Archiwum miesiąca: kwiecień 2014

Kolega Krokodyla Gieny

Do Internetu i innych nowinek technologicznych Władimir Putin nigdy nabożeństwa nie miał, Dmitrij Miedwiediew z radością dziecka rozgryzał smartfony, oswajał Twitter i bawił się fotoshopem. I oto nagle w zeszłym tygodniu nieinternetowy pan Putin zaskoczył zdumioną publiczność twierdzeniem, że wie o przeszłości globalnej Sieci coś więcej niż zwykli śmiertelnicy. Na medialnym forum z uczestnikami Ogólnorosyjskiego Frontu oświadczył, że „Internet to projekt specjalny CIA”. Prezydent zaznaczył, że rosyjskie instytucje i organizacje powinny przenieść swoje zasoby internetowe na rosyjskie serwery.

Jednym słowem – wszystko zamykamy w naszej umiłowanej twierdzy i będziemy się kisić w sosie własnym. Ta fala płynie szeroko i zagarnia coraz to nowe dziedziny. Mówi się o stworzeniu rosyjskiego systemu analogicznego do Visa i Mastercard. Powstać ma oddzielna, czysto rosyjska agencja ratingowa (światowe agencje obniżyły ostatnio notowania Rosji – na co więc Kremlowi takie agencje, lepiej stworzyć własne, te zapewne nie będą śmiały nic obniżać). Doradca Putina ds. ekonomicznych Siergiej Głazjew wzywa, aby wycofać z obiegu w Rosji dolary i euro i przejść wyłącznie na ruble (tymczasem rubel nadal spada, za jednego dolara trzeba było dziś zapłacić 36 rubli; może po wprowadzeniu w życie pomysłu Głazjewa będzie na odwrót, hę?).

Dzisiaj do szeregu tych cennych inicjatyw dołączył senator Rady Federacji Maksim Kawdżaradze, który wystąpił z propozycją stworzenia wewnątrzrosyjskiej sieci – odpowiednika Internetu. Rosyjski Internet miałby się nazywać Czeburaszka. A świat zewnętrzny, ze wścibskimi Amerykanami na czele, nie miałby do tego rosyjskiego wytworu dostępu.

Czeburaszka to mała małpka, bohater jednego z najpopularniejszych radzieckich filmów dla dzieci o przygodach sympatycznego krokodyla Gieny. W wersji polskiej Czeburaszka nosił imię Kiwaczek. Propozycja czujnego senatora, by odciąć się od światowej tej paskudnej Sieci, pochodzącej w linii prostej od CIA, rozsadzała dziś rosyjską blogosferę i sieci społecznościowe. Ludzie zrywali boki jak świeże wiśnie. Bloger Stanisław Jakowlew: „Gorąco popieram [Czeburaszkę]. Ale mam kilka uwag. Według oficjalnej legendy Czeburaszka, będąc nie wiadomo kim, przybył do Związku Radzieckiego nie wiadomo skąd w skrzynce z pomarańczami w roku objęcia władzy przez Leonida Breżniewa. To z całą pewnością była koncepcja CIA, bo Stany na pewno chciały się na ZSRR zemścić tym sposobem za Gagarina i kryzys karaibski”. Blogerka Irina Lewowa zaznacza, że Maksim Kawdżaradze zanim został senatorem, był zastępcą dyrektora agencji ds. regulacji rynku artykułów spożywczych oraz wiceprezesem banku Sfinks, a wcześniej maszynistą sceny w cyrku. I tak mu chyba zostało.

Dyskusja w Radzie Federacji, podczas której padła idea utworzenia Czeburaszki, poświęcona była jednej z ostatnich czujnych inicjatyw ustawodawczych: wprowadzenia ustawy o blogerach, przewidującej nadanie blogerom statusu mediów (co wiązałoby się z ograniczeniem swobody wypowiedzi). Zdaniem wielu ekspertów, sformułowania ustawy są pełne rozmytych pojęć, co mogłoby stać się powodem „wybiórczego traktowania”. Duma przyjęła ustawę, prezydent Putin uznał, że blogerzy, którzy mają wielkie audytorium, powinni zostać zrównani w obowiązkach ze środkami masowej informacji. A w prawach?

Dialog. Jednak dialog

Na wschodzie Ukrainy „zielone ludziki” proklamują, prowokują, prorokują. „Rosyjska wiosna” wszelako ciągle się nie udaje w wydaniu ograniczonej operacji specjalnej. Ograniczonej do ograniczonych działań siłowych i szytych grubymi nićmi prowokacji. Rosyjskie samoloty naruszają więc przestrzeń powietrzną Ukrainy. A rosyjska armia ćwiczy znów w odległości kilku kilometrów od granicy z Ukrainą. Straszy? Jątrzy? Dyscyplinuje? Czy szykuje się do skoku? Czy nadal będzie prowadzić hybrid warfare – wojnę hybrydową, najnowszy wynalazek Władimira Putina, chcąc zerwać wybory prezydenckie na Ukrainie?

W swoich nieustannych zabiegach dyplomatycznych przedstawiciele Moskwy podkreślają, że Rosja nie jest stroną w konflikcie na Ukrainie. Zdaniem rosyjskiej dyplomacji, to konflikt wewnętrzny, a Rosja może być obserwatorem, rozjemcą, doradcą. Ruki swobodnyje. Obserwuje sytuację pod specyficznym kątem widzenia. Widzi to, czego nie ma, nie widzi tego, co jest. Ogłoszoną przez Kijów operację antyterrorystyczną mającą na celu wyparcie z okupowanych budynków „zielonych ludzików” nazywa wręcz zbrodnią. „Armia ukraińska przeprowadza operację karną, popełnia zbrodnię wobec własnego narodu” – mówi prezydent Putin. Widocznie zapomniał już, bo to dawno było, że sam poszedł wielką armią na Czeczenię. Operacja antyterrorystyczna na Kaukazie Północnym, terytorium krnąbrnym i ciągle buszującym w wojennym zbożu, trwa zresztą do dziś. Kilka dni temu podano, że „siły specjalne zlikwidowały w Dagestanie terrorystkę samobójczynię”, wcześniej w trakcie operacji antyterrorystycznej zlikwidowano pięciu bojowników. Ale to sukces rosyjskich służb specjalnych i nic poza tym, żadnych analogii. Żadnych. Nie, nie, to nie są podwójne standardy, w rozumieniu Moskwy podwójne standardy to wyłączna domena zdradliwego i tchórzliwego Zachodu.

Ciekawe pytanie zadaje w swoim blogu Marat Gelman: „Gdy na Majdanie trwał protest, 38 procent mieszkańców obwodu donieckiego chciało przyłączyć się do Rosji. Teraz 18 procent. Spytałem, dlaczego tak się dzieje. Otrzymałem odpowiedź: mieszkańcy oglądają te same programy, co i w Rosji, ale w odróżnieniu od Rosjan wiedzą, co naprawdę się dzieje”. A skoro mówimy o programach rosyjskiej telewizji, to zwróciłam uwagę na pewien fragment zajmującego talk show „Politika” (1tv). Prowadzący Piotr Tołstoj zaprosił do studia m.in. uczestników wydarzeń we wschodnich regionach Ukrainy. Jeden z nich opowiadał o takim epizodzie: „podchodzi mężczyzna i coś mówi po ukraińsku, a ja po ukraińsku nie bardzo rozumiem”. Mieszkaniec Ukrainy. Nie rozumie po ukraińsku najprostszych rzeczy. Rosja jako jeden z argumentów wyciąga złe traktowanie języka rosyjskiego na Ukrainie. Jak uchował się od ukrainizacji ten mieszkaniec wschodu Ukrainy? Jakim językiem się posługiwał? Syngaleskim?

Ułaskawiony w zeszłym roku Michaił Chodorkowski chce się posługiwać nawet w sytuacji tak rozognionego konfliktu językiem dialogu. Ponownie wybrał się do Kijowa, gdzie zorganizował dwudniowy kongres „Ukraina – Rosja: dialog” – symboliczną akcję solidarności rosyjskiej i ukraińskiej inteligencji na rzecz poszukiwania dróg przeciwdziałania wojnie informacyjnej i propagandzie państwowej. Podsumowaniem dyskusji o sytuacji na Ukrainie, ze szczególnym uwzględnieniem wschodnich regionów, roli Cerkwi, mediów, statusie języka rosyjskiego, była rezolucja „O odrodzenie i rozwój współdziałania kulturalno-intelektualnego”. Z rosyjskiej strony do dialogu w zorganizowanym przez Chodorkowskiego forum przystąpili, jak to określił jeden z uczestników, weteran radzieckich dysydentów Aleksandr Daniel, „odszczepieńcy, narodowi zdrajcy i żydobanderowcy. Nasi ukraińscy przyjaciele powinni zdawać sobie sprawę, że my wszyscy razem bardzo mało możemy, ale każdy z nas z osobna może bardzo dużo. Nowa epoka, która zaczęła się pod koniec lutego, to nie epoka zbiorowej odpowiedzialności, w Rosji to epoka indywidualnej odpowiedzialności, każdy odpowiada za siebie, za to, co robi”.

Siergiej Kowalow, który ze względu na stan zdrowia nie mógł dotrzeć do Kijowa, wystosował list. List znacznie mniej optymistyczny niż wiele głosów na kongresie, wyrażających nadzieję, że można się dogadać, że inteligencja stanowi siłę mającą coś do powiedzenia. Kowalow uważa, że podział w łonie inteligencji, jaki nastąpił na linii stosunku do aneksji Krymu i polityki Kremla wobec Ukrainy, jest świadectwem bezsilności tych, którzy są przeciw władzy. Zacytuję fragment: „Niestety nie chodzi tylko o mizernych wychowanków KGB. Mamy takie władze, na jakie zasługujemy. Ponad siedemdziesiąt procent ludzi, którzy z entuzjazmem witają aneksję Krymu i kurs Putina na granicy nowych ingerencji, to usprawiedliwienie dla poczynań władz. […] Władze są wychwalane też przez niemałą grupę ludzi cieszących się autorytetem. Wydaje się, że ta część rosyjskiej inteligencji nie zdaje sobie sprawy, jak wielki wnosi wkład w nadchodzące krwawe wydarzenia. Wydaje się, że i w samej Rosji napełnią się więzienia, wydaje się, że znajdą się ci, którzy poprą rządy twardej ręki. Naród, który jest gotów znosić przemoc, sam staje się gwałcicielem. To nasza wina. Pozostaje mi tylko powiedzieć przyjaciołom, z którymi dzieliłem więzienny chleb: wybaczcie nam”.

Gorzko.

Prawnuk Draculi albo Dynastia, odcinek 23566

Z miasta Złatoust przyszła szczęsna wieść: w najbliższych dniach zostanie wybita moneta z okazji aneksji Krymu. Pracownia Art Grani już przystąpiła z zapałem do pracy. Na awersie przedstawiony zostanie wizerunek prezydenta Władimira Putina, a na rewersie mapa Krymu z nazwami najważniejszych miejscowości półwyspu i napisem „przyjęcie Republiki Krym do Federacji Rosyjskiej 2014”. Zostanie wybitych 25 srebrnych, pozłacanych monet, ważących (uwaga!) kilogram. Inkorporacja Krymu ma, jak widać, swój ciężar gatunkowy. Projekt monet można zobaczyć m.in. tu: http://cdn3.img22.ria.ru/images/100485/13/1004851394.jpg

Pracowici ludzie Złatoustu chyba się w swej gorliwości pospieszyli. Proszę zwrócić uwagę: Władimir Władimirowicz jest przedstawiony na monecie bez żadnego nakrycia głowy. A chyba myśli o czapce Monomacha. Ale po kolei, zacznijmy od pewnego głośnego potomka Napoleona i Einsteina. O kim mowa? Państwo będziecie się śmiali: o Władimirze Wolfowiczu Żyrinowskim, niezmiennym liderze Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji, mającym licencję na zabijanie słowem (ostatnio przesadził z tym swoim przywilejem mocno: w niewybrednych słowach i gestach obraził ciężarną dziennikarkę i jej koleżanki; taka w Rosji teraz moda, idąca z góry: obrażanie kobiet jest najwyraźniej w dobrym guście, w każdym razie w sferach politycznych i zbliżonych).

Żyrinowski zabrał głos na wzmiankowanym posiedzeniu: „Władimirze Władimirowiczu, zbadałem zagadnienie genealogii, mamy rosyjski Instytut Genetyki, jest laboratorium w Ameryce, analiza krwi kosztuje drogo, ale za to można się dowiedzieć, gdzie byli pańscy przodkowie 25 tysięcy lat temu. To wspólni przodkowie, to Afryka Wschodnia, potem przewędrowaliśmy do Afryki Północnej, potem przyszliśmy do Europy i stamtąd przyszliśmy. Jesteśmy jedną rodziną, Europejczykami, a nas w Europie mają za Azjatów. Ja mam wspólne korzenie – to nie moje analizy, to amerykańscy specjaliści stwierdzili – z Albertem Einsteinem i Napoleonem”.

Tutaj zrobię małą dygresję. Żyrinowski opowiada, że ludzie w Rosji przywędrowali z Europy. Ta teza znacząco różni się od poglądu wypowiedzianego przez Wiaczesława Nikonowa, deputowanego Dumy, doktora nauk historycznych. Podczas „okrągłego stołu” poświęconego podręcznikowi historii powiedział m.in.: „Nasza Ojczyzna ma wspaniałą przeszłość. Odgałęzienie aryjskiego plemienia zeszło z Karpat, pokojowo zasiedliło Wielką Ruską Równinę, Syberię, najzimniejszą część planety, doszło do Oceanu Spokojnego, założyło Fort Ross, żywiło się sokami najbogatszych kultur Bizancjum, Europy, Azji, rozgromiło najstraszniejszego wroga ludzkości – nazizm, podbiło kosmos” (oryginał można przeczytać tu: http://www.duma.gov.ru/news/273/646438/). Wiaczesław Nikonow jest dobrze poinformowany i zasłużony, od lat przewodniczy rozwijaniu projektu „Russkij Mir” na świecie. No i poza tym ma zbadane korzenie: jest wnukiem Wiaczesława Mołotowa, szefa radzieckiej dyplomacji, który do historii wszedł jako sygnatariusz traktatu z sierpnia 1939 roku, z czystymi Aryjczykami.

Wróćmy do korzeni Władimira Wolfowicza Żyrinowskiego. Pani Swietłana Borinska z Instytutu Genetyki Rosyjskiej Akademii Nauk powiedziała internetowej „Gazecie.ru”: „Nasze laboratorium przeprowadziło analizę DNA Władimira Żyrinowskiego. […] Linia chromosomu Y wykazała nie tylko wspólnych przodków z Einsteinem i Napoleonem, ale także z piłkarzem Zidanem, amerykańskim prezydentem Johnsonem, włoskim artystą Caravaggio, […], a także z hrabią Draculą i krewnymi Adolfa Hitlera”.

Prezydent odniósł się do rewelacji Żyrinowskiego z dystansem, a właściwie nie tyle do rewelacji, co do amerykańskich metod badania korzeni: „Myślę, że tak jak większość zebranych, nie znam swoich korzeni, niestety, ale zwracaniem się do specjalistów z USA nie jestem zainteresowany. Dlatego że nie wiadomo, co oni tam o mnie napiszą. W najlepszym razie założycielem dynastii okaże się niedźwiedź”.

Dynastii? No, no…

Ojciec zielonych ludzików

Doroczny rytuał bizantyjskiego kremlowskiego dworu – bezpośrednia linia bezpośredniego prezydenta z narodem – trwała cztery godziny. Telewizyjny show Władimira Putina znowu zebrał przed ekranem miliony, które wysłuchały odpowiedzi prezydenta na 85 pytań, wybranych spośród ponad dwóch milionów zadanych telefonicznie i esemesowo. Spośród kilku ciekawych fragmentów w ogólnie nudnym spektaklu sztucznej celebry wydzieliłam trzy zagadnienia.

Prezydent połączył się z narodem we wspólnej ekstazie pod hasłem „Krym jest nasz”. Temat zagarnięcia półwyspu i sytuacja na Ukrainie zdominowały seans łączności. Oczywiście słowo „zagarnięcie” nie padło. Aneksja Krymu jest w Moskwie nazywana odzyskaniem „rdzennie rosyjskiej ziemi” słusznym z punktu widzenia sprawiedliwości dziejowej. O żadnym pogwałceniu prawa międzynarodowego ani podpisywanych przez Rosję w świetle jupiterów traktatów i umów nie było słowa. Wazelina lała się ze wszystkich ust, nosów i uszu, które pokazywała telewizja. Putin powtórzył sformułowania, które już znamy – o rzekomych zagrożeniach dla rosyjskojęzycznej ludności półwyspu itp. Ale najciekawsze było to, że usynowił zielone ludziki. Jeszcze niedawno prezydent wyśmiewał tych, którzy uważają, że na Krymie działali rosyjscy wojskowi – mówił, że każdy może sobie kupić mundur w sklepie. Tym razem przyznał, że „poprawne, acz stanowcze i profesjonalne” działania na Krymie przeprowadzili rosyjscy wojskowi. Skąd się wzięli na terytorium sąsiedniego państwa? Zwraca uwagę, że prezydent jednocześnie stwierdził, że jeszcze nie skorzystał z prawa, jakie dała mu Rada Federacji 1 marca do użycia rosyjskich sił zbrojnych na terytorium Ukrainy. W takim razie – czym były owe „stanowcze i profesjonalne” działania rosyjskich wojskowych na Krymie? I kim są zielone ludziki działające na południowym wschodzie Ukrainy? Jeszcze nie zasłużyli na prezydencką adopcję? W ujęciu prezydenta Putina ten region nazywa się Noworosja i trafił w granice Ukrainy (notabene granice uznane przez Rosję w traktacie o dobrym sąsiedztwie z 1997 r.) przypadkowo, bo tak się w latach dwudziestych XX wieku podobało bolszewikom. A panu Putinowi już się najwyraźniej nie podoba. Anton Oriech w swoim blogu odnotował: „Proponuję uznać to, co mówi prezydent, za prawdę. Między innymi to, że nie chcemy używać wojsk na wschodzie Ukrainy. Ale jeśli jutro mimo wszystko wyślemy tam wojska, to żadnej sprzeczności w tym nie będzie. Dlatego że Władimir Władimirowicz zawsze mówi prawdę. Po prostu prawda się regularnie zmienia. A nasi obywatele mają bardzo przydatną cechę nie pamiętać jutro tego, co się do nich mówi dziś. I za każdym razem wierzą w to, co się im aktualnie mówi”. I jeszcze zacytuję ciekawe spostrzeżenie Stanisława Biełkowskiego: „Show miał pokazać [krajowi i zagranicy], jak zmienił się Putin. Z gwaranta interesów elity i przyjaciela Zachodu, jakim Putin był w 2000 roku, nic nie zostało. […] Dziś Putin jest człowiekiem, głęboko obrażonym na Zachód, gotowym do izolacjonizmu, uważającym, że może rozmawiać z Zachodem jak równy z równym i skoro Zachód może obejść się bez Rosji, to Rosja może się obejść bez Zachodu; to człowiek, który może przekształcić Rosję w największy zaścianek świata. […] Zbliżająca się do Rosji katastrofa gospodarcza może zostać zneutralizowana tylko w jeden sposób: serią głośnych zwycięstw w polityce zagranicznej, które sprawią, że ludzie zapomną o kryzysie i zmuszą do zaciśnięcia pasa. Dlatego myślę, że Putin nie zatrzyma się na Krymie ani na wschodzie Ukrainy, dlatego że euforia narodu rosyjskiego wobec tych zwycięstw szybko ostygnie. Potrzebna więc będzie kolejna dawka narkotyku, a tym narkotykiem jest kolejne zwycięstwo na zewnętrznym froncie”.

Teraz druga sprawa. Jako atrakcję dnia podano na srebrnej tacy byłego agenta/pracownika amerykańskich służb specjalnych Edwarda Snowdena, zwanego w Rosji familiarnie Edikiem Snieżkinem. Niezależnego od stóp do głów. Edik był zainteresowany tym, czy Rosja zajmuje się przechwytywaniem, przechowywaniem i analizowaniem informacji pochodzących z rozmów telefonicznych. Pan prezydent nie posiadał się ze zdziwienia: przecież w Rosji istnieją przepisy, które ściśle reglamentują dostęp służb do podsłuchów, czytania maili, filtrowania zawartości portali społecznościowych. W Rosji absolutnie nie można mówić o „masowej skali, pozbawionej kontroli skali” podsłuchów etc. W dzisiejszym „The Daily Beast” eksperci tak się odnieśli do tego fragmentu wystąpienia Putina. „Być może oświadczenie [Putina] jest prawdziwe. Ale chyba w odniesieniu do jakiejś paralelnej rzeczywistości, w której obywatele Krymu całkowicie samodzielnie, bez reżyserii z Rosji, spontanicznie zagłosowali za przyłączeniem do Federacji Rosyjskiej po tym, jak przypadkowi najemnicy, nie związani z Moskwą, opanowali lotniska i siedziby organów władz. Ale dla świata tu i teraz to łgarstwo co się zowie”. Rosyjski dziennikarz Andriej Sołdatow, specjalizujący się w tematyce służb specjalnych stwierdził, że jak najbardziej można mówić o masowej kontroli telefonów i zasobów internetowych. W Rosji – w odróżnieniu od USA i innych krajów zachodnich – nie istnieje ani specjalny sąd, ani specjalne komisje parlamentarne, które kontrolowałyby pracę Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Według Sołdatowa, w USA przechwytywanie informacji przeprowadza operator na mocy decyzji sądu, podczas gdy w Rosji – bezpośrednio FSB. Poza kontrolą, bez pozwolenia sądu.

I sprawa trzecia. Prezydentowi Putinowi zadano pytanie: kiedy pojawi się first lady? „Najpierw muszę wydać za mąż Ludmiłę Aleksandrownę”. Ha, ha, ha. Uzdrowiska pół ze śmiechu się skręcało. Brawo, zuch. Ubawić się kosztem byłej małżonki, która nie może mu w tym momencie odpowiedzieć – zaiste postępek godny rycerza. I nikt z obecnych w studiu rycerzy nie wystąpił w obronie Ludmiły Aleksandrowny, wszyscy bawili się wyśmienicie koszarowym poczuciem humoru swego suwerena. Brawo, panowie, brawo!

Na dalsze reakcje nie trzeba było długo czekać. Emeryt z Nowosybirska Jurij Babin, znany jako „kopiejkowy milioner” oświadczył się dziś publicznie o rękę Ludmiły Putinej. Wsławił się tym, że jakiś czas temu wystawił na sprzedaż kolekcję jednokopiejkowych monet. Pięć milionów kopiejek o wadze 7,5 tony wycenił na 20 milionów rubli. Babin dodał, że jest rówieśnikiem Putina. Reakcja rycerskiego prezydenta nie jest znana.

Agent Coj, oskarżony Gorbaczow

Wysoka fala patriotycznej gorączki, która opanowała szerokie kręgi rosyjskiego społeczeństwa po aneksji Krymu, ma coraz ciekawsze skutki uboczne.

Dociekliwi badacze najnowszej historii Rosji postanowili wyjaśnić raz na zawsze, kto doprowadził do „największej katastrofy geopolitycznej XX wieku” (cytat z Putina), czyli rozpadu Związku Radzieckiego. Rewelacyjnego odkrycia dokonał deputowany Dumy Państwowej z ramienia Jednej Rosji Jewgienij Fiodorow. Mianowicie do upadku sowieckiego kolosa walnie przyczynił się za pieniądze Departamentu Stanu USA znany muzyk, kultowy rockman, solista świetnego zespołu Kino, Wiktor Coj.

Według Fiodorowa, charyzma Coja nie wzięła się znikąd: została wykreowana przez CIA, której muzyk był agentem. Fiodorow wie, że ostatnie piosenki Wiktora powstały w Hollywoodzie i zostały dostarczone przez umyślnych grupie Kino do wykonania. Za pieniądze. Dowody? Ha, wcześniej Coj „śpiewał o aluminiowych ogórkach, a raptem ni z tego ni z owego zaczął śpiewać o oczekiwaniu na zmiany”. Bo to Ameryka w ten sposób realizowała plan osłabienia ZSRR, a w konsekwencji – jego likwidacji – demaskuje paskudnych Amierokosów czujny deputowany. Agent Coj, śpiewając „Czekamy na zmiany”, wydatnie się do rozpadu ZSRR przyczynił. Gdyby nie zginął w wypadku samochodowym w 1990 roku, zapewne Fiodorow dopominałby się teraz dla niego co najmniej dożywocia.

Deputowany Fiodorow pobudzony patriotyczną histerią w ogóle ostatnio nie może spokojnie spać i występuje z coraz nowymi projektami. Wraz z kilkoma innymi współautorami złożył na ręce prokuratora generalnego wniosek, by uznać rozpad ZSRR za niezgodny z prawem i pociągnąć do odpowiedzialności karnej wszystkich tych, którzy się do tego przyczynili. Z Michaiłem Gorbaczowem na czele. Gorbaczow to też zresztą, zdaniem deputowanego Fiodorowa, agent Zachodu. To z jego winy giną dziś ludzie na Ukrainie – stwierdzili autorzy wniosku. Natomiast Gorbaczow uznał inicjatywę deputowanych za akcję PR.

Rówieśnicy Coja, jego towarzysze, zasłużeni rockmani bujnych czasów pierestrojki – Andriej Makariewicz (Maszyna Wriemieni) i Borys Griebienszczikow (Akwarium) – zaangażowali się ostatnio w akcje przeciwstawiające się wojnie z Ukrainą, aneksji Krymu, militaryzacji przestrzeni publicznej i kłamliwej propagandzie mediów. Jak widać, duch wiecznie młodych kontestatorów nie ginie.

Forsa, forsa, wielka, mała

Najpierw o swoich ubiegłorocznych dochodach poinformował Barack Obama – we wspólnym oświadczeniu podatkowym z małżonką wykazał dochód 481 tys. dolarów (o 127 tys. dolarów mniej niż w poprzednim roku), z czego 59 tys. państwo Obamowie przeznaczyli na cele charytatywne. Kilka dni później deklarację wypełnił i opublikował prezydent Władimir Putin. W 2013 roku WWP zarobił 3,67 mln rubli (łatwo przeliczyć na dolary: dzisiaj kurs dolara w Rosji wynosił 36,1 rubli). A więc prawie pięć razy mniej niż lokator Białego Domu. Ba, nawet mniej niż premier Dmitrij Miedwiediew, który według oficjalnie podanych danych zarobił 4,26 mln rubli. O kwotach przeznaczanych przez władców Rosji na cele charytatywne żadnej wzmianki nie spotkałam. Natomiast dzisiaj pojawiła się wzmianka o nowym dekrecie prezydenta: sobie i Dmitrijowi Anatoljewiczowi Putin podniósł uposażenia 2,6 razy; „w celach zapewnienia gwarancji socjalnych osobom, piastującym odpowiednie urzędy państwowe”. Nawet wtedy jednak rosyjski prezydent nie prześcignie pod względem wysokości dochodów amerykańskiego partnera. No cóż, regionalne mocarstwo to tylko regionalne mocarstwo.

W deklaracji majątkowej prezydent Rosji wymienił, jak i rok temu, dwa mieszkania: o powierzchni 153,7 metra kwadratowego i 77 metrów oraz działkę i garaż. Prezydent rozliczał się z fiskusem sam, to znaczy bez małżonki. Niedawno agencje doniosły, że dopiero teraz orzeczono rozwód państwa Putinów, o którym ogłosili oni urbi et orbi już w ubiegłym roku.

Ale cóż tu porównywać się z zamorskim kolegą, skoro nawet na własnym podwórku prezydent Rosji nie wygląda w myśl opublikowanych deklaracji na krezusa. Więcej od szefa zarobili Siergiej Iwanow, kierujący prezydencką kancelarią (11 mln) i jego zastępca Wiaczesław Wołodin (14 mln). Mało tego – rzecznik prezydenta Dmitrij Pieskow wykazał w deklaracji dochody wyższe niż zwierzchnik: 9 mln rubli, a jego żona – 5 mln. Żony wysokich rosyjskich urzędników państwowych w ogóle wyjątkowo są zdolne, jeśli chodzi o biznes i inne rodzaje działalności przynoszących duże zarobki. Na przykład żona kierownika wydziału administracji prezydenta Olega Morozowa zarobiła w ubiegłym roku 84 mln rubli, podczas gdy mąż – zaledwie 7 mln (też więcej od prezydenta zresztą).

Kiedy słucha się wystąpień deputowanych i senatorów w rosyjskim parlamencie lub mediach, można wyciągnąć wniosek, że bardzo nie lubią oni Zachodu, jego zgniłych wartości, jego obłudy itd. Z różnych trybun padają ostatnio wezwania do ograniczenia, wręcz zerwania współpracy, bojkotu towarów, wygnania z Rosji McDonaldsa, wprowadzenia zakazu sprzedaży coca coli. Choć jak się bliżej przyjrzeć wybrańcom rosyjskiego narodu, to jeżdżą mercami i BMW, a nie ładą, noszą wyroby Armaniego, a nie zakładów odzieżowych z Iwanowa, kwasu chlebowego też chyba na co dzień nie piją. Z majątkowych deklaracji ministrów, deputowanych, senatorów wyziera wielka miłość do zagranicznych nieruchomości: wille w Hiszpanii, mieszkania w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Włoszech, apartamenty w Bułgarii, a ponadto jachty. Niektórzy z wysoko postawionych polityków zostali wpisani na czarne listy, sankcje obejmują m.in. zakaz wjazdu do krajów zachodnich – nieruchomości pozostały więc na Lazurowym Wybrzeżu, a właściciele muszą się kontentować perspektywą spędzania wakacji w ojczyźnie. Przy czym krajowe posiadłości członków ekipy rządzącej nie wyglądają na kawalerki w chruszczowce. Mistrz teatru marionetek, typowany na autora akcji „rosyjska wiosna” na wschodzie Ukrainy, Władisław Surkow mieszka w osiedlu willowym Jezioro Łabędzie – dwuhektarowe włości z dwoma domami należą oficjalnie do jego połowicy, zdolnej bizneswoman. W niedostępnej cytadeli w podmoskiewskim Szulginie mieszka doradca prezydenta ds. Ukrainy Siergiej Głazjew (też jest na czarnej liście). Posiadłość tę dwa lata temu kupiła żona Głazjewa, Oksana. Rynkowa wartość samej działki Głazjewów, jak informuje skrupulatnie Newsru.com, wynosi około 100 mln rubli, a na działce stoi jeszcze przecież spory dom, też wart miliony. Tymczasem Głazjew wykazał w deklaracji dochód 4 mln rubli.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tematu majątku Władimira Putina. Dwa mieszkania i garaż – tyle wiemy oficjalnie. A o domniemanych majętnościach WWP pisano od ładnych paru lat. Już w 2007 r. osobisty majątek Putina wyceniano na 40 mld dolarów. Prezydent miał zarabiać na akcjach Gazpromu i kompanii Gunvor. Jej – do niedawna – współwłaściciel Giennadij Timczenko typowany był przez niektóre tytuły prasowe na „opiekuna” puli należącej do Putina. Ci, którzy publikowali te dane, twierdzili, że musi to być prawda, gdyż nigdy nikt nie pozwał ich do sądu za podawanie tych danych i nie zarzucił kłamstwa.

Giennadij Timczenko został objęty amerykańskimi sankcjami po aneksji Krymu przez Rosję. Przypomnę, że na dzień przed ogłoszeniem listy szczęśliwie pozbył się akcji Gunvoru. A kilka dni temu opowiadał w rosyjskiej telewizji, że zawczasu zdążył wytransferować środki do Rosji i „są one teraz bezpieczne w rosyjskich bankach”. Zapewnił, że będzie inwestował w Rosji. To takie patriotyczne. Przypomnę jeszcze, że wykazane w deklaracjach pensje od marca prezydent przekazuje na konto w banku Rossija, objętym sankcjami Zachodu. Też w patriotycznym geście.

Lepszy rosyjski stół

Krym nie był deserem, był przystawką. I to przystawką, która niezmiernie zaostrzyła narodowe apetyty. Nie słodkie rodzynki i wanilia, a gorzkie migdały, pieprz i ostra papryka znacznie lepiej odpowiadają wojowniczym nastrojom w Rosji, wzbudzonym „małą zwycięską”, a na dodatek bezkrwawą wojną na Krymie. Mniejsza o przyprawy, chodzi o to, by znów zasiąść przy „lepszym rosyjskim stole”. Przy stole, przy którym zapadają najważniejsze decyzje. W Zgromadzeniu Ogólnym Narodów Zjednoczonych Rosja poniosła klęskę w głosowaniu nad rezolucją potępiającą aneksję Krymu? Ha! Obama nazwał Rosję regionalnym mocarstwem? Och! Nie będzie już grupy G8? Pff… W takim razie wywracamy tamte stoliki i stawiamy własny.

Teraz wielka rosyjska machina państwowa – od MSZ, przez Dumę, delegację do Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, gazowników, dziennikarzy, ideologów, propagandystów i pomniejszych ideowych wolontariuszy niewidzialnego frontu po generalicję i zaciągi prorosyjskich tituszek rozrabiających we wschodnich obwodach Ukrainy – trudzi się nad zestawieniem odpowiednio przyprawionego głównego dania przy tym stole.
Co więcej – minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow już sprasza gości. Rosyjska dyplomacja staje na głowie, żeby uzmysłowić całemu światu, jak bardzo źle się dzieje na Ukrainie, którą koniecznie trzeba sfederalizować, której trzeba dać nową federacyjną konstytucję. I to szybko, już, już. Federacyjna mantra powtarzana jest we wszystkich programach publicystycznych i (dez)informacyjnych rosyjskiej telewizji, w codziennych trwożnych oświadczeniach MSZ Rosji, rozpisywana na głosy w gazetach, blogach, forach internetowych. Patriotyczna piana uderza do rosyjskich głów, mąci umysły, podgrzewa nastroje społeczne. To temat na oddzielną rozprawę. Wróćmy do federacyjnych baranów dla Ukrainy.
No bo jeśli nie federalizacja od zaraz, to na razie kontrolowany chaos na wschodzie. Rozdmuchiwany do histerii przez rosyjskie media. Chodzi o wytworzenie wrażenia zamętu przed 25 maja.
Wybory prezydenckie na Ukrainie? Jakie wybory? Bez federacyjnej konstytucji? Mowy nie ma. Te wybory będą nielegalne – trąbią propagandowe tuby Kremla. Mieszkańcy wschodnich regionów – przekonują – nie chcą władzy Kijowa, zobaczcie: ruszyli się, ogłosili własne republiki – doniecką, ługańską, charkowską. Proszę bardzo, zuchy! I niech ukraińskim władzom w głowie nie postanie użyć siły wobec tych, którzy zajęli budynki użyteczności publicznej i wywiesili na nich flagi obcego państwa. A więc w zamyśle Moskwy, podsycany umiejętnie separatystyczny chaos na wschodzie ma uniemożliwić wybranie prezydenta, którego legalność trudno będzie podważyć. A wśród startujących liczących się kandydatów nie ma człowieka Moskwy. Rosja szyje grubymi nićmi. Jest mocno zdeterminowana. Argumentacja kupy się nie trzyma, ale to nie szkodzi. Wobec tego krzyczmy jeszcze głośniej: Rosjanie są gnębieni przez banderowską juntę, trzeba im udzielić pomocy, a co najmniej sfederalizować Ukrainę!

Popatrzmy jeszcze, nad czym trudzi się minister Ławrow, kogo chce posadzić przy tym lepszym rosyjskim stole. Otóż, dyplomaci z Rosji, USA i UE, a Ukrainę mają przy nim reprezentować przedstawiciele Kijowa i… wschodnich regionów. Zadziwiająca koncepcja. Któż ze wschodu miałby mieć mandat do takich rozmów i na jakiej podstawie ( bo jednocześnie Rosja podkreśla, że do stołu nie zaprasza oligarchów, pełniących obowiązki gubernatorów z nadania nowych władz w Kijowie)? Ponadto Rosja chce się zawczasu zapoznać z przygotowywanym projektem ukraińskiej konstytucji – zapowiada Ławrow. Dlaczego? Bo Rosja nie chce uprawomocnić swoją obecnością konstytucji, której wcześniej nie widziała – mówi Ławrow. Pozostaje zadać pytanie: a po co Rosja chce oglądać na którymkolwiek etapie konstytucję obcego państwa? I jeszcze jedno: dlaczego Rosja, która separatyzm czeczeński brutalnie rozjechała czołgami, teraz tak zażarcie kibicuje grupkom separatystów, szturmujących siedziby władz w Doniecku czy Ługańsku? I kim są ci separatyści, którzy zyskali sympatię Moskwy, programowo zwalczającej separatyzm? To kolejny temat na oddzielną rozprawę. I jeszcze: gdyby separatyści opanowali jakiś budynek rządowy w jakimś rosyjskim mieście, czy rosyjskie władze zachowałyby spokój, nie używały siły etc. (dla ułatwienia dodam, że przepychanki na ulicach Moskwy w przeddzień inauguracji prezydenta Putina dwa lata temu zakończyły się aresztowaniami, a potem wysokimi wyrokami łagru dla tych, którzy rzekomo stawiali opór policji, łojącej pokojowych demonstrantów pałami, cóż dopiero mówić o próbach zajęcia budynków rządowych).

Łamańce ministra Ławrowa mają najwyraźniej przekonać zagranicznych partnerów, by Moskwa mogła mieć decydujący głos w sprawach uregulowania kryzysu ukraińskiego – to znaczy by mogła umeblować ukraiński dom wedle własnego gustu. Zabiegi dyplomatyczne to może się okazać za mało. Szef komitetu ds. obronności Rady Federacji przypomniał, że pan prezydent ma już od dawna w szufladzie zgodę izby na użycie sił zbrojnych za granicą w obronie ludności rosyjskojęzycznej. Jeszcze z tego prawa nie skorzystał, ale przecież w każdej chwili może. Ponadto Kreml jak zwykle sprawnie posługuje się gazrurką – codziennie ogłasza komunikat o rosnących cenach gazu dla Ukrainy i podlicza rosnące długi.
Te dania na lepszym rosyjskim stole nie wyglądają zbyt zachęcająco. Niestrawność po nich wysoce prawdopodobna.

Który Hitler był lepszy?

Dziwne paroksyzmy przeżywa dysputa historyczno-współczesna w Rosji. Jedną z jej osi są analogie w postępowaniu Adolfa Hitlera, który w trosce o los uciskanej przez Czechosłowację mniejszości niemieckiej zagarnął Sudety i dokonał aneksji Austrii, oraz rosyjskich władz, które zagarnęły Krym w trosce o los mniejszości rosyjskiej na Ukrainie. Podobnie jak Hitler – bez jednego wystrzału (co szczególnie podkreślił prezydent Putin w orędziu z 18 marca po triumfalnej aneksji Krymu).
Za artykuł, w którym analogie te zostały rozebrane na czynniki pierwsze, pracę w prestiżowej uczelni MGIMO stracił historyk, profesor Andriej Zubow. Dlaczego? Dobre pytanie. W uzasadnieniu władze MGIMO napisały, że zwolniły profesora z paragrafu 8 punktu 81 kodeksu pracy: „dopuszczenie się przez pracownika wypełniającego funkcje wychowawcze amoralnych postępków”. Profesor wszelako nie łapał studentek za kolanka podczas egzaminów, tylko wykazał podobieństwo pomiędzy aneksją Austrii i Krymu. Czy to amoralny postępek? Widocznie wzywanie do opamiętania pośrodku uczty zwycięzców, na jakie pozwolił sobie profesor Zubow, tak się dziś w Rosji kwalifikuje.

Głos w dyskusji nad tezami Zubowa zabrał ostatnio pewien zasłużony dla Kremla politolog, Andranik Migranian. Migranian jest wieloletnim szefem nowojorskiego instytutu rosyjskiej soft power – Institut for Democracy and Cooperation (instytucji powołanej przez Putina w 2007 roku, by monitorować przestrzeganie praw człowieka w USA, a przy okazji namawiać do miłości do Rosji). W Moskwie profesor Migranian pracował w MGIMO. Poglądy na sytuację ma jednak, jak się okazało, zgoła inne niż zwolniony kolega.
W polemice z artykułem Zubowa, zamieszczonej na łamach prokremlowskiej gazety „Izwiestia” Migranian napisał m.in.: „Pokrótce zatrzymam się na niektórych fatalnych wypaczeniach, deformacjach i fałszerstwach profesora. […] Należy odróżnić Hitlera do 1939 roku i Hitlera po 1939 roku, oddzielić muchy od kotletów. Chodzi o to, że dopóki Hitler zajmował się zbieraniem ziem – i gdyby on, jak przyznaje sam Zubow, wsławił się tylko tym, że bez jednej kropli krwi zjednoczył Niemcy z Austrią, Sudety z Niemcami, Memel z Niemcami, faktycznie kończąc to, czego nie udało się dokonać Bismarckowi, więc gdyby Hitler poprzestał na tym, to pozostałby w historii swojego kraju politykiem najwyższej klasy”.

Próba usprawiedliwienia aneksji Krymu przez Rosję zaprowadziła bojownika o demokrację i współpracę między narodami na manowce – Hitler i przed 1939 rokiem miał ręce w krwi i popiele. Nie wiem, czy mocodawca pana Migraniana jest wniebowzięty z powodu takiej jakości obrony. Z drugiej strony – „Izwiestia” nie publikują przypadkowych artykułów przypadkowych autorów.

Ze strony liberalnych uczonych i komentatorów rozległy się głosy krytyczne wobec artykułu Migraniana. Dwóch deputowanych petersburskiego Zgromadzenia Parlamentarnego zwróciło się do Komitetu Śledczego z wnioskiem o wszczęcie postępowania wyjaśniającego, czy Migranian w swoim dziele nie naruszył kodeksu karnego, przewidującego ściganie za ekstremizm.

Duma Państwowa chce wprowadzić odpowiedzialność karną za „publiczną rehabilitację faszyzmu”. Wczoraj odpowiednia ustawa została przegłosowana w pierwszym czytaniu. Jedna z autorek tego doniosłego aktu Irina Jarowaja, argumentowała: taka ustawa jest niezbędna, aby „nigdy i nikt nie mógł w przestrzeni historycznej odrzucić i obalić głównego i niepodważalnego wniosku: w latach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i II wojny światowej ZSRR był państwem-obrońcą, że nasz naród był narodem-wyzwolicielem”. Referująca założenia ustawy Jarowaja nie potrafiła konkretnie odpowiedzieć na pytanie zadane przez deputowanego Iwana Nikitczuka z Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej: „czy będą karani ci, którzy przemilczają rolę i znaczenie głównodowodzącego Stalina i którzy przypinają Rosję do rozstrzelania polskich oficerów w Katyniu?”.
Jeżeli ustawa zostanie przyjęta w kolejnych czytaniach, podpisana przez prezydenta i wejdzie w życie, to do kodeksu karnego zostaną wniesione nowe artykuły, definiujące „rehabilitację faszyzmu”. Zawiłe sformułowanie: „negowanie faktów, ustanowionych werdyktem Międzynarodowego Trybunału Wojennego dla osądzenia i ukarania głównych zbrodniarzy wojennych europejskich krajów osi, akceptacja dla zbrodni ustanowionych w wyżej wymienionym wyroku, a także świadome i publiczne rozpowszechnianie fałszywych informacji o działalności ZSRR w czasie II wojny światowej, połączone z oskarżaniem o dokonanie zbrodni, ustanowionych wyżej wymienionym werdyktem”. Za powyższe przewidywana jest kara do 300 tysięcy rubli lub pozbawienia wolności do lat trzech. Do pięciu lat może posiedzieć osoba, która złamie zakaz, występując w mediach lub wykorzystując swoje stanowisko. Jarowaja podkreślała, że podobne akty prawne obowiązują w niektórych krajach europejskich.

Po co to wszystko? Czy to pogrzeb nauk historycznych w Rosji? Teraz już będzie można mówić i pisać wyłącznie zgodnie z linią, wyznaczoną odgórnie przez odpowiedni wydział kremlowskiej administracji? Niepokalana Armia Radziecka niosła ludom Europy pokój i wolność, a nie zniewolenie i rozpaczliwą noc nowej niewoli. Tak i tylko tak? O Katyniu już znowu nie mówimy?
To już kolejna próba ujednolicenia traktowania historii. Jakiś czas temu Dmitrij Miedwiediew, kiedy pozwolono mu posiedzieć na fotelu prezydenckim, powołał komisję, mającą na celu „przeciwdziałanie próbom falsyfikacji historii na niekorzyść interesów Rosji”. W komisji było kilku bliskich Kremlowi historyków i kilku funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Komisja miała przede wszystkim zapobiegać odmiennym interpretacjom wspólnej historii. Szczególnie w XX wieku. Szczególnie w państwach bałtyckich, na Ukrainie, na Kaukazie. Komisja z wielkim szumem rozpostarła chorągwie, a potem niezauważalnie je zwinęła i gdzieś zniknęła. Ostatnio odpowiednie gremia z entuzjazmem przyjęły natomiast jeden podręcznik historii dla szkół. Odmiennych stanów wiedzy i świadomości się nie przewiduje.

Inicjatywa Dumy świetnie pasuje do amoku, jaki szerzy się po aneksji Krymu. Pisałam kilka dni temu o porażających wynikach sondażu, badającego poziom akceptacji społecznej dla wypaczania informacji, przekazywanych przez media. Większość wyraziła aprobatę dla kłamliwego przedstawiania wydarzeń, „jeżeli służy to interesom państwa”. Skoro tylko niewielka garstka chce mieć dostęp do prawdziwych informacji o tym, co aktualnie dzieje się za oknem, to co tu mówić o chęci rzetelnego zbadania historii. Znowu w cenie są mity.
Michaił Żwaniecki mówił, że Rosja to kraj o nieodgadnionej przeszłości. Teraz można by dodać: i nieodgadnionej teraźniejszości.

Złoto Scytów

W Amsterdamie można oglądać wystawę „Krym: złoto i sekrety Morza Czarnego”. Jedna z setek, jeśli nie tysięcy czasowych wystaw na świecie, na których pokazywane są „gościnne” eksponaty, wypożyczone z innych muzeów. Czemu zatem akurat wokół tej wystawy powstał teraz taki szum? Nietrudno się domyślić: Krym.
Ponad tysiąc artefaktów z krymskich wykopalisk, należących do pięciu krymskich muzeów, wpierw pokazano w Bonn, a od 6 lutego widokiem rzadkich przedmiotów – wspaniałej biżuterii, zdobień, naczyń – mogą się cieszyć Holendrzy. Zgodnie z umową ekspozycja gościć będzie w Niderlandach do końca sierpnia. Ale już teraz wokół drogocennych znalezisk rozpętała się burza.
Troskę o los scytyjskich bransolet wykazują rosyjscy muzealnicy – szef petersburskiego Ermitażu Michaił Piotrowski czy zasłużona wieloletnia dyrektorka moskiewskiego Muzeum Sztuk Pięknych im. Puszkina Irina Antonowa. Ich zdaniem, eksponaty powinny powrócić na Krym. W podobnym duchu wypowiedział się przewodniczący Dumy Państwowej, który dodatkowo wystosował specjalne listy w tej sprawie do ministrów spraw zagranicznych i kultury Rosji. Muzealnicy z Amsterdamu na razie powstrzymują się od komentarzy, według oficjalnego komunikatu – pozostają w stałym kontakcie z Kijowem i Moskwą. W związku z aneksją Krymu przez Rosję sprawa nie jest prosta.
Kijów ma na sprawę scytyjskiej kolekcji inne spojrzenie – ukraiński rząd przekazał eksponaty pod bezpośrednią kuratelę ministerstwa kultury Ukrainy, aby zapobiec ich wywiezieniu do Rosji. Dokumenty z placówkami w Niemczech i Holandii podpisywało ministerstwo kultury Ukrainy. Jednak, jak twierdzi rosyjska specjalistka Łarisa Aleksiejewa, podmiotami porozumienia są muzea, zarówno ze strony przyjmującej, jak i delegującej wystawę. Obecnie nad problemem łamią sobie głowy holenderscy prawnicy.
Publiczna szarpanina powstała też wokół kolekcji obrazów wybitnego rosyjskiego marynisty Ajwazowskiego. Przedstawiciel ukraińskiego ministerstwa kultury oskarżył Ermitaż o zamiar wywiezienia tych obrazów do Petersburga. Informacje te zdementowała dyrektorka muzeum w Teodozji: „Wszystkie obrazy są na miejscu, Iwan Ajwazowski podarował je rodzinnemu miastu, nigdzie stąd nie wyjadą”.
Wokół złota Scytów pojawia się wiele dziwnych pogłosek, m.in. taka – rozpowszechniana przez rosyjskie media, m.in. telewizję Rossija 24 – że kolekcję scytyjskiego złota należącą do jednego z kijowskich muzeów ukraiński premier Jaceniuk zabrał ze sobą do Brukseli (w innej wersji – do Waszyngtonu), by zdeponować ją jako wadium za obiecane kredyty MFW. Plotki zdementowano. Ale emocje kipią nadal.
Kuratorka wystawy Walentina Mordwincewa na pytanie dziennikarki „Moskiewskiego Komsomolca”, czy krymskie artefakty mogą powrócić na półwysep z pominięciem ukraińskich granic, odpowiada: „Możemy tylko mieć nadzieję, że eksponaty wrócą do muzeów, z których pochodzą. Wystawę będzie transportować firma, która wiozła ją do Niemiec i Holandii. Trasa prowadzi przez Kijów. […] Trzeba brać pod uwagę, że kraje Europy i USA nie uznały wyników referendum – Zachód nadal uważa Krym za część Ukrainy. […] Eksponaty powinny być dostarczone do Kijowa, a stamtąd spokojnie być odprawione na Krym. Chociaż wszyscy rozumieją, że powód, by je zatrzymać, jest. Dokumenty dotyczące wywiezienia wystawy za granicę załatwiało ministerstwo kultury Ukrainy, którego już nie ma. Nowe ministerstwo nie ma żadnego odniesienia do tej wystawy”. Jednym słowem, muzealnicy – podobnie jak Kreml – nie uznają nowych władz w Kijowie, z resortem kultury włącznie.
Złoto Scytów i ich zgrabne amfory to jeden z maleńkich problemów w oceanie sporów o własność na całym Krymie. Poczynając od przynależności samego półwyspu, który Rosja z pogwałceniem prawa międzynarodowego uznała za swoje terytorium.