Archiwa tagu: Petersburg

Znajomy z Yakuzy

22 kwietnia. A to echo grało. Echo lat dziewięćdziesiątych w bandyckim Petersburgu. Lat spędzonych w merostwie tego miasta, tuż za plecami mera Anatolija Sobczaka. Władimir Putin niechętnie mówi o tamtym okresie. A to czas ciekawy. Choćby z tego względu, że wiele osób z kręgu ówczesnych znajomych Putina w czasach jego prezydentury zrobiło zawrotne kariery polityczne i biznesowe. A jeszcze i dlatego, że ówczesna działalność Władimira Władimirowicza pełna jest białych – czy może raczej szarych, czasem wręcz czarnych – plam. Pisałam o tym ostatnio przy okazji przedstawiania sylwetki generała Zołotowa, dowódcy Gwardii Narodowej (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/19/czlowiek-z-cienia/). Temat powiązań petersburskiego merostwa, ludzi wywodzących się z KGB oraz luminarzy półświatka, okazał się rozwojowy. Pismo „Insider” zamieściło ostatnio obszerny materiał opracowany na podstawie informacji ujawnionych przez niejakiego Kinichi Kamiyasu (http://theins.ru/korrupciya/22764). Japończykowi przypisuje się powiązania z Yakuzą.

Na początku lat dziewięćdziesiątych Kamiyasu pomagał w zorganizowaniu sieci „municypalnych kasyn” (dostarczał automaty do gry), które kontrolowała mafia tambowska, jedna z najbardziej znaczących zorganizowanych grup przestępczych w Rosji.

O co chodziło z tymi „municypalnymi kasynami”? Sam Putin opowiadał, że chciał uregulować funkcjonowanie tych kasyn i podporządkować je kontroli władz miasta; mer Sobczak osobiście jemu powierzył zadanie kontrolowania hazardu w mieście. Zyski z lokali obsługujących amatorów niefrasobliwej rozrywki miały w założeniu służyć realizowaniu projektów socjalnych, których beneficjentami mieli być najubożsi mieszkańcy Petersburga, miasto przeżywało wtedy ogromne problemy z zaopatrzeniem w podstawowe rzeczy, załamał się system, wiele osób straciło źródło utrzymania (http://www.svoboda.org/content/article/24490369.html). Ale, jak przyznał Putin, „nic z tej kontroli nie wyszło” – bo obroty w kasynach nie były rejestrowane. A zyski rozchodziły się kanałami, kontrolowanymi nie przez władze miasta, a przez mafiosów. Zdaniem dziennikarza „Nowej Gazety” Władimira Iwanidze, który swego czasu próbował przyglądać się z bliska petersburskiej działalności prezydenta, Putin doskonale orientował się w tym, jak działają te lewe schematy. „Putinowi powierzono kontrolowanie biznesu związanego z hazardem. Taka kontrola oznacza walkę z mafią, która inwestuje w ten biznes. Tymczasem Putin mówi: nic z tej kontroli nie wyszło. To dziwne. Jeżeli od Putina, zastępcy mera, nic nie zależało, to w takim razie od kogo zależało? Wtedy należałoby uznać, że miastem rządziła mafia – mówi Iwanidze w wywiadzie dla Radia Swoboda. – Grupa Małyszewa [jedna z grup mafii tambowskiej] w 1993 r. wycięła konkurentów, stosując prosty zabieg: zorganizowano inspekcję podatkową, która wyjawiła, że pozostałe grupy prowadzące biznes hazardowy nie płacą podatków. Konkurencja padła”. Czy taką inspekcję można było zorganizować bez znajomości we władzach, w inspekcji podatkowej? Cóż, raczej nie. „Skoro inspekcja podatkowa z takim powodzeniem znalazła uchybienia w kasynach konkurencyjnych grup, to na pewno mogła podobne naruszenia znaleźć i u „małyszewskich” – kontynuuje Iwanidze. – Mogła, ale nie znalazła. Bo też nie szukała. A kto odpowiadał za odcinek kontroli kasyn? Władimir Putin”.

Zdaniem znawców tamtej epoki, główną osobą, kręcącą lody na hazardzie (i nie tylko) był mafioso Giennadij Pietrow, który miał w mieście rozległe koneksje. To osoba kluczowa dla zrozumienia skomplikowanych powiązań tamtych (a także późniejszych) lat pomiędzy osobami z politycznego świecznika, różnych służb mundurowych i środowiska przestępczego (pisałam o nim niedawno: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/12/13/cien-tambowa/). Dziennikarka Anastasja Kirilenko, która od lat zajmuje się wątkami związanymi z rosyjską mafią, pisze o Pietrowie: „Pietrow uciekł hiszpańskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Ma mieszkanie w tym samym domu, w którym mieszkają członkowie kooperatywy Oziero [krąg bliskich znajomych Putina z czasów petersburskich], między innymi Nikołaj Szamałow, którego syn jest zięciem Putina”. Czy to sąsiedztwo jest przypadkowe? Ciekawe, bardzo ciekawe.

Wróćmy jeszcze na chwilę do japońskiego przyjaciela petersburskich chłopaków z ferajny. Kamiyasu opowiedział w wywiadzie dla „Insidera” o wielkich wpływach, jakie Pietrow miał w Petersburgu. A także o tym, że w tamtych latach kilkakrotnie spotykał przy różnych okazjach Putina, jego nazwisko wielokrotnie przewijało się w rozmowach z mafiosami. W archiwum Japończyka zachowały się zdjęcia z Pietrowem, a także innymi bossami mafijnymi oraz funkcjonariuszami służb specjalnych, którzy z nimi współpracowali. Rączka w rączkę.

To, co działo się w Petersburgu w latach dziewięćdziesiątych i jak wtedy działał Władimir Putin oraz ludzie z jego otoczenia, jest obiektem zainteresowania hiszpańskiej prokuratury od dziesięciu z górą lat. Kilku hiszpańskich śledczych rozpracowuje działalność podejrzanych Rosjan, którzy przez lata prali brudne pieniądze i lokowali w nieruchomości właśnie w Hiszpanii. Istnieje podejrzenie, że jedna z wilii została zakupiona dla Putina (http://www.slivcompromata.com/2015/07/02/kto-potesnil-timchenko-i-rotenberga/). Publikacje o domniemanych powiązaniach osób bliskich prezydentowi (a może i jego osobiście) z szemranymi geszeftami za granicą zaczęły się sypać jak z rogu obfitości pod koniec 2015 roku. W zachodniej prasie pojawiły się wtedy sugestie, że na zlecenie władz USA powstaje „baza danych o interesach prowadzonych przez ludzi z otoczenia Putina począwszy od lat 90.”. W styczniu br. BBC pokazała półgodzinny film „Tajne bogactwa Putina” (https://openrussia.org/post/view/12317/). Autorzy sugerują, że drogą niejawnych operacji prezydent Rosji zgromadził gigantyczny majątek. Niedawno wypłynęły materiały kompromitujące, nazwane Panama Papers (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/10/przesliczny-wiolonczelista-w-panamie/). Wywiad z Kinichi Kamiyasu to kolejny kamyczek w tej barwnej bizantyjskiej mozaice przedstawiającej sceny z zakulisowego życia dworu.

Na razie kolportowane na Zachodzie informacje o majętnościach Putina nie robią wrażenia na rosyjskim społeczeństwie, które najwyraźniej uznaje, że władza ma prawo się bogacić. Zresztą, jak Kreml z zadowoleniem stwierdził przy okazji afery z papierami z Panamy, nazwisko Putina nigdzie nie pada, nigdzie nie ma jego podpisu itd. Na Zachodzie jednak wizerunek skorumpowanego szulera, jaki wyłania się z dotychczasowych publikacji, nie znajduje poklasku. Na razie znamy tylko fragmenty puzzla, ale ciągle pojawiają się nowe elementy.

Niewinni czarodzieje z Petersburga

23 maja. To nieprawda, to oczernianie Władimira Putina, mające na celu jego zdyskredytowanie w oczach rosyjskiego społeczeństwa. Ale to się nie uda!

Najpierw rzecznik prezydenta Dmitrij Pieskow, a potem wyższa szarża – szef Administracji Prezydenta Siergiej Iwanow wystąpili w popularnych mediach z komunikatami, że to, co zamierzają opublikować zachodnie gazety o aferach, w których miał niegdyś uczestniczyć Putin i osoby z jego bliskiego otoczenia, to wierutne bzdury.

Pieskow ujawnił, że Kreml otrzymał pewne materiały z redakcji „szanowanej londyńskiej gazety” z prośbą o skomentowanie podejrzeń i słuchów pod adresem Putina i jego współpracowników. Podobny zestaw pytań przyszedł z redakcji pewnej amerykańskiej gazety. To wydało się kremlowskim urzędnikom podejrzane. Nie spodobało się im również to, że pytania „zostały sformułowane w stylu prokuratorskim” (np. „Czy pan Putin był/jest udziałowcem firmy Gunvor?”). Zachodnich dziennikarzy interesowała działalność Giennadija Timczenki i wspomnianej w pytaniach jego firmy Gunvor, a także powiązania tychże z Putinem.

Siergiej Iwanow stwierdził, że nie wierzy w czyste intencje dziennikarzy, którzy interesują się tematem korupcji w Rosji. Jego zdaniem, ci dociekliwi pismacy mają za zadanie zdyskredytować rosyjskich polityków, ale posługując się niesprawdzoną informacją, dyskredytują sami siebie. Z Kremla wszelako żadnej sprawdzonej informacji nie otrzymają. Kreml na prawie wszystkie pytania odpowiedział twardym „Niet” (z wyjątkiem jednego, przy którym poza „Niet” dodano skąpą odpowiedź).

„Na czym ma polegać moje skorumpowanie, gdzie są moje olbrzymie dochody, gdzie moje domy w USA czy Wielkiej Brytanii?” – pyta teatralnie Iwanow w wywiadzie dla RT i dodaje, że również może poręczyć za uczciwość ludzi, bliskich prezydentowi Putinowi – ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa, ministra obrony Siergieja Szojgu, dyrektora FSB Aleksandra Bortnikowa i doradcy prezydenta ds. obronności Nikołaja Patruszewa. Nie wiadomo, czy te świadectwa korupcyjnego dziewictwa kilku wymienionych osób zadowolą niewymienione z nazwy zachodnie redakcje. Nie wiadomo, dlaczego Iwanow poręczył za tych akurat parteigennossen, a nie innych (za Timczenkę nie ręczył).

To rzecz bez precedensu – rzecznik Kremla ani tym bardziej szef Administracji Prezydenta (w hierarchii ważnych urzędników – wielka szycha) nigdy wcześniej nie wykonywali tak spektakularnych akcji prewencyjnych wobec zapowiadanych publikacji zachodnich mediów na temat Putina.

„Prokuratorskie pytania” zachodnich redakcji dotyczyły głównie mętnych powiązań Władimira Putina z czasów jego pracy w merostwie Petersburga w latach dziewięćdziesiątych. To nie jest temat nowy. O machlojkach, wyprowadzaniu na lewo wielkich sum i niedotrzymywaniu umów przez Putina w czasach jego petersburskiej przygody z merostwem pisała między innymi deputowana petersburskiego Zgromadzenia Parlamentarnego Marina Salje (zmarła trzy lata temu). W ostatnich dniach temat machinacji i podejrzanych powiązań znowu wypłynął w związku z procesem, jaki wytoczył Gazpromowi i ŁUKoilowi niejaki Maksim Freidson (Friejdzon), w dawnych latach noszący ksywkę „Maksim Orużejnyj” (Maksym od broni). Freidson – właściciel udziałów w kilku firmach – postanowił dochodzić swoich praw po latach, wskazując, że obie pozwane firmy gwałtem pozbawiły go udziałów w biznesie naftowym, korzystając z kryszy. Proces ma się toczyć przez sądem w Nowym Jorku. Próby dochodzenia sprawiedliwości w Rosji spaliły na panewce.

Dużo ciekawsze niż przedstawiane przez Maksima Freidsona zawiłe schematy przejmowania udziałów w firmach wydały się mediom jego wspomnienia sprzed lat z Petersburga. W wypowiedzi dla Radia Swoboda Freidson mówi: „Mieliśmy produkować broń dla policji […] W związku z tym programem spotykaliśmy się z Władimirem Władimirowiczem Putinem, który zajmował się kontaktami z zagranicą [oraz programami utylizacji broni i amunicji]. Zapłaciliśmy łapówkę. Pieniądze zwykle brał asystent Putina, Losza Miller [Aleksiej Miller, obecnie szef Gazpromu]. A Władimir Władimirowicz w sposób charakterystyczny dla funkcjonariuszy służb specjalnych w czasie rozmowy jedynie wypisywał na kawałku papieru sumę”. Kiedy projekt z bronią z różnych przyczyn nie wyszedł, Freidson zajął się biznesem naftowym. Wedle jego opowieści, przy rejestracji firmy dostarczającej paliwo dla samolotów i firmy wysyłającej produkty naftowe na eksport, również długo targowali się z Putinem o „dolę”. Freidson w tym biznesie współpracował z Giennadijem Timczenką, który „czesał kasę” za pilnowanie wspólnych przedsięwzięć. Całość wywodów Freidsona na stronie Radia Swoboda: http://www.svoboda.org/content/article/27031833.html

„Zapewne niebawem zobaczymy w prasie detaliczne, pełne treści publikacje dotyczące osobistego biznesu Władcy oraz tego, jak Jego Cesarska Wysokość popierał biznesy swoich bliskich przyjaciół” – pisze w komentarzu Siergiej Parchomienko z rozgłośni Echo Moskwy. „Teraz gazety, które przygotowują te publikacje, w ramach przygotowań do przyszłych spraw sądowych, zadają służbie prasowej Kremla pytania związane z wątkami, które zostały już opracowane i sprawdzone. W takich wypadkach najważniejsze jest to, że pytanie zostało zadane i że otrzymano formalne „tak” lub „nie” lub nie otrzymano żadnej odpowiedzi. […] Sama informacja już dziennikarzy nie interesuje – wszystko zostało już pozbierane i prześwietlone. Na Kremlu doskonale o tym wiedzą i zdają sobie sprawę, że nie uda się zdementować tej informacji ani zapobiec opublikowaniu materiałów. Dlatego mówią, że to wszystko jest niewiarygodne, zanim ktokolwiek będzie miał sposobność przeczytać materiał”.

Publikacja rozmowy na stronie Radia Swoboda wielkich sensacji nie przynosi. Czemu w takim razie tak mocno zareagował Kreml, wypuszczając kłęby dymu? Dlaczego zawczasu stara się odgrodzić rosyjskie społeczeństwo od zgubnego wpływu zachodnich publikacji? Czyżby Rosjanie na co dzień czytali w oryginale „Financial Times” i „New York Times”, a nie „Komsomolską Prawdę”, która raczej nie przedrukuje rewelacji zachodnich kolegów? Znowu prokuratorskie pytania…

PS z 24 maja: Radio Swoboda usunęło wywiad z Maksimem Freidsonem ze strony internetowej rozgłośni. Miał o to poprosić sam Freidson.

Nauczyciel biologii w trzecim Rzymie

„Prowadziłem z nimi publiczny dyskurs. […] Mówiłem, że jako ojciec i nauczyciel widzę niebezpieczeństwo w tym, że nasze społeczeństwo [poprzez swoją nietolerancję] zapędza homoseksualnych nastolatków do podziemia, co często kończy się samobójstwem. Mówiłem też, że ta ustawa ma na celu to, by posiać wrogość pomiędzy ludźmi, podzielić jeszcze bardziej nasze i tak wyniszczone społeczeństwo. […] Nie pobili mnie, tylko rzucili we mnie jajkiem. W toku dyskusji wspomniałem, że jestem uczonym i nauczycielem, a potem w wiadomościach wymieniono moje nazwisko. Moi oponenci momentalnie ustalili, kim jestem i gdzie pracuję, i skierowali do władz placówki skargi, a już w poniedziałek dyrektor szkoły oznajmił mi, że zwalnia mnie, żeby ratować szkołę” – to słowa nauczyciela biologii w szkole numer dwa w Moskwie, Ilji Kołmanowskiego. Kołmanowski 25 stycznia wziął udział w proteście przeciwko przyjętej przez Dumę Państwową w pierwszym czytaniu ustawie o zakazie propagowania homoseksualizmu wśród niepełnoletnich.
Grupa przeciwników ustawy przy wejściu do budynku Dumy urządziła „całuśny” happening. Całowano się nie tylko przeciwko tej konkretnej ustawie (choć przeciwko niej przede wszystkim), ale całemu zestawowi przyjętych w ostatnim czasie ustaw ograniczających wolności obywatelskie. Na protestujących z obelgami, jajami, farbami i gazem łzawiącym ruszyła zwołana przez portal Moskwa Trzeci Rzym grupka tak zwanych prawosławnych. Ich zdaniem, należał się tradycyjny łomot tym, którzy są nietradycyjni.
Rosyjska blogosfera zareagowała bardzo ostro na zwolnienie Kołmanowskiego z pracy. Prowadzący blog na platformie „Nowej Gaziety” dziennikarz Aleksandr Archangielski napisał: „Formy protestu w rodzaju całujących się pod Dumą homoseksualnych par są mi głęboko obce. ALE. Ale to, co stało się z Ilją [Kołmanowskim], jest ważniejsze od samej ustawy, i od reakcji na tę ustawę. Jeden z najlepszych nauczycieli w Moskwie został zwolniony nie za to, co robił w szkole […], a za to, co robił poza szkołą – przy czym, nie naruszając przepisów prawa. To katastrofalny precedens”.
Szkoła numer dwa w Moskwie to jedna z najlepszych szkół w mieście. W latach siedemdziesiątych została rozwiązana za sprzyjanie dysydentom, w latach dziewięćdziesiątych – odtworzona. Komentatorzy wyrazili przypuszczenie, że dyrektor pamiętający tamto doświadczenie z lat siedemdziesiątych zląkł się, że znowu szkoła zostanie rozwiązana. Kołmanowski przeprosił uczniów, że tak nagle muszą się rozstać, ale: „Są sytuacje, kiedy nie można dłużej milczeć […] Jestem przekonany, że powinienem był wystąpić w obronie mniejszości i przeciwko ciemnogrodowi, przeciwko wrogości, przeciwko dzieleniu ludzi z jakiegokolwiek powodu. Musiałem to zrobić jeszcze i dlatego, że nie jestem gejem”.
Niedawno pisałam o szpitalu nr 31 w Petersburgu, który po społecznych protestach nie został przekształcony w elitarną klinikę dla sędziów. Teraz mamy przypadek pod pewnym względem podobny, a to „pewne podobieństwo” polega na tym, że tu też reakcja społeczności spowodowała zmianę, odwrót. Bo oto – po fali protestów, jaka podniosła się po zwolnieniu Kołmanowskiego z pracy – dyrektor szkoły już następnego dnia po skandalu ze zwolnieniem biologa oświadczył, że „Kołmanowski pracował w tej szkole, pracuje i mam nadzieję, że będzie pracował. Przynajmniej tak długo, jak długo ja jestem jej dyrektorem”. A media obwinił o dezinformowanie publiczności. Ilja Kołmanowski w swoim blogu potwierdził: „Nie zwalniają mnie, ale nie zapominajmy o przyczynach tego, co się stało, o przyczynach, które zmusiły dyrektora do takiej asekuracji: w naszym społeczeństwie wyrażanie własnych opinii jest niebezpieczne. Jest wielu ludzi, którzy stracili pracę za swoje poglądy, którzy siedzą w więzieniach”.
Vox populi, vox Dei, mawiali starożytni. Choć, jak pokazuje praktyka, nie każdego „populi” i nie przed obliczem każdego „Dei”. Część „populi” przyklasnęła kopaniu „niemoralnych”. Na wspomnianym wyżej portalu Moskwa Trzeci Rzym cieszono się, że pod Dumą „sodomici znowu dostali po ryju”.
Piątkowy incydent przed Dumą to nie jedyny akt z tego nietolerancyjnego szeregu – dziś w Petersburgu na domu, w którym znajduje się Muzeum Vladimira Nabokova, nieznany sprawca napisał białą farbą „pedofil”. To już kolejny atak na muzeum autora „Lolity” – 9 stycznia wrzucono przez okno butelkę z cytatami z Biblii na temat występku i grzechu. Dyrektorka placówki mówi, że często przychodzą listy od oburzonych, że w muzeum kultywuje się zwyrodnialstwo. Agresywne listy napisane są z błędami ortograficznymi, niechlujnie, nielogicznie, zawierają kalumnie i wymysły. Zdaniem atakujących Nabokov swoją „Lolitą” propaguje pedofilię. Po styczniowym napadzie Andriej Kolesnikow napisał w komentarzu „Bij okna, ratuj Rosję”: „Rozbicie szkła w domu Nabokova to nie jest nieznaczny akt zwyczajnego wandalizmu, to ideologiczny akt w pełni zgodny z kanonami polityki i propagandy państwowej. Władza dostała to, co chciała: całkowite poparcie najbardziej wstecznych, niewykształconych, pogrążonych w hipokryzji warstw społeczeństwa, w głowach których tańce gwiazd telewizyjnych świetnie łączą się z nacjonalizmem i prawosławiem, a głosowanie na Putina – z czytaniem brukowców. Nabokov do tego pejzażu nie pasuje – to nie Depardieu”.
Dwa tygodnie temu przez nieznanych sprawców został pobity w Petersburgu organizator spektaklu „Lolita” Artiom Susłow. Napastnicy grożąc mu pistoletem i bijąc, domagali się, by przyznał się, że jest pedofilem. Susłow wysłał list do ministra kultury, zwracając uwagę na sytuację wokół spektaklu „Lolita” i domagając się reakcji na „niezdrową atmosferę w mieście”.
Na razie Susłow nie doczekał się odpowiedzi na list. Odpowiedziały za to władze Wenecji, choć do nich Susłow nie pisał: włoskie miasto postanowiło zawiesić kontakty z Petersburgiem z powodu prowadzonej przez władze miasta „homofobicznej polityki”.

Herod zamyka szpital

Szpital nr 31 w Petersburgu ma dobre wyniki w leczeniu chorób nowotworowych u najmłodszych pacjentów. Od lat pracuje tu grono fachowców specjalizujących się w dziecięcej onkologii. Szpital został wyposażony w nowoczesny sprzęt specjalistyczny. Ponadto, co nie jest w rosyjskich szpitalach standardem, rodzice mogą przebywać w placówce z chorymi dziećmi. „Oczywiście szpital nr 31 nie jest oazą szczęśliwości, tu też są problemy: ubezpieczenie nie pokrywa kosztów przeszczepu szpiku kostnego czy rehabilitacji po operacjach. Leczonym w szpitalu dzieciom muszą pomagać fundacje – pisze petersburska dziennikarka Tatiana Woltska. – Do grudnia 2012 roku władze miasta wspierały szpital. I nagle – jak nożem uciął”.
Co się stało? Szef departamentu zarządzającego majątkiem Kremla, Władimir Kożyn 13 grudnia podpisał dokument, zgodnie z którym ministerstwo zdrowia do spółki z władzami Petersburga mają w ciągu dwóch tygodni przedstawić plan przeniesienia sprzętu szpitalnego do innych placówek służby zdrowia oraz znalezienia pracy dla personelu medycznego w innych szpitalach. Sam szpital ma zostać zburzony. Dlaczego? Bo ma tu powstać nowy szpital. Ale nie dla chorych na nowotwory dzieci, a dla… sędziów Sądu Arbitrażowego i Sądu Najwyższego. Oba sądy mają być przeniesione z Moskwy do Petersburga w ślad za Sądem Konstytucyjnym.
„Jeśli lekarze zostaną rozrzuceni po różnych innych placówkach, a sprzęt zdemontowany, to oznacza, że utracimy cenne kadry, od lat zdobywające doświadczenie w zespole. Część drogiego sprzętu zostanie zmarnowana, nie wszystko da się tak po prostu rozmontować i przenieść. Co ciekawe, niedaleko szpitala nr 31 znajduje się nowoczesne centrum medyczne, zbudowane za 600 mln rubli dla sędziów Sądu Konstytucyjnego. Centrum wykorzystywane jest w dwudziestu procentach” – nie może wyjść ze zdziwienia Aleksandr Skobow w internetowej gazecie „Grani.ru”. I zadaje pytanie, czy jeszcze kilku sędziów dwóch sądów nie zmieściłoby się w tym centrum, czy naprawdę konieczne jest likwidowanie dobrze pracującej placówki.
Plany zburzenia szpitala wywołały protesty mieszkańców Petersburga. W niedzielę odbyło się spontaniczne zgromadzenie, na które przyszło kilkaset osób, ponad 40 tys. podpisało petycję w sprawie pozostawienia szpitala, w Internecie zebrano kilkaset tysięcy podpisów, od kilku dni przy wejściu do szpitala stoją pikiety, jutro ma się odbyć kolejny protest (organizatorzy spodziewają się kilku tysięcy uczestników). Gubernator uspokaja, że interesy dzieci nie ucierpią. Tymczasem jego zastępczyni ds. socjalnych Olga Kazanska, według rozpowszechnianych w Internecie informacji, zastrasza lekarzy pracujących w szpitalu nr 31, którzy wyrażają negatywne opinie na temat przenoszenia szpitala. Kreml próbuje zdystansować się od skandalu i przerzuca piłeczkę na stronę władz miasta: pomysł zburzenia szpitala miał pochodzić ze Smolnego, a nie od Kożyna, Smolny się broni. Petersburscy dziennikarze w gorących komentarzach wyrażają przypuszczenie, że nie chodzi o sam szpital, tylko o prawie osiem hektarów parku wokół szpitala. Taki teren na malowniczej wyspie Krestowskiej to łakomy kąsek. Według szacunków speców od nieruchomości wartość gruntu wynosi ok. 700 mln rubli, ale jeśli ziemię przeznaczyć pod hotele, to cena wzrośnie do 2 mld. Jak pisze branżowe pismo „Biulletień Niedwiżymosti”, cena jednego metra kwadratowego mieszkania na wyspie wynosi 190 tys. rubli. Na wyspie Krestowskiej mieszkają wysoko postawieni urzędnicy, miliarderzy, znani celebryci ze świata kultury i sportu. Tutaj też zbudowano luksusowe domy dla sędziów Sądu Konstytucyjnego (widocznie jako rekompensatę za konieczność opuszczenia stolicy). Budowie „sędziowskiego” osiedla towarzyszyły skandale. Wokół zlikwidowano żłobek, przedszkole, klub wioślarski i dom mieszkalny. Ludzi wysiedlono. Ci, którzy nie chcieli się przenosić do proponowanych im mieszkań na obrzeżach, poszli ze skargą do sądu. Przegrali, przecież sędziom potrzebne było elitarne osiedle na wysoki połysk.
Na jeszcze jeden aspekt sprawy zwraca uwagę „Gazeta.ru”: w Rosji nadal żywy jest sowiecki relikt specjalnej obsługi w specjalnych klinikach/ośrodkach/ domach/placówkach przeznaczonych dla nomenklatury. Zawsze tak było, więc dlaczego nie miałoby być tak i teraz. Ważniejsze są zatem interesy leczących się sędziów niż tak zwanych zwykłych obywateli.
Czy tym razem będzie inaczej? Czy głos ludu zostanie usłyszany i uwzględniony? Czy dbająca o swoje korporacyjne interesy wierchuszka zrezygnuje z takiego dobrego biznesu? „Do władz chyba dotarło, że [w sprawie szpitala nr 31] trochę się zagalopowały – napisał cytowany już przez mnie powyżej Aleksandr Skobow. – Władze boją się, że ludzie znowu masowo wyjdą na ulicę. Tak naprawdę to tylko tego się boją. Do Petersburga zmierza komisja ministerstwa zdrowia, która ma ponownie zapoznać się z planami lokalizacji kliniki dla sędziów. […] Gubernator Połtawczenko powiedział, że ci, którzy występują przeciwko rozformowaniu szpitala, wykorzystują dzieci do swoich celów politycznych. Faktycznie powiedział tym samym: kto jest przeciwko likwidacji szpitala, ten jest przeciwko władzy, przeciwko Putinowi. Połtawczenko absolutnie ma rację. Zgodnie z feudalną logiką systemu, elitarna wyspa Krestowska należy się panom”.
Temat opieki nad dziećmi nie schodzi w Rosji z pierwszych stron gazet od miesiąca, od momentu przyjęcia „ustawy Heroda”, jak rosyjski Internet ochrzcił akt zakazujący zagranicznych adopcji. Burza w tej sprawie trwa nadal. I pewnie jeszcze potrwa.