przyznaniu przez Jej Królewską Mość Elżbietę II tytułu barona Jewgienijowi Lebiediewowi (Evgeny Lebedev), co jest równoznaczne z prawem dożywotniego zasiadania w Izbie Lordów brytyjskiego parlamentu. Lebiediew otrzymał tytuł „Baron of Hampton in the London Borough of Richmond upon Thames and of Siberia in the Russian Federation”.


I nad Tamizą, i nad Newą oraz rzeką Moskwą podniosła się wysoka fala zdziwienia. Jak to ma być, że Jej Królewska Mość rozdaje tytuły baronów Syberii, toż to nasza ziemia! – wykrzykiwali oburzeni rosyjscy komentatorzy. Jak to ma być, że lordem został synalek kagiebisty, no i jak to jest, że proteguje go premier Boris Johnson? – wyrażali niezadowolenie brytyjscy obserwatorzy życia na szczytach władzy.


Na rosyjski „oburz” dość szybko znalazła się uspokajająca odpowiedź: pierwszy człon tytułu mówi o tym, gdzie obecnie działa świeżo upieczony lord, drugi człon – o miejscu pochodzenia. I nie ma to nic wspólnego z przyznawaniem majętności tu czy tam. W tym drugim komponencie jest lekka rozbieżność: Jewgienij Aleksandrowicz Lebiediew urodził się bowiem w Moskwie, a nie na Syberii. Jak sugerują niektórzy znawcy tematu, „przydzielenie” Lebiediewowi tytułu barona moskiewskiego (lub kremlowskiego, jak podpowiadali złośliwi londyńczycy) brzmiałoby niezręcznie, a Syberia kojarzy się z romantyką i śniegiem. Na to, że nie wszystkim się tak kojarzy, wskazują jednak obcesowe przycinki angielskich mediów społecznościowych. W Twitterze pojawiły się nieparlamentarne przytyki wobec nowego członka parlamentu: „Baron F*cking Siberia” albo „Lord of Gulag”.


„Oburz” angielski na wpuszczanie do Izby Lordów ludzi związanych z rosyjskimi służbami i zaprzedawanie przez Johnsona Wielkiej Brytanii Rosji wymaga kilku słów wprowadzenia. Sam lord Lebedev nie pracował w KGB ani FSB. W każdym razie oficjalnie nic o tym nie wiadomo. Natomiast ze służb wywodzi się Aleksandr Lebiediew, ojciec lorda. Też ciekawa postać. Lebiediew senior w latach osiemdziesiątych pracował w KGB, potem wziął się za kręcenie biznesów w Rosji, wreszcie wylądował w Londynie, gdzie wszedł w biznes medialny. Jak pisze zawsze krytyczny wobec Kremla Igor Ejdman: „Trzydzieści-czterdzieści lat temu Lebiediew senior zajmował skromny gabinecik w sowieckiej ambasadzie w Londynie i przyoszczędzał na wydatkach, gotując sobie grzałką zupki z chińskiej tuszonki. A teraz jego latorośl będzie zasiadać w Izbie Lordów […] Nie ma byłych czekistów. Z mafii rosyjskich służb specjalnych wyjście jest jedno: przez polon lub nowiczok. […] Jak w każdej mafii i tutaj ceni się rodzinne tradycje. Starsi ojcowie chrzestni przekazują kunszt dzieciom. Lebiediew junior należy do wpływowego czekistowskiego klanu. Jest nie tylko synem, ale najważniejszą inwestycją swego ojca. Nie ma wątpliwości co do tego, że Lebiediew senior przekazał synowi nie tylko środki finansowe na zakup gazet, ale swój główny kapitał – powiązania z potężną Firmą. Członkom brytyjskiego parlamentu można pogratulować: w Izbie Lordów pojawił się praktycznie jawny informator rosyjskich służb specjalnych”. Bardzo kategoryczna opinia.


Lebiediew senior nie przez wszystkich postrzegany jest tak jednoznacznie źle jak przez Ejdmana, wielu komentatorów wskazuje, że przecież pozostaje on właścicielem jednej z najbardziej antykremlowskich gazet rosyjskich „Nowej Gazety”, udziela się też na niwie charytatywnej choćby w fundacji im. Raisy Gorbaczowej itd. Tygodnik „Ogoniok” niedawno tak pisał o fundamentach wysokiej pozycji obu panów L.: „Kupienie wielkich prestiżowych tytułów prasowych, jak „The Independent” było majstersztykiem. W 2010 r. gazeta stała na skraju bankructwa. Można było albo znaleźć jej nowego właściciela, albo zamknąć tytuł. I nowy właściciel się znalazł – „The Independent” stała się własnością Lebiediewów, zapłacili za to symbolicznego jednego funta. Plus dziesięć milionów na pokrycie bieżących zobowiązań i umów. Rok wcześniej rosyjscy oligarchowie nabyli londyńską „The Evening Standard” – również według schematu „jeden funt plus zobowiązania”. Lebiediew senior wycofał się z udziałów, pozostawiając tytuły w gestii syna. Trzeba zapisać na korzyść Lebiediewa juniora, że podniósł oba tytuły z upadku. Sam zapracował też na opinię sprawnego dziennikarza, zajmującego się polityką międzynarodową. Rozpracowywał takie tematy jak wojny narkotykowe w Meksyku, przeprowadził wywiady z prezydentem Afganistanu Hamidem Karzajem czy „ostatnim dyktatorem Europy” Alaksandrem Łukaszenką. Pod kierownictwem Lebiediewa „The Evening Standard” też rozwinęła skrzydła. Jej nakład wynosi obecnie aż 900 tysięcy egzemplarzy”. Jak pisze angielska prasa, Lebiediew junior, kilka lat temu znany głównie z podbojów miłosnych, szeroko opisywanych w brytyjskich „pudelkach”, ostatnio trafia na łamy poważnych gazet głównie w kontekście bliskich związków z premierem Borisem Johnsonem. Ich znajomość datuje się jeszcze z czasów, gdy Johnson był burmistrzem Londynu. Gazety Lebiediewa mocno wspierały wszystkie kolejne kampanie polityczne Johnsona. A Johnson po prostu tylko umieścił nazwisko Lebedev na przedstawianej królowej listę „kandydatów na lordów”. Żadnej koincydencji.


Sam baron w publikacjach prasowych dystansował się od polityki, twierdził, że – podobnie jak jego gazety – jest „niezaangażowany”. Odpierał też stanowczo krytykę ze strony tych, którzy uważają go za wtykę Kremla.


O tym, że Lebiediew otrzyma miejsce w Izbie Lordów, było wiadomo od lipca, więc zaskoczenia nie było. Ot, potwierdzenie dla miłośników kroniki towarzyskiej. Natomiast kompletnym zaskoczeniem towarzyskim było podane dziś przez „Projekt” inne pikantne danie, które wywołało tsunami w rosyjskich internetach. Znacie Państwo nazwisko Swietłana Kriwonogich? Nie dziwię się. Do dziś znało panią Kriwonogich nader wąskie grono. I właśnie o niej napiszę w drugiej części „Kroniki bardzo towarzyskiej”.

Koronawirus i magia

19 listopada. Rosja przekroczyła dziś próg dwóch milionów zakażeń koronawirusem od początku pandemii. Dziennie przybywa około dwudziestu tysięcy zarejestrowanych przypadków. Szpitale pękają w szwach, coraz częściej można przeczytać w mediach o zgonach spowodowanych niewydolnością systemu ochrony zdrowia. Władze co rusz zastanawiają się nad zaostrzeniem ograniczeń w regionach, w których wzrasta zachorowalność. Widmo lockdownu krąży po kraju. Tymczasem jest dziedzina, która nie tylko nie zwinęła się w czasie pandemii, ale wręcz rozkwitła przepięknym kwieciem. To usługi wszelkiego autoramentu wróżek, uzdrowicieli, jasnowidzów i czarnowidzów, wiedźm i parapsychologów. Także w zakresie uzdrawiania od Covidu.


„Jak tarcza osłonię cię przed koronawirusem. Jeśli chcesz przeżyć i gotów jesteś za to zapłacić, zgłoś się” – zachęca mieszkańców Magnitogorska specjalista od białej i czarnej magii, Siergiej Litwinow. Cennika za swe zbawienne usługi nie wystawił oficjalnie, o tym, ile sobie życzy za seans antycovidowy, każdy z delikwentów dowiaduje się indywidualnie. Litwinow twierdzi, że jego samego wirus się nie ima. Nie ma po prostu szans w zetknięciu z nieprawdopodobną energią, jaką – wedle słów samego nosiciela tejże – dysponuje uzdrowiciel. I ta energia jest tak wielka, że działa nawet na odległość, kruszy mury i przedostaje się do klienta nawet za pośrednictwem mediów społecznościowych. Litwinow chwali się, że potrafi hipnotyzować przez telefon albo wpatrując się w zdjęcie klienta, przebywającego za górami, za lasami.


Wiosną, gdy uderzyła pierwsza fala epidemii, większość specjalistów od zaklęć losu, wróżenia z fusów i poprawiania zdrowotności za pomocą machania ręką raz w prawo, raz w lewo, przeniosła swoje usługi do sieci. I sprawiała swoje rytuały bezkontaktowo. Jasnowidze masowo publikowali też na swoich profilach w mediach społecznościowych przewidywania dotyczące rozwoju epidemii. Większość skłaniała się do opinii, że wirus wyhamuje już w maju i więcej nie powróci. „9 maja w naszej stolicy odbędzie się uroczysta defilada” – przewidywał w kwietniu radośnie profeta Wadim Kuźmienko z Chimek. Jak dziś wiemy, defilada odbyła się pod koniec czerwca, a i to w warunkach reżimu sanitarnego. A wirus wbrew przewidywaniom natchnionych wajdelotów powrócił i się sroży.


To, że przepowiednie magów nie sprawdzają się ani na jotę, nie powoduje włączenia krytycznego myślenia u napływającej nieprzerwanym strumieniem klienteli. Branża ezoteryczna ma się w Rosji świetnie, liczba chętnych do skorzystania z usług mistrzów rośnie zwłaszcza w okresach kryzysu. Wiadomo – wtedy nic nie wiadomo, a każdy chciałby się dowiedzieć, co go czeka, zapewnić sobie wejście jakąś boczną furtką na bezpieczny podworzec. Skoro taki Siergiej Litwinow czy zastępy jego kolegów po fachu taką furtkę za niemałe pieniądze uchylają, to na wszelki wypadek warto spróbować.


„Ach, boi się pani, że babcia zachoruje. Ach, babcia już choruje. Na koronawirusa. Mogę się podjąć leczenia. Trzeba przysłać zdjęcie, imię i datę urodzenia babci. Proszę mi to wysłać na WhatsApp. I tysiąc rubli zaliczki. Zobaczę, co się tam dzieje i powiem, co należy zrobić, aby uratować babcię. A jak zobaczę, że nie dam rady, to powiem. Wszystko w rękach Boga” – mami klientkę przez telefon „najpotężniejsza jasnowidząca” Ludmiła Nikołajewna, sławna na cały Omsk. Inna „uzdrowicielka”, niejaka Sofija, instruuje poszukującą pomocy wnuczkę, że lekarzom w kwestii leczenia babci od Covid19 wierzyć nie można. „A ja jestem i szeptuchą, i znam odpowiednie modlitwy, zadziałam jak trzeba, za pięćset rubli postawię diagnozę”. I w tym celu wcale nie trzeba się spotykać z pacjentem – czary działają na odległość.


W Petersburgu magowie klientelę obrabiają na różne sposoby. Jak zwalczyć koronawirusa? Na przykład na seansie spirytystycznym. Albo nabywając za „naprawdę śmieszne pieniądze amulety”. Amulety muszą zawierać w środku piołun, który chroni od wirusa dzień i noc. Bardziej wymagająca publiczność może wziąć udział w rytuałach odstraszania złych wirusów w wykonaniu wiedźmy Oksany. W swoim gabinecie osobliwości czarownica wpierw łączy się z kosmosem za pomocą tajemnych komunikatorów, ustala, która planeta z która gwiazdą jest w koniunkcji i dzięki pozyskanej w ten sposób kosmicznej mocy uderza bezlitośnie w wirusa, aż mu się z paskudnej korony dymi. Oksana wije się przy tym i wydaje ponure dźwięki. Po napadzie kaszlu czarownica budzi się z transu i oznajmia zgromadzonym, że właśnie pokonała wirusa i pandemia niebawem się zakończy. Ale gdyby ktoś chciał się dodatkowo zabezpieczyć, to może nabyć za doprawdy niewielkie pieniądze flakoniki z lekarstwem własnej produkcji: nalewką na piołunie. Trzy krople na język i człowiek zdrów jak ryba.


Nie trzeba się bardzo zagłębiać w zasoby internetu, aby dotrzeć do ogłoszeń reklamujących leki przeciwko Covid19 – są ich setki. Bez trudu można zaopatrzyć się w wodę, nad którą odczyniono uroki, albo w roślinność, która odgradza właściciela od wirusów. Podobno cuda czyni sowieckie mydło.


W chórze głosów czarnoksiężników ledwie słychać było głos zasłużonego hipnotyzera i telewizyjnego showmana Anatolija Kaszpirowskiego. Jeszcze w sierpniu Kaszpirowski zwrócił się do prezydenta Putina z prośbą, aby Rosja zrezygnowała z masowych szczepień przeciw Covid19, bo to nic nie da, a tak w ogóle to zmowa bogaczy, którzy chcą na tym zarobić. Najwidoczniej Władimir Władimirowicz nie wziął pod uwagę przestróg Kaszpirowskiego, bo od kilku tygodni lansuje szczepionki opracowane w rosyjskich instytutach naukowych. A tych szczepionek jest odin, dwa, tri…


Ciemna noc

15 listopada. Słowa piosenki „Ciemna dziś noc” na polski przełożył Julian Tuwim, wyszło znakomicie, Tuwim świetnie czuł muzyczną frazę, doskonale oddawał melodyjne i poetyckie meandry języka rosyjskiego w równie poetyckiej polszczyźnie. O tym, jak powstał oryginalny, rosyjski tekst, przypomniał projekt „Nieśmiertelny Barak” (https://bessmertnybarak.ru/article/tyomnaya_noch/). Co ma historia jednego z największych muzycznych szlagierów czasu wojny do tego projektu upamiętniającego ofiary stalinowskich represji? Ogniwem łączącym jest osoba autora słów – Władimira Agatowa.


Piosenka pochodzi z filmu „Dwaj żołnierze” (Два бойца) w reżyserii Leonida Łukowa. Film kręcono w latach 1942-1943 Taszkencie, dokąd została ewakuowana wytwórnia filmowa. Agatow przyjechał do Taszkentu w odwiedziny do ewakuowanej rodziny (sam był na froncie, pracował jako korespondent wojenny). Z peronu został zgarnięty przez Łukowa – w drodze do wytwórni reżyser pokrótce opowiedział, o czym jest jego nowy: dwaj przyjaciele walczą na francie, jeden jest erudytą, drugi – zwyczajnym wesołym chłopakiem. Ten zwyczajny ma zwyczajną narzeczoną, erudyta pokpiwa z zakochanych, na tym tle dochodzi do scysji ze zwyczajnym przyjacielem. Lecz gdy zwyczajny przyjaciel trafia ranny do szpitala, w erudycie budzi Cyrano de Bergerac zmiksowany z siostrą miłosierdzia: pod nazwiskiem rannego przyjaciela śle piękne o wzniosłe listy miłosne do jego narzeczonej, a co ważniejsze – wysyła paczki żywnościowe, które ratują jej życie w głodującym, oblężonym Leningradzie. W finale jest happy end – szlachetność, uczucie i braterstwo broni. Trzeba więc napisać piosenkę jednocześnie rzewną i podnoszącą na duchu – według legendy Łukow kreśli schemat tekstu: front, dwóch przyjaciół wspomina swoje dziewczyny, miłość jest wieczna, zwyciężymy dzięki naszym bohaterskim kobietom. Kompozytor Nikita Bogosłowski ma już pomysł na melodię. Agatow wsłuchuje się w muzykę, siada i pisze tekst – od początku do końca. Bez skreśleń.


Opowiastka o okolicznościach napisania tekstu ma kilka wersji, m.in. taką, że reżyser Łukow przyszedł pewnego wieczoru do kompozytora Bogosłowskiego i opisał mu filmową scenę w ziemiance, w której musi się pojawić piosenka, gdyż bez piosenki scena nie ma sensu. Bogosłowski usiadł do fortepianu i po kilku minutach zagrał motyw, który stał się potem jedną z najpopularniejszych melodii wojennych. Zadzwonili do Agatowa. Poeta natychmiast przyjechał, usiadł na krzesełku. Posłuchał, jak gra Bogosłowski. Pochylił się nad kartką papieru. Po kilku godzinach bezsennej nocy pokazał tekst napisany pięknym charakterem pisma. Bez skreśleń.


W filmie pieśń wykonuje obdarzony aksamitnym, kojącym głosem Mark Bernes, akompaniując sobie na gitarze i wpatrując się w ciemną frontową noc. Piosenka miała wielu znakomitych wykonawców, ukochał ją sobie m.in. gwiazdor kina Michaił Utiosow. I to tak ukochał, że gdy po starej przyjaźni dostał nuty od kompozytora, wykonał ją jeszcze przed premierą filmu – bez wiedzy i zgody autorów.


Wróćmy do postaci autora słów i jego losów. Władimir Agatow (wł. Welwl Guriewicz) pochodził z Kijowa, związany był przez wiele lat z Odessą. Pisał felietony, artykuły do gazet, wiersze, humoreski, skecze, teksty piosenek. Niektóre były znane i śpiewane przez popularnych wykonawców, np. „Kokainetkę” śpiewał Aleksandr Wertyński, a piosenkę w stylu odeskiego folkloru „bandyckiego” o zezowatym Wańce po latach włączył do swego repertuaru Władimir Wysocki. Żadna jednak nie dorównała sławie „Ciemnej nocy”.

W 1949 r. Agatow został aresztowany. Za co? Najprawdopodobniej ktoś doniósł na niego, że opowiada dowcipy niezgodne z linią partii i towarzysza Stalina. To wystarczyło – trafił do łagru. I tu zaczyna się inne życie – życie artysty w warunkach obozowych, który na nieludzkiej ziemi pozostał człowiekiem. W łagrze został jak inni zekowie zapędzony do wyrębu lasu. Z czasem udało mu się przekonać naczelnika, że w łagrze powinien istnieć teatr – Agatow wystawiał w nim sztuki. Potem zorganizował chór. Gdy dowiadywał się, że w pobliskich łagrach siedzą przymierają głodem artyści, wnioskował o przeniesienie ich do swojego łagru, by mogli grać w jego obozowym teatrzyku. Wielu z nich uratował życie.


Został zrehabilitowany w 1956 r., przywrócono mu członkostwo w Związku Pisarzy. Według świadectw przyjaciół Agatow wrócił do Moskwy schorowany i załamany, z dawnego dowcipnisia, duszy towarzystwa nic nie zostało. Zmarł w 1966 r., w wieku 65 lat. Został pochowany na cmentarzu Nowodziewiczym w Moskwie. Na skromniutkim nagrobku umieszczono szlagwort jego najsłynniejszej piosenki.

Przywracanie pamięci

13 listopada w Międzynarodowym Dniu Niewidomych projekt „Nieśmiertelny Barak” przypomina o ofiarach stalinizmu spośród tej grupy represjonowanych.


Wacław Abłamow, lat 41, narodowość polska; jeden spośród ponad dwudziestu tysięcy osób rozstrzelanych w latach Wielkiego Terroru na podmoskiewskim poligonie Butowo. Pracował jako straganiarz na bazarze Dorogomiłowskim w Moskwie. Aresztowany w 1937 r. pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Polski. Zrehabilitowany w 1989 r. https://bessmertnybarak.ru/Ablamov_Vatslav_Nikolaevich/


Maria Czerwiakowa, lat 64. W sierpniu 1937 r. została oskarżona o spiskowanie w ramach „kontrrewolucyjnej grupy cerkiewno-monarchistycznej, udawała błogosławioną, przyjmowała rzesze wiernych, rozpowszechniała prowokacyjne słuchy, zajmowała się leczeniem, wzbudzała terrorystyczne i faszystowskie nastroje”. Zachowane dokumenty świadczą o tym, że w ostatnich latach życia była mniszką (схиномонахиня), nie udało się ustalić, w jakim klasztorze złożyła śluby, w latach dwudziestych bolszewicy zlikwidowali większość klasztorów. Ciężko chorowała, oślepła, była wzorem dla wielu osób cierpiących, do jej domu (Fili pod Moskwą, obecnie Moskwa) przychodzili ludzie z prośba o radę, o modlitwę, pomagała osobom duchownym.


Skazana na śmierć przez trójkę NKWD, została rozstrzelana 8 października 1937 r. Uznana za męczennicę za wiarę (2003), powstały ikony z jej wizerunkiem (http://martyrs.pstbi.ru/bin/db.exe/spc_1_foto/ans/nm/?HYZ9EJxGHoxITczUfi4fc88fdOqhuuIUfOuWfenXtuKhe8ecTc0fdOfVc8qYs8*U87SZs89jeeuWc00AcC0cvm0*t80hcC5gdO8hc0Y*). Została zrehabilitowana w 1989 r. (https://bessmertnybarak.ru/Chervyakova_Mariya_Afanasevna/)

Oboje byli niewidomi. Jak sugeruje autor wzmianki na stronie „Nieśmiertelny Barak” , zostali rozstrzelani, gdyż z aresztów pozbywano się wówczas osób niepełnosprawnych, które były ciężarem dla władz więziennych.

Którzy odeszli 2020, część druga

3 listopada. W pożegnalnym liście zamieszczonym na profilu FB napisała: „O moją śmierć oskarżam Federację Rosyjską”. Dziennikarka z Niżnego Nowogrodu Irina Sławina dokonała aktu samospalenia pod gmachem miejscowego oddziału MSW.


Naprawdę nazywała się Irina Murachtajewa, pseudonimu Sławina używała w pracy dziennikarskiej, najpierw w redakcji „Niżegorodskaja Prawda”, potem – od 2015 r. – jako redaktor naczelna internetowego opozycyjnego medium „Koza.Press”, które omawiało ważne dla regionu wydarzenia. W 2016 r. jako członek opozycyjnej partii Jabłoko startowała w wyborach do miejscowej legislatury i Dumy Państwowej.


Od 2019 r. znalazła się pod ostrzałem władz – w marcu ubiegłego roku sąd uznał ją za winną zorganizowania nielegalnego zgromadzenia (marsz pamięci Borysa Niemcowa) i skazał na grzywnę w wysokości 20 tys. rubli. Za krytyczny, zawierający wulgaryzm wpis w Facebooku o odsłonięciu w miejscowości Szachunja tablicy pamiątkowej ku czci Stalina została pozwana z powództwa miejscowej jaczejki partii komunistycznej za „brak szacunku do władzy i społeczeństwa”, sąd ukarał ją grzywną w wysokości 70 tys. rubli. Zdaniem jej współpracowników, wysokie grzywny były próbą wywarcia nacisku na Sławiną, aby zrezygnowała z działalności dziennikarskiej, i wstępem do zamknięcia „Koza.Press”. Sławina zwróciła się do Prokuratury Generalnej Rosji z prośbą o sprawdzenie, czy wypowiedź Ramzana Kadyrowa, grożącego autorom negatywnych materiałów o Czeczenii, jest zgodna z prawem. Każdy wpis Sławinej na FB i każda publikacja na „Koza.Press” były pod szczególnym nadzorem służb. Kolejną grzywnę wlepiono jej za informację o forum „Wolni ludzie”. 1 października służby przeszły do kolejnego etapu nękania dziennikarki: rewizja w domu. Jak napisała sama Sławina: przyszło dwunastu funkcjonariuszy, szukali ulotek dotyczących forum, „a może nawet ikony z Michaiłem Chodorkowskim” (inicjator forum „Wolni ludzie”).


2 października Irina Sławina dokonała aktu samospalenia.


Siergiej Miedwiediew na stronie Radia Swoboda napisał: „Rosja jest okupowana przez siłowików, którzy o szóstej rano mogą do każdego przyjść z rewizją, przewrócić dom do góry nogami i zdemolować życie – tak było z rodziną Iriny Sławinej. Rewizję przeprowadzono pod wymyślonym pretekstem: jej „Koza.Press” od dawna nie podobała się miejscowym władzom. Kafkowska ironia polegała jeszcze na tym, że siłowicy pomylili Niżny Nowogród z Nowogrodem Wielkim, gdzie faktycznie odbywały się spotkania z udziałem obserwatorów z Otwartej Rosji Chodorkowskiego – undiserable organization. Dla machiny represji to żadna różnica – czy to Niżny Nowogród czy Wielki Nowogród, najważniejsze to skopać człowieka, którego głowa wystaje nad poziomy. W warunkach totalnego braku wolności, zapaści instytucji, głuchoty władzy i społeczeństwa człowiek sięga po swoje ciało jako ostatnie dostępne narzędzie wypowiedzi […] Dla Iriny współczesna Rosja – z grzywnami, rewizjami, nieustannymi naciskami i kontrolą ze strony siłowików, uniemożliwiającą jakąkolwiek działalność – stała się więzieniem. I ona rzuciła swoje płonące ciało w twarz władzy. Jej gest rozpaczy stał się aktem wyzwolenia”.


Po śmierci dziennikarki w Niżnym Nowogrodzie powstało kilka spontanicznych memoriałów, przy których zbierali się ludzie, przynosili kwiaty, zdjęcia, zapalali znicze. Miejscowe władze początkowo zwalczały memoriały, uprzątały kwiaty itd. Potem odpuściły. W mieście ma powstać skwer imienia Iriny Sławinej. Kreml złożył członkom rodziny Sławinej kondolencje. W połowie października córka dziennikarki opublikowała w mediach społecznościowych list w imieniu całej rodziny, w którym o śmierć matki oskarżyła „osoby winne prześladowań, które ją doprowadziły do decyzji o desperackim akcie samospalenia. Samospalenie było krokiem, mającym na celu przebudzenie społeczeństwa i zwrócenie uwagi na tę niesprawiedliwość, która ma miejsce w naszym kraju”.