Archiwum autora: annalabuszewska

Walizka oprawcy

9 października. Wnuczka pewnego sowieckiego prominenta prowadzi spokojne życie. Użytkuje daczę po dziadku. Stary dom wymaga remontu. Kobieta postanawia nie tylko odnowić siedzibę, ale przy okazji przebudować ją i unowocześnić, wyburzyć część ścian, przemeblować pomieszczenia. W czasie czynności przygotowawczych ekipa remontowa za jedną z wyburzonych ścian odkrywa tajną skrytkę, a w niej dwie pękate walizy pełne dokumentów – maszynopisów i rękopisów. Opowieść z dreszczykiem? Poniekąd. Tak zaczyna się gawęda o dziwnych losach jeszcze dziwniejszych zapisków Iwana Sierowa, jednej z najbardziej ponurych postaci rosyjskiej historii XX wieku.

Najpierw kilka słów o nim samym. Historyk ze stowarzyszenia Memoriał Nikita Pietrow nazwał Sierowa „stalinowskim katem Polski”: Sierow ponosi współodpowiedzialność za zbrodnię katyńską, z ramienia NKWD pod koniec wojny dowodził operacjami „oczyszczania wyzwalanych terytoriów z niepożądanych elementów” (przeprowadzał aresztowania akowców). W 1945 r. osobiście aresztował szesnastu przywódców Polskiego Państwa Podziemnego; za ich uprowadzenie do Moskwy otrzymał awans na generała i tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Nadzorował masowe wywózki i deportacje narodów, które naraziły się Stalinowi – Litwinów, Łotyszy, Estończyków, a także Inguszy i Czeczenów. Podczas pełnionej misji w zdobytym Berlinie wsławił się tym, że znalazł i zidentyfikował ciało Hitlera. A także w niewyjaśnionych okolicznościach zagarnął majątek Banku Rzeszy (wywiózł też pono koronę królowej belgijskiej, którą podarował swojej żonie, ale którą musiał później zwrócić prawowitej właścicielce – http://www.kp.ru/daily/26592.7/3607557/). Po śmierci Stalina opowiedział się po stronie Chruszczowa, co zapewniło mu kolejne awanse, został szefem KGB, a następnie GRU (wywiad wojskowy). W 1956 r. brał udział w pacyfikowaniu powstania węgierskiego. W 1963 r. został zwolniony „w związku z utratą czujności klasowej” – tym razem faktycznie nie wykazał się czujnością (sprawa Pieńkowskiego). Dwa lata później, w wieku 60 lat, przeszedł w stan spoczynku. Zmarł w 1990 roku. Miał dużo czasu na spisywanie wspomnień.

Wnuczka Wiera skopiowała ponad pięć tysięcy stron znalezionych w pękatych walichach zapisków dziadka i zwróciła się z prośbą o pomoc w ich opracowaniu do Aleksandra Chinsztejna, dziennikarza specjalizującego się w historii służb specjalnych, do niedawna również deputowanego Dumy Państwowej z ramienia Jednej Rosji. Wynikiem ich wspólnej pracy nad zawartością walizek jest książka „Zapiski z walizki. Tajne dzienniki pierwszego przewodniczącego KGB, znalezione 25 lat po jego śmierci”, która na początku tego roku wyszła nakładem wydawnictwa Proswieszczenije.

W lipcu rozgłośnia Echo Moskwy wyemitowała audycję o książce z udziałem historyka Borysa Sokołowa, który kilkakrotnie nazwał owe tajne dzienniki Sierowa „fałszywką” (http://echo.msk.ru/programs/Diletanti/1800158-echo/). Sokołow mówi m.in.: „Sierow Chinsztejna mówi to, co już wiemy z dostępnych publikacji, tylko daje pewne interpretacje, wariacje. Mówi, że Katyń to zbrodnia NKWD, ale z drugiej strony sam się nie przyznaje, że brał udział w egzekucjach [polskich oficerów] w Charkowie, chociaż właśnie tym się zajmował, tzn. rozstrzelał przydzieloną mu część Polaków spośród tych 25 tysięcy rozstrzelanych. Nie pisze o tym, że rozstrzeliwał. Nie będzie przecież pisał o sobie, że dokonuje zbrodni, w miarę możliwości po prostu je przemilcza. […] Sierow z książki Chinsztejna to człowiek państwowy, wykonujący rozkazy, żołnierz i technokrata”. Zdaniem Sokołowa, w książce jest mnóstwo konfabulacji, nawet wątki z serialu „17 mgnień wiosny” jako wydarzenia autentyczne. W audycji Sokołow wskazywał na rozbieżności pomiędzy zapiskami a faktami z życia Sierowa. A potem w publikacji na blogu przedstawił cały katalog nieścisłości, wskazujący, że dokumenty podrobiono później, że nie mogą one pochodzić z danej epoki (http://m5zgc3tjoj2s433sm4.dresk.ru/blogs/free/entries/255156.html).

Od audycji minęło kilka miesięcy i zapewne sprawa wydania tajnych „dzienników” zeszłaby z łamów prasy (ani na chwilę zresztą nie był to gorący temat numer jeden) i interesowałaby wyłącznie kilku specjalistów, gdyby nie obudzili się nagle autorzy opracowania. Wiera Sierowa i Aleksandr Chinsztejn wystąpili z pozwem przeciwko rozgłośni Echo Moskwy i Borysowi Sokołowowi, żądają przeprosin, wycofania oskarżeń o sfałszowanie i wysokich odszkodowań. Sprawę pozwu nagłośniła BBC.

Do tematu powróciły też inne media. „Meduza” pisze: poza Chinsztejnem nikt nie miał dostępu do materiałów, zresztą nawet on otrzymał od Wiery Sierowej kopie dokumentów, nie oryginały. „Wszystkie prawa dostępu do archiwum należą do rodziny Sierowa, która może spokojnie zarobić na sprzedaży dokumentów, a służby specjalne najwidoczniej są zainteresowane, aby niektóre materiały nie ujrzały światła dziennego. Kiedy rzecz dotyczy sowieckich represji, FSB odmawia udostępniania nawet odtajnionych dokumentów. W książce znalazła się jedynie część dokumentów. Niektórzy historycy mają wątpliwości co do autentyczności rzekomych dzienników. Wielu ma również wątpliwości co do prawdziwości melodramatycznych okoliczności znalezienia walizek na daczy. Po co Sierow miałby zamurowywać swoje zapiski?”.

Cytowany na początku Nikita Pietrow, który kilka lat temu wydał książkę o Sierowie, nie podważa autentyczności dzienników, znalazł ich potwierdzenie w archiwach podczas pracy nad biografią.

A więc zagadka.

Ciekawe jest natomiast samo eksponowanie postaci Sierowa, jednego ze stalinowskich oprawców, pokazywanie dzieła jego życia, próba wybielania, a w każdym razie łagodzenia przekazu o popełnionych zbrodniach, o uwikłaniu Sierowa w praktyki zbrodniczego systemu. Wiera Sierowa mówi o swoim dziadku w superlatywach, przedstawia go w wypowiedziach dla mediów jako człowieka oddanego sprawie, nieulękłego, konsekwentnego. Jedno jest pewne: ten człowiek był świadkiem i aktywnym uczestnikiem wielu historycznych wydarzeń i wiedział o przywódcach ZSRR wiele rzeczy, które oni woleliby ukryć.

Plutoniczna miłość Władimira

6 października. Tekst zawierający w ultymatywnej formie postulaty Moskwy pod adresem Waszyngtonu powstawał najprawdopodobniej w wielkim pośpiechu, dużo w nim chaosu i spontanu.

Chodzi o ustawę, której projekt prezydent Putin wniósł w trybie ekstraordynaryjnym do Dumy. Tekst zawiera spis czynności, które Stany Zjednoczone powinny – najlepiej natychmiast – wykonać, aby skłonić Rosję do przychylności i powrotu do współpracy w dziedzinie utylizacji wzbogaconego plutonu. Dlaczego Moskwa wycofuje się z realizacji porozumienia z USA w sprawie plutonu? Bo zmieniła się bardzo atmosfera na linii Moskwa-Waszyngton, wujek Sam bruździ, zagraża bezpieczeństwu Rosji, Rosja musi więc zadbać o swoje interesy. A w ramach tej troski o bezpieczeństwo żąda od Stanów, aby:

– zniesiono sankcje

– anulowano ustawę Magnitskiego (na jej podstawie w 2012 wprowadzono indywidualne sankcje wobec osób, podejrzewanych o sprawstwo śmierci prawnika Hermitage Siergieja Magnitskiego)

– zredukowano infrastrukturę wojskową z państw, przyjętych do NATO po 2000 r. (m.in. państwa bałtyckie)

– odwołano postanowienia amerykańskich aktów prawnych popierających Ukrainę

– wypłacono rekompensatę za straty spowodowane sankcjami zachodnimi i antysankcjami rosyjskimi.

Tylko tyle. A gdy USA wypełnią te żądania, wtedy będzie można porozmawiać o nowym porozumieniu w sprawie plutonu oraz innych ciekawych rzeczach, które interesują Rosję w międzynarodowych grach.

Żądania wygórowane? To mało powiedziane.

Władimir Władimirowicz staje się coraz mniej przewidywalny. Od decyzji do decyzji droga krótka. W kremlowskich gabinetach od pewnego czasu najwidoczniej nie dzieli się już włosa na czworo, nie przewiduje dalekosiężnych konsekwencji takiego czy innego posunięcia. Ciach, ciach. Wywracamy stolik, gdy coś idzie nie po naszej myśli. I niech się inni martwią.

Plutonowy wyskok Putina nastąpił w momencie dla Rosji niekorzystnym. Kilka dni wcześniej świat wysłuchał raportu JIT, grupy śledczych pracujących nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy nieszczęsnego samolotu pasażerskiego Maleysian Airlines nad Donbasem (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/09/30/lepsza-rosyjska-prawda/). Wynika z niego, że feralny Buk, który zestrzelił samolot, przyjechał z terytorium Rosji i potem tam powrócił. Kreml nie ma dobrej odpowiedzi na te zarzuty, plącze się w zeznaniach, kluczy, mataczy, wznosi groźne okrzyki. I liczy, że gra na czas i zaprzeczanie oczywistości wystarczą. Ponadto światowe media rozkrzyczały się o zbombardowaniu szpitala w syryjskim Aleppo, przypisując winę za to Rosji i jej klientowi, Asadowi. W artykułach w „New York Times” (i nie tylko) sugerowano, że na Kremlu zapanowała panika.

I stąd być może ten dziwny projekt ustawy, swoista ucieczka do przodu, ponowne wyrwanie kart z rąk partnerów, pospieszne ich przetasowanie i komunikat, że rozdajemy i licytujemy od nowa. Z tym że teraz na stole leży pluton. Jak za starych dobrych lat zimnej wojny.

Julia Łatynina na łamach „Nowej Gaziety” twierdzi, że Kreml postanowił wycofać się z porozumienia o utylizacji plutonu dlatego, że Amerykanie zmienili zamiary co do metod utylizacji ze względu na wielkie koszty metod przewidzianych w umowie, zakład, który miał się zajmować utylizacją, nie powstał. No i Putin się o to za nich obraził, powiedział, że w takim razie w ogóle z Obamą zrywa i podpisał dekret o zawieszeniu realizacji plutonowego porozumienia. A przy okazji wyłuszczył „wsiu prawdu matku”, co myśli o zdradzieckich Pindosach (obraźliwe określenie Amerykanów w potocznym języku rosyjskim), którzy mu się nieustannie plączą pod nogami, gdy on tutaj Rosję dźwiga z kolan.

Jednym z pól, gdzie rozgrywa się rywalizacja z Zachodem, jest Syria. I to jeszcze jeden ważny element tła decyzji o wycofaniu się z porozumienia o utylizacji plutonu. Bo przecież w przeddzień Stany Zjednoczone ogłosiły, że przerywają kontakty z Moskwą w ramach prób pokojowego uregulowania konfliktu w Syrii. Waszyngton stwierdził tym samym, że wszelkie zabiegi o zawieszenie broni zakończyły się porażką. Czyli jako porażkę ocenił linię polityczną sekretarza stanu Kerry’ego, który chciał się z Rosją dogadywać. Minister Ławrow od lutego mydlił oczy swojemu amerykańskiemu koledze, obficie bił dyplomatyczną pianę podczas długaśnych negocjacji „na wyczerpanie przeciwnika”, tymczasem Rosja dbała o interes swój i Asada i ani myślała z tego rezygnować. Rosyjskie lotnictwo (rzekomo wycofane kilka miesięcy temu) wraz z syryjskimi siłami rządowymi prasowało wrogów Asada, nie zważając na Amerykę.

A jeszcze przecież na to, co dzieje się na linii Moskwa-Waszyngton, trzeba popatrzyć również w kontekście zbliżających się wielkimi krokami wyborów prezydenckich w USA. Głosowanie blisko, coraz bliżej. Może ta wymieniona na wstępie lista żądań Putina to szkic do planu rozmów z nową amerykańską administracją.

Lepsza rosyjska prawda

30 września. Międzynarodowa grupa śledcza przy prokuraturze Holandii (JIT) przedstawiła wstępny raport w sprawie przyczyn katastrofy samolotu pasażerskiego Maleysia Airlines w niebie nad Donbasem w 2014 roku.

Członkowie JIT przesłuchali dwustu świadków, przeanalizowali pół miliona zdjęć i nagrań, dotarli do zapisów rozmów i danych z radarów (choć nie do wszystkich – Rosja pozostawiła bez odpowiedzi prośby JIT o wyjaśnienie kilku okoliczności katastrofy i udostępnienie danych z radarów), prześledzili materiały zamieszczone na stronach internetowych.

Nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy pracowało około dwustu osób – śledczych, specjalistów różnych dziedzin, prawników. Sformułowano wniosek: samolot został zestrzelony pociskiem z kompleksu Buk, który przybył z terytorium Rosji, a następnie tam odjechał. Rakietę wystrzelono z terenów, znajdujących się pod kontrolą prorosyjskich separatystów, a nie – jak wskazywali rosyjscy specjaliści – z okolic miejscowości Zaroszczenskoje. Nie ma co do tego wątpliwości. Na tym etapie śledztwa prokuratura nie wystąpiła (jeszcze) z oskarżeniami pod adresem konkretnych osób odpowiedzialnych za tragedię, w której zginęło 298 osób. A łańcuszek tych osób jest długi: od tych, którzy strzelali, do tych którzy pomagali i – przede wszystkim – tych, którzy wydali zbrodniczy rozkaz. Szef JIT, Fred Westerbeke powiedział tylko, że na liście podejrzanych znajduje się sto nazwisk.

Podczas długiej konferencji prasowej JIT wyjaśniało punkt po punkcie, jak dotarto do dowodów i co z nich wynika. A wynika niezbicie, że Buk był rosyjski i zestrzelił nieszczęsnego boeinga z terytorium opanowanego przez separatystów.

Rosyjskie ministerstwo prawdy zaczęło szaleć już dzień przed ogłoszeniem raportu JIT. Nagle obudzili się specjaliści z resortu obrony, wykręcili nawet własnego kota ogonem (zaprzeczyli lansowanym wcześniej własnym wersjom o tym, że na MH17 wleciał jakiś ukraiński samolot itd.), mocno poplątali się w zeznaniach. Mocno. Tak mocno, że gdy śledczy z JIT wywalili na stół wszystkie dowody, strona rosyjska na jakiś czas się po prostu zapowietrzyła. Nawet trolle z Olgino milczały. Widocznie instrukcje nie nadeszły na czas. Dopiero po kilku godzinach w mediach zaczął się festiwal wrzasku i zaprzeczania oczywistości.

W studiu telewizyjnym odbyły się rytualne spektakle z udziałem zasłużonych kapłanów bezwstydu. Jeden z czołowych przedstawicieli gatunku, Władimir Sołowjow w swoim programie stalowym głosem wybijał sylabę za sylabą: „Rosja jest silna prawdą. Od śledztwa chciałbym otrzymać prawdę. Ale nie wolno dopuścić, aby do prawdy docierać metodami pozaprawnymi. […] Tymczasem śledztwo jest coraz dalej od prawdy. A my jesteśmy bardziej niż inni zainteresowani prawdą, bo to nas oskarżają”.

Logiczne? Nie bardzo. Wszystko się w tym rozumowaniu sypie. Uczestnicy programu darli się jak opętani, dowodząc, że Rosja jest niesłusznie atakowana, zawsze o wszystko obwiniana itd. Wreszcie jeden wykrzyknął: „Mamy siły, aby przeciwników bić po mordzie!”. Reszta ochoczo przyklasnęła. Kontrargumentów dla wywodów JIT brak. Aby przyznać się do winy – brak cywilnej odwagi. Pozostaje wyniesiona z leningradzkiego ponurego podwórka reguła: bić, bić, bić.

Zawsze wierny pretorianin Putina, deputowany Siergiej Żelezniak przygotował dumną odpowiedź dla złego Zachodu: wnioski JIT „noszą antyrosyjski charakter i mają za cel oczernienie Rosji, aby ochronić prawdziwych winowajców tragedii, znajdujących się pod patronatem Zachodu. […] Będziemy domagać się obiektywnego śledztwa, które weźmie pod uwagę wszystkie dane”. Zawtórowali mu zaraz inni gwardziści, którzy jęli powtarzać, że JIT kłamie, śledztwo jest sfałszowane, dowody funta kłaków niewarte.

Jak piskorz na patelni wił się w rozmowie z dziennikarzem BBC sekretarz prasowy Putina, Dmitrij Pieskow. To trzeba obejrzeć: http://www.bbc.com/russian/media-37500080. Że wnioski JIT nie są jeszcze „ostateczną prawdą”, że w raporcie jest wiele nieścisłości, że Rosja od początku chciała wyjaśnienia przyczyn (a do JIT jej nie wpuszczono), że „nadal nie widzimy żadnych dowodów”. I wreszcie kluczowy fragment: „raport może być prawdą, a może prawdą nie być”.

A więc jednak może być prawdą.

Do 2018 roku JIT ma przedstawić materiały procesowe. Kto stanie przed międzynarodowym trybunałem? Bardzo ciekawe pytanie. Ale to dopiero za dwa lata, kupa czasu, tyle się może zdarzyć, tyle się może zmienić. Rok 2018 to rok wyborów Putina. Chyba że odbędą się one wcześniej, o czym masowo donoszą różne mniej lub bardziej oficjalne źródła i źródełka.

Tymczasem nadzieje Rosji na zdjęcie sankcji bledną w związku z raportem JIT. A także, a może przede wszystkim, w związku z sytuacją w Syrii. Ale to temat na oddzielną rozprawę.

I babcia też

27 września. Kilka lat temu pewien biznesmen, tłukący miliardy na uprzywilejowanym handlu paliwami, Giennadij Timczenko sądził się namiętnie z Borysem Niemcowem. Niemcow w swoim raporcie o rządach Putina z 2008 roku wyraził przypuszczenie, że Timczenko ma tak dobre wyniki finansowe, bo jest przyjacielem Putina. Timczenko podważył prawdziwość tych twierdzeń. Odtą media zachowywały się powściągliwie i mówiły o Timczence, „człowiek, który nie chce być przyjacielem Putina” i jakoś podobnie. Minęły lata. Człowiek, który nie uważa się za przyjaciela Putina, nadal utrzymuje się na wysokiej fali. Mimo sankcji, spadków cen surowców energetycznych, kryzysu itd. Jego nazwisko regularnie pojawia się w mediach, ale Timczenko nie podaje już do sądu tych, którzy o nim piszą. Ostatnio telewizja Dożd’ (Deszcz) przeprowadziła dochodzenie w sprawie handlu pewnymi ciekawymi nieruchomościami. Timczenko wystąpił w tej sprawie w jednej z głównych ról.

Deszczowi dziennikarze dotarli do dokumentów, z których wynika, że osoby noszące nazwisko Giennadij Timczenko i Piotr Kołbin sprzedały trzy luksusowe apartamenty w Moskwie i Petersburgu kobiecie, która nosi takie samo imię i nazwisko, jak babka Aliny Kabajewej – Anna Zacepilina. Alina Kabajewa to była mistrzyni w gimnastyce artystycznej, była deputowana, obecnie szefowa koncernu medialnego. I jak ćwierkają wszystkie moskiewskie wróble, osoba bardzo bliska Władimirowi Putinowi.

Pani Anna chyba lubi nieruchomości – te trzy mieszkanka to kolejne na liście jej lokali. W marcu tego roku agencja Reutera publikowała smakowite opowieści o obdarowywaniu metrażem dam bliskich sercu Putina (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/05/nagi-instynkt-polityczny/), babcia Kabajewej znalazła się na tej prominentnej liście. Służba prasowa Kremla nerwowo zareagowała na rewelacje Reutera, nazywając doniesienia „wrzutą”, która ma wywołać chaos w kraju. Jakoś nie wywołała chaosu, może jedynie gromki śmiech.

A przekorne życie jak zwykle dopisało ciąg dalszy.

Timczenko, jego interesy i interesiki są znane publiczności, toteż w publikacjach TV Dożd’ uwagę przykuła druga osoba dramatu – niejaki Piotr Kołbin, zupełnie nieznany szerokiej publiczności. „To Rołdugin numer dwa – napisał Aleksiej Nawalny (https://navalny.com/p/5075/). Dlaczego Rołdugin numer dwa? To też wiolonczelista? Nie, absolutnie nie. Kołbin w latach 90. pracował jako rzeźnik w Petersburgu i do wczoraj nikogo nie interesował. A nazwałem go Rołduginem dlatego, że podobnie jak ten muzyk Kołbin jest skarbonką Putina”. Może nie tyle skarbonką, co słupem.

Putin zna się pono z Kołbinem z lat dziecinnych, chłopcy jeździli razem na wakacje. Kołbin prowadzi ciche i spokojne życie, nie wygląda na magnata i nie zachowuje się jak magnat. Tymczasem Forbes lokuje go wysoko na liście najbogatszych Rosjan, ocenia jego majątek na pół miliarda dolarów.

„W 2009 roku, kiedy zacząłem przyglądać się z bliska biznesowi Giennadija Timczenki, zwróciłem uwagę na pewnego ciekawego partnera – Piotra Kołbina, który nie sprawiał wrażenia wielkiego biznesmena, tymczasem był właścicielem kilku ważnych aktywów w przemyśle naftowym. Doszedłem do wniosku, że jest współwłaścicielem firmy Timczenki, Gunvor – mówi dziennikarz „Nowej Gaziety” Roman Szlejnow. – Potwierdzenie tych podejrzeń uzyskałem w 2012 roku”. Kołbin i Timczenko też mieli się znać od piaskownicy.

Potem, jak wyjaśniło dochodzenie TV Dożd’, Kołbin dokonał kilku „udanych transakcji” i stał się udziałowcem innych ważnych rosyjskich firm. Nie ruszając się przy tym zapewne z wersalki w dużym pokoju. Na „słupie”-Kołbinie wisi – jak przypuszcza Szlejnow – własność samego Putina.

Sekretarz prasowy Putina, Dmitrij Pieskow, pytanie dziennikarzy o Kołbina potraktował firmowym wzruszeniem ramion: nigdy nie słyszał takiego nazwiska.

„Możemy nigdy nie uzyskać stuprocentowego potwierdzenia przypuszczeń, że to majątek Putina – mówi Roman Szlejnow. – Nikt nie może wszak powiedzieć: to pieniądze Putina i kropka. Przecież sam WWP się na tych papierach nie podpisuje, śladów nie ma. W końcu nie jest głupi, pracował w KGB, zna się na dowodach i zacieraniu śladów. Dlatego potrzebni mu są specjalni ludzie, zaufani, którzy nie zdradzą”.

Jeszcze ciekawsze w tych śledztwach dziennikarskich, wykazujących dziwne przepływy finansowe, jest to, że ludzie z bliskiego kręgu Putina kombinują cały czas, jak uchronić zdeponowane poza granicami Rosji aktywa przed kościstą ręką kryzysu. Pieniądz nie leży, pieniądz pracuje. Pieniądz przepływa. Następuje „migracja własności z bliskiego kręgu Putina do ludzi z jeszcze bliższego kręgu Putina” (Szlejnow). A zatem luksusowe mieszkania dla babci Aliny Kabajewej mogą być formą zabezpieczenia „uczciwie ukradzionych” zasobów bardzo, bardzo, bardzo bliskiego kręgu.

Temat domniemanych majętności domniemanej babci domniemanej konkubiny WWP naturalnie sprowokował żartownisiów. „Jako człowiek honoru Rołdugin powinien się teraz ożenić z babcią Kabajewej”. Dalej: „Przy urodzeniu wylosowała szczęśliwy los na loterii. A to dlatego, że urodziła się jako babcia Aliny Kabajewej”. Albo: „Mnie się bardzo podoba, że Putin nie jest interesowny. Wszyscy jego przyjaciele są miliarderami. On też przecież mógłby zająć się biznesem i stać się bogatym człowiekiem. Ale tego nie robi. To wszystko dla nas”. Oczywiście, że to wszystko dla Rosjan. Wybranych.

Przeprowadzone, sfałszowane, nasze

20 września. Niespodzianek nie było – fasadowe głosowanie nazywane wyborami do Dumy przyniosło zwycięstwo partii władzy, Jednej Rosji. Mandaty otrzymała także tak zwana systemowa opozycja, czyli partie obsługujące Kreml i imitujące pluralizm: komuniści, nacjonalistyczna LDPR Żyrinowskiego i do kompletu niezbyt udany klon partii władzy Sprawiedliwa Rosja.

Proces wyborczy był na każdym etapie kontrolowany przez Kreml. Dobrze poinformowane wróble na kremlowskim dachu mówią, że osobą, odpowiedzialną z ramienia władz za przebieg wyborczej farsy, był Wiaczesław Wołodin, zastępca szefa prezydenckiej administracji. Jego strategia polegała na tym, aby do Dumy – wybieranej znów według mieszanej ordynacji (połowa z krajowych list partyjnych, połowa z okręgów jednomandatowych; przywrócono tę ordynację po 13 latach) – dostała się maksymalnie mocna reprezentacja deputowanych Jednej Rosji oraz trzy partie, dotychczas zasiadające w parlamencie; eksperymentalnie dopuszczano obecność pojedynczych deputowanych startujących z okręgów jednomandatowych, reprezentujących partie zabiegające o względy Putina. Całość procesu wyborczego de facto sprowadzała się do zabiegania o jego względy. Niemniej obecność w pełni lojalnych przedstawicieli prokremlowskich ugrupowań spoza zaklętego kręgu czterech parlamentarnych partii niczego nie zmieni w ogólnym zagospodarowanym krajobrazie. Kontrola nad wyborami zakładała używanie sprawdzonych narzędzi: fałszowanie wyników, karuzele (wożenie autokarami od punktu do punktu zwerbowanych osób), kupowanie lub dosypywanie głosów, inne metody administracyjne.

Kapłani propagandy w mediach powtarzali, że rosyjskie społeczeństwo mimo kryzysu, pogarszających się wskaźników, zdradzieckich sankcji Zachodu itd. pokazało, że murem stoi za władzą. Nawet bezmyślne lapsusy formalnego szefa partii władzy, premiera Dmitrija Miedwiediewa w rodzaju wypowiedzi „pieniędzy nie ma, ale wy się trzymajcie, życzę dużo zdrowia”, nie zmieniły sytuacji. Jedna Rosja z list partyjnych i okręgów jednomandatowych otrzymała 343 mandaty – większość konstytucyjną – w 450-osobowej izbie (na razie nie ma jeszcze oficjalnych wyników, ale zapewne nie zmienią się te wstępne dane jakoś diametralnie). Otrzymała dzięki dorysowaniu około 14% głosów, jak twierdzi analizujący wyniki wyborów statystyk Siergiej Szpilkin. Jego zdaniem dorysowano też frekwencję: nie oficjalne 47%, a najwyżej 37%.

Opozycja pozasystemowa nie znalazła się w Dumie, kilka startujących partii – m.in. Jabłoko, PARNAS – nie przekroczyło nawet 3-procentowego progu, uprawniającego do dotacji z budżetu, aby wejść do parlamentu, trzeba było zdobyć co najmniej 5% głosów, progi okazały się – z różnych względów – za wysokie jak na opozycyjne nogi. Po poprzednich wyborach opozycja antysystemowa zorganizowała protesty przeciwko fałszerstwom wyborczym. Ruch białej wstążki bardzo nie spodobał się Putinowi, który podobno panicznie boi się czegoś w rodzaju arabskiej wiosny czy Majdanu pod murami Kremla. Tym razem chodziło o to, aby nikomu w głowie nie postało protestować. I faktycznie ogólna apatia, brak wiary w skuteczność jakichkolwiek protestów sprawiają, że opozycja nie wzywa do wyjścia na ulicę, a potencjał protestu nawet wśród niezadowolonych jest mizerny. System triumfuje i pokazuje, że może mieszać w wyborczym kotle, jak chce.

Z reporterskiego obowiązku dodam słowo o odbywających się jednocześnie z wyborami do Dumy lokalnymi wyborami w kilku regionach. Ramzan Kadyrow zwyciężył w plebiscycie potwierdzającym jego mandat szefa republiki ze słabym wynikiem 97%. Jego człowiek, zasiadający od lat w Dumie i cieszący się zasłużoną sławą zbira, „człowiek ze złotym pistoletem” Adam Delimchanow nadal reprezentować będzie interesy klanu w Dumie – zdobył mandat deputowanego z jeszcze słabszym rezultatem 92% głosów. W obwodzie tulskim stanowisko gubernatora przypadło Aleksiejowi Diuminowi (kilka miesięcy temu został mianowany przez Putina na to stanowisko, ale w teatrze marionetek wymagane było potwierdzenie tego stanu rzeczy w głosowaniu). Diumin to ciekawy case – przez lata był osobistym ochroniarzem Putina (to jego jedyny na razie walor; ciekawa ścieżka kariery, nieprawdaż?), krążą pogłoski, że nawet szykuje się go na następcę, telewizja przyjeżdża robić z nim wywiady, pokazuje mleczne krowy, które dają więcej mleka pod jego światłym przewodem itd. Na razie Diumin nie umie publicznie przemawiać, przyzwyczajony do roli człowieka za plecami bossa. Zobaczymy.

Co dalej? Z posłuszną prokremlowską partią, mającą konstytucyjną większość w kieszonkowym parlamencie Kreml będzie mógł błyskawicznie i bez targów z przystawkami przeprowadzać każdą ustawę. Może się to przydać w takim prognozowanym przez „The New Times” rozwiązaniu jak przeprowadzenie przedterminowych wyborów Putina (http://newtimes.ru/stati/xroniki/dosrochnyij-prezident.html), które mogą się odbyć już nawet w marcu 2017, na rok przed ustawowym terminem. Autor analizy Artiom Torczinski zauważył, że w przyszłorocznym budżecie przewidziano duże kwoty na wybory, a takowych brak w projekcie budżetu na 2018.

Lekarzu, obroń się sam

11 września. Rosyjska służba zdrowia na co dzień dostarcza wytrawnych materiałów dla seriali, ale częściej tych z gatunku opowieści z dreszczykiem niż mydlane opery. Kilka miesięcy temu w Biełgorodzie doszło do pobicia pacjenta przez lekarza. I to ze skutkiem śmiertelnym (pisałam o tym: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/01/09/bokserzy-i-hackerzy/), ostatnio odnotowano z kolei głośne w całym kraju przypadki pobicia lekarzy lub personelu medycznego przez pacjentów.

Oriechowo-Zujewo, miasto niedaleko Moskwy. 120 tysięcy mieszkańców. Kilka zakładów przemysłowych, jedna uczelnia techniczna, dwa kina. No i szpital. A w nim kolejki pacjentów pod każdym gabinetem. W jednej z takich kolejek utknęła pewna młoda kobieta, której coś się stało w nogę. Był późny wieczór. Czekała na prześwietlenie. Czekała i czekała. Jak wszyscy. Kobiecie towarzyszył brat. Bratu skończyła się w pewnym momencie cierpliwość i postanowił siostrzane procedury przyspieszyć. Radykalnie i niestandardowo. Wtargnął do gabinetu, obalił rentgenologa na podłogę, ściągnął mu kitel i wrzeszcząc coś nieprzyjemnego pod adresem służby zdrowia jął okładać nieszczęsnego po twarzy pięściami. Z wprawą i widoczną satysfakcją. Zajście sfilmował komórką jakiś pacjent, który siedział pod gabinetem. Przebieg można obejrzeć w sieci (uwaga, sceny drastyczne: https://lenta.ru/news/2016/08/31/fight/). Wezwano policję. Rentgenolog trafił na oddział z rozpoznaniem: wstrząśnienie mózgu.

Incydent miał miejsce pod koniec sierpnia. Wszczęto śledztwo. Mężczyznę, który pobił lekarza, aresztowano. Krewki brat pacjentki okazał się recydywistą, kilka dni wcześniej opuścił zakład karny, w którym odsiadywał wyrok za pobicie. Śledztwo wziął pod swoje skrzydła sam naczelnik Komitetu Śledczego, Aleksandr Bastrykin. Prokuratura zaraz też zmieniła kwalifikację czynu z pobicia na usiłowanie zabójstwa (czyn zagrożony karą do 15 lat pozbawienia wolności). Siostra, z powodu której doszło do zajścia, zeznała, że rentgenolog obraził ją, dlatego brat wystąpił w jej obronie. Poszkodowany jednak wskazuje, że miły pan brat przystąpił do rękoczynów, gdy rentgenolog domagał się od pacjentki skierowania, bez którego nie mógł wykonać prześwietlenia. Lekarze zaczęli zbierać podpisy pod petycją w sprawie odwołania pani minister zdrowia za bezczynność. Z kolei ministerstwo zdrowia zażądało wprowadzenia dotkliwszych kar za pobicia personelu medycznego. Bo też do tego typu zdarzeń dochodzi w rosyjskich placówkach dość często.

Choćby w tym samym Oriechowie-Zujewie w szpitalu numer jeden grupa „karków” pobiła w maju tego roku trzech lekarzy, ponaglając ich w ten oryginalny sposób, by z większą chęcią i szybciej zajęli się stanem zdrowia przywiezionego przez nich na izbę przyjęć starszego krewnego.

O pobiciach lekarzy pogotowia można przeczytać w lokalnej prasie w niemal każdym rosyjskim mieście. Nagminnie zdarza się, że wezwany do chorego lub ofiary wypadku zespół ratunkowy staje się obiektem agresji pacjentów, pijanych w siwy dym. Podobne incydenty odnotowano ostatnio w Wołgogradzie, Oziorach pod Moskwą, Czelabińsku… Lista jest długa. Z tej rutynowej kroniki wybija się przypadek z Krasnogorska – tam pijany pacjent w stanie wielkiego pobudzenia zaatakował personel medyczny izby przyjęć, gdyż… uznał ich za bojowników Państwa Islamskiego.

Każdy z kolejnych przypadków pobić wzbudza dyskusję w środowisku. W blogu kardiologa na stronie rozgłośni Echo Moskwy czytamy: „Cała nasza rzeczywistość prowokuje nas do TAKICH reakcji. Rozejrzyjcie się wokół siebie. Jedziesz w metrze, ktoś kogoś potrącił, zaraz awantura, mordobicie, kolejka w sklepie – kasjerka dostaje po twarzy, lekarz nie dość szybko obsługuje, na podłogę go i kopa. […] Byłem na kongresie kardiologicznym w Rzymie. Organizatorzy pierwszego dnia podstawili za mało autokarów, trzeba było poczekać. Rosjanie, stojący obok mnie, stwierdzili, że gdyby coś podobnego zdarzyło się w Rosji, to zaraz wszyscy poszliby na te autokary czeredą i wzięliby je szturmem. A jakże! Bo też ta agresja jest u nas kultywowana. Oglądamy w telewizji polityków, którzy wrzeszczą na siebie nawzajem, obiecują, że zaraz wszystkim naokoło „wsypią” – Ukrainie, Łotwie. Najważniejsze to przywalić. Prezydent też nam powiedział, że można bić. To dozwolone. Nauczyli nas, że prawo nie działa, że trzeba szukać sprawiedliwości samodzielnie. Dlatego pobicia lekarzy będą się powtarzać. I nie tylko lekarzy”.

Smutna refleksja. Dotyczy zresztą nie tylko Rosji i nie tylko lekarzy.

Koszulki z napisem „Putin kat Biesłanu”

3 września. Ten ból nie daje się uśmierzyć. Matki Biesłanu ciągle opłakują swoje dzieci. Od tragedii w szkole numer jeden minęło dwanaście lat. W Osetii Północnej to ciągle niezabliźniona rana, w Rosji – już coraz bardziej zapomniane wydarzenie, jedno z dramatycznego pasma, spychane na margines. Władze nie chcą, by przypominać liczne znaki zapytania, które nadal wiszą nad tą ponurą tragedią. Nie chcą dostrzegać własnych błędów, nie chcą przyznawać się do winy, wyciągać na światło dzienne upychanych po kątach niewygodnych epizodów. A tych pytań i wątpliwości jest wiele. I jest nowe źródło bólu.

O wyjaśnianie wątpliwości i o ukaranie winnych ciągle upominają się kobiety, które straciły podczas zamachu dzieci i bliskich. W trakcie obchodów rocznicy napadu czeczeńskiego komanda na szkołę kilka matek Biesłanu wyraziło protest. Mówi Ełła Kiesajewa, przewodnicząca organizacji Głos Biesłanu: – Akcję zorganizowała nasza organizacja, w jej skład wchodzi trzydzieści osób. 1 września w czasie uroczystości żałobnych w szkole zdjęłyśmy płaszcze, aby było widać napisy na naszych koszulkach [napis głosił: „Putin – kat Biesłanu”]. Swoją akcją chciałyśmy wskazać społeczeństwu winowajcę tej tragedii. Prowadzona jest kolosalna agitacja, tworzone są mity o Biesłanie. A my chciałyśmy pokazać, że przez te dwanaście lat widzimy jednego winnego – tego właśnie człowieka. Prowadzimy własne śledztwo, zbieramy fakty, dowody. Złożyłyśmy pozew do Trybunału Europejskiego w sprawie naruszenia konwencji praw człowieka. Policjanci i ludzie z Federalnej Służby Bezpieczeństwa od razu nas otoczyli i zaczęli spychać w róg sali. Stanęłyśmy pod ścianą, zablokowali nas tam. […] Łapali nas za ręce, nie pozwalali wyjść na środek sali, ale w końcu nam się to udało. Krzyczałyśmy: „To nasze prawo, my tak uważamy”. Kiedy wyszłyśmy ze szkoły, podjechała policja – ze stu ludzi. Okrążyli nas i pojedynczo wyciągali. Szturchali, szarpali, wykręcali ręce, popychali.

Zatrzymane kobiety z Głosu Biesłanu i dwie dziennikarki (z Nowej Gaziety i internetowego czasopisma Takije Dieła) przewieziono na posterunek, przetrzymywano sześć godzin, nie udzielono pomocy medycznej, choć były poturbowane. Matki Biesłanu trafiły przed oblicze sądu za zakłócanie porządku. Przy pustej sali, pod osłoną nocy. I zostały skazane prawomocnym wyrokiem. Sąd uznał ich winę. Za podstawę wyroku biorąc zeznania policjantów. Skazał matki Biesłanu na bardzo wysokie grzywny i prace społeczne.

Dalej.

Rzeczniczka praw człowieka Tatiana Moskalkowa potępiła i matki Biesłanu, i policjantów, którzy szarpali kobiety przy zatrzymaniu (za przykład odpowiedniego zachowania dała policji „uprzejmych ludzi”, czyli zielonych ludzików). Wzięła w obronę prezydenta: „Nasz prezydent zrobił tak wiele dla podniesienia poziomu życia społeczeństwa. Zrobiono tak wiele, aby w naszym kraju nie powtórzyła się ta tragedia”. Na forach internetowych zaraz pojawiły się komentarze, że pani Moskalkowa jest rzecznikiem praw człowieka. Jednego konkretnego człowieka – Putina.

W jednym z talk show na pierwszym programie rosyjskiej telewizji uczestnik dyskusji polityk Leonid Gozman próbował podjąć temat Biesłanu. Został zakrzyczany przez rycerzy telewizyjnej propagandy, zarzucono mu, że w celach politycznych wzywa imienia Biesłanu. Gdy nie przestawał mówić, prowadzący odebrał mu głos.

Nie ma miejsca na refleksję. Wygląda na to, że nie ma już miejsca na wspominanie o Biesłanie w ogóle.

Dziennikarka Radia Swoboda Jelena Rykowcewa napisała na FB: „Nie znajduję w języku rosyjskim słów na określenie tego draństwa. W głównym wydaniu dziennika telewizyjnego [1 września] nadano wielowątkowy materiał o tym, że w kraju rozpoczyna się rok szkolny. We Władywostoku prezydent spotyka się z uczniami, w Tule tamtejszy gubernator – w elewami, […] w Groznym uroczyście zaczyna działać ogólnokrajowy ruch uczniów, w Moskwie minister Ławrow przemawia do studentów MGIMO, premier Miedwiediew jest z wizytą w szkole kształcącej techników transportu, minister Szojgu wpada na uroczystości na uczelnię wojskową, Żyrinowski tu, Ziuganow tam. A jeszcze apele w szkołach w Doniecku i Ługańsku. I nawet korespondencja z Kijowa, pełna niepokoju, że podręczniki historii tam zmieniają. Wszędzie były kamery, wszystko pokazały. A Biesłan? Nie ma Biesłanu. Nie pasuje do obrazka szczęśliwości”.

Przez kilka lat na szkolnych uroczystościach rozpoczęcia roku ogłaszano minutę ciszy, czcząc w ten sposób pamięć dzieci, które zginęły w Biesłanie. W tym roku nie ogłoszono. Zanik pamięci.

Czeczeński trening prezydenta

27 sierpnia. Noc. Zegar na Spaskiej wieży Kremla wybija kuranty, których brzmienie zna cały kraj. Kraj pogrążony jest we śnie, ale w gabinecie Najważniejszej Osoby pali się światło. Wódz nie śpi. Wódz pracuje, pochyla z zatroskaniem czoło nad rozwiązaniem problemów, które mu to czoło chmurzą. Tak zaczyna się wiele opowieści o tym, jak pracował Józef Wissarionowicz Stalin, który nie spał po nocach i złowrogo miotał się po gabinecie, wprawiając w drżenie współpracowników, czujnie wyczekujących, czy nie wezwie ich na rozmowę.

Czy nocne spotkanie na Kremlu prezydenta Putina i pełniącego obowiązki prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa było nawiązaniem do tej tradycji? Zegar na Spaskiej wieży Kremla wybija kuranty. Kraj pogrążony jest we śnie, tymczasem w gabinecie Najważniejszej Osoby zjawia się w eleganckim ciemnym garniturze Ramzan Kadyrow i rozmawia z patronem. „Już 1200 dojnych krów mamy w naszym przedsiębiorstwie, niedługo będziemy mieli cztery tysiące sztuk bydła hodowanego na mięso. Nie będziemy zależni od importu” – relacjonuje nocny gość. Czy rzeczywiście postępy w produkcji nabiału w Czeczenii są aż tak ważne, by organizować spotkanie w środku nocy? A może tak ważny jest drugi powód, który został opisany przez oficjalną służbę prasową prezydenta: Kadyrow z radością poinformował o osiągnięciach republiki w sportach walki i zaprosił prezydenta na imprezę mistrzowską, na treningi dżudo. A prezydent z taką samą radością przyjął zaproszenie. Tyle strona oficjalna. No, właśnie, oficjalna – po co nocnemu spotkaniu nadano oficjalny status? O czym panowie rozmawiali, gdy wyłączono kamery i mikrofony? I czemu robocza rozmowa prezydenta z reprezentantem władz lokalnych stała się tematem dnia?

Dużo tych pytań. A nawet jeszcze więcej. A w odpowiedzi tylko spekulacje i domysły. Kremlinologia stosowana w całej okazałości. Ramzan Kadyrow ma status faworyta. Dzięki temu może liczyć na przychylne wsparcie patrona w sprawach, na których mu zależy (z oficjalnych źródeł wiadomo, że Kadyrow poprosił podczas wizyty na Kremlu o osobiste wstawiennictwo Putina w jakichś ważnych, bliżej niesprecyzowanych sprawach). Czeczeński lider obficie tryska wiernopoddańczymi aforyzmami pod adresem gospodarza Kremla, zapewnia o swej lojalności i oddaniu. Za to otrzymuje pełną gratyfikację pieniężną. Wprawdzie mówi, że dostaje pieniądze od Allaha, ale nie ulega wątpliwości, że są to ruble ziemskie, kremlowskie.

No, właśnie, pieniądze. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi podobno właśnie o nie. „Moskowskij Komsomolec” pisze, że ministerstwo finansów, rozpaczliwie poszukujące oszczędności w sytuacji kryzys i sekwestru budżetu, zamierza ściąć o 5 procent nakłady na Czeczenię. A tu wybory akurat idą. Te parlamentarne – a Czeczenia dostarcza 114% głosów na Jedną Rosję. I te potwierdzające status Kadyrowa jako prezydenta republiki. No to trzeba raczej sypnąć dodatkowym groszem z Moskwy, a nie oszczędzać.

Może zatem chodziło o pieniądze, a może o wsparcie prezydenta w innej sprawie. Okołokremlowskie wróble uparcie ćwierkają, że Ramzan Kadyrow i jego dzielna drużyna zabijaków ma na pieńku z wysoko postawionymi funkcjonariuszami Federalnej Służby Bezpieczeństwa i MSW. Wiele napisano o tym konflikcie przy okazji zabójstwa Borysa Niemcowa, kiedy konflikt na linii Kadyrow-siłowicy mocno się zaostrzył. Hasło „przyjemniaczek z Kaukazu” przewija się w bardzo wielu sprawach – i gdy mowa o gangsterach, bezpiecznie uprawiających swój proceder w Moskwie i gdy mowa o zaciągach do oddziałów walczących w Donbasie po stronie separatystów, i gdy chodzi o rekrutację do formacji Państwa Islamskiego. A zatem szerokie spektrum do spekulowania, o czym to nocą rozmawiano na Kremlu.

Mając powyższe na uwadze, z zainteresowaniem można się przyjrzeć publikacji „Nowej Gazety” sprzed kilku dni. „17 sierpnia twerski sąd rejonowy w Moskwie wydał nakaz aresztowania pięciu uczestników zorganizowanej grupy, wymuszającej haracze od stołecznego przedsiębiorcy. To może być głośna sprawa, jako że wśród podejrzanych jest dwóch funkcjonariuszy MSW Republiki Czeczeńskiej” – pisze gazeta.

Czy to w ich sprawie wstawiał się u prezydenta Kadyrow? Potwierdzenia nie ma. Kremlinologia stosowana.

 

Młodokremlowcy na start

22 sierpnia. Ciemne korytarze Kremla zawsze przyciągały uwagę świata. Spiski, intrygi, zawiłe plany, wojny podjazdowe zwalczających się koterii w najbliższym otoczeniu władcy dawały i dają nieodmiennie znakomitą pożywkę interpretatorom. Znawcy pokrętnych tajemnic kremlowskiego dworu mają od dwóch tygodni nowy temat do przeanalizowania: dlaczego Putin odwołuje poszczególne osoby z dotychczasowego „najbliższego kręgu” i zastępuje je osobami młodszymi, które karierę zawdzięczają prezydentowi? Przedmiotem rozważań jest dymisja Siergieja Iwanowa ze stolca szefa administracji prezydenta (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/08/18/kadry-w-tas/) i wprowadzenie na ten wysoki urząd mało znanego klerka Antona Wajny.

Ta zmiana personalna była bardzo zaskakująca. Wajno niczym nie zasłynął, niczym się nie wybijał, niczym nie błysnął w świecie biurokracji. Jego nazwisko nie pojawiało się nigdy na giełdzie kandydatów do obsadzenia ważnych posad. Był jednym z kamyczków, które tworzą nieciekawą urzędniczą mozaikę na ścianach biurowych pomieszczeń Kremla.

Wajno ma 44 lata, jest o pokolenie młodszy od Iwanowa i innych bliskich współpracowników Putina z najbliższego kręgu. Pochodzi z Estonii (w wersji estońskiej jego nazwisko pisze się Vaino), jest wnukiem Karla Wajny, pierwszego sekretarza Estońskiej Partii Komunistycznej w latach 80., kształcił się na prestiżowej uczelni w Moskwie (MGIMO). Próbował sił w dyplomacji, potem mozolnie wspinał się po szczeblach kariery w kancelariach rządu i prezydenta, ostatnio był zastępcą szefa administracji prezydenta, odpowiadającym za prace organizacyjne. Żadnych spektakularnych wpadek, żadnych wybitnych osiągnięć. Ot, życie faceta z teczką pełną dokumentów wagi państwowej, zawsze ogolonego, ostrzyżonego, w niewygniecionym garniturze, nabierającego coraz większej biegłości w załatwianiu ważnych spraw w ważnych kręgach, spokojnego, lojalnego, bez zarzutu.

I można by przy studiowaniu biografii nowego szefa prezydenckiej administracji umrzeć z nudów, gdyby nie to, że w pewnym momencie Anton Wajno zapragnął również – tak trochę na boku – zrobić karierę naukową. A może nie tyle zrobić karierę, ile dokonać rzeczy ważnych dla całej ludzkości. Owóż, na początku dekady opublikował on kilka prac naukowych z zakresu futurologii. Szczególnie pochylił się nad przyrządem, pozwalającym kumulować wiedzę. Nooskop, bo tak nazywa się to cudo wymyślone przez niepozornego urzędnika putinowskiego gmachu władzy, pomaga „materializować moment przejścia życia z przestrzeni w czas”, ma to służyć przewidywaniu np. kryzysów w gospodarce. Wiem, trudno to zrozumieć, ja też mam problem. Poczytajmy dalej: „Nooskop składa się z sieci przestrzennych skanerów – pisze wizjoner – przeznaczonych do rejestracji zmian w biosferze i działalności człowieka z pomocą transakcji – klatek współ-Bytu – w postaci skrzyżowania przestrzeni-czasu-życia […] Nowy paradygmat zarządzania polegać ma nie na gromadzeniu doświadczeń przeszłości, a kapitalizacji przyszłości”. O co w tym wszystkim chodzi? Nie bardzo wiadomo. Jedni mówią o zbieraniu do kupy zbiorowego doświadczenia ludzkości, drudzy o futurystycznych wizjach. Prace Wajny były jednak publikowane w poważnych czasopismach, takich jak „Problemy Ekonomii i Prawa”, cytowane itd. Takie publikacje potrzebne są w procesie otrzymywania uczonych tytułów.

Można w tym kontekście sięgnąć po popularna teorię spiskową, że Putin interesuje się ezoteryką, sposobami wszelakimi przedłużania młodości i życia i chętnie nadstawia ucha, gdy mowa o praktykach ocierających się o zjawiska paranormalne (pisałam o tym w blogu w cyklu „Putin i nieśmiertelność”). A może kandydatura Wajny spodobała się Putinowi z przyczyn czysto pragmatycznych. Jak mówi Siergiej Aleksaszenko (ekonomista, b. wiceszef banku centralnego), „Putin wprowadza [do struktur władzy] kolejną generację ludzi, uruchamia windy awansu dla młodszych technokratów, czyli ludzi, którzy nie mają ani światopoglądu, ani wartości, za to mają wpojone, że należy słuchać zwierzchnika i wykonywać jego polecenia. […] Tacy ludzie mogą być wykonawcami poleceń, ale mogą też mieć własne pomysły, niemniej jedynie w ramach wyznaczonych odgórnie. Putin stopniowo wymienia kadry. Stara gwardia odchodzi, przychodzą ludzie, którzy wszystko zawdzięczają Putinowi. Żaden z nich w tej chwili nie ma własnych ambicji politycznych. Z punktu widzenia prezydenta – tak, to o to chodzi, bo tacy ludzie nie są w stanie zorganizować przewrotu pałacowego. Nominacja Antona Wajno jest symboliczna. Szef administracji prezydenta to człowiek, który pilnuje drzwi głównego gabinetu. Może tam w każdej chwili sam wejść. Z teczką dokumentów. Ale także ze szkatułką czy nożem do lodu”.

W ciekawych kategoriach się obracamy – intrygi, spiski, przewroty pałacowe, nóż do lodu. Jak gdyby od czasów pierwszych Rurykowiczów nic się nie zmieniło. Jeśli nie liczyć nooskopów.

Kadry w tas

18 sierpnia. Poznali się z Wołodią Putinem w latach siedemdziesiątych w ponurej instytucji, która rzucała złowrogi cień na cały kraj i okolice. Obaj uczyli się języków obcych i mieli zasilić oddziały walczące na niewidzialnym froncie. Gdy pracodawca się zawalił, uchwycili nowe przyczółki – najpierw w rodzinnym Petersburgu, a potem w Moskwie. Objęcie najważniejszego przyczółku na Kremlu przez Putina oznaczało awans również dla kolegów. W tym dla Siergieja Iwanowa, bo o nim będzie mowa.

Był wiernym pretorianinem Putina. W 2008 roku był brany pod uwagę jako kandydat do grzania carskiego tronu, gdy Putin postanowił przez cztery lata udawać, że nie rządzi Rosją. Ci, którym dane było zaglądać za kulisy kremlowskiego teatrum, mówili, że Iwanow dostał pocztą pantoflową zapewnienie, że to on zostanie prezydentem. A gdy już witał się z gąską i nabierał powietrza w płuca, aby wydać okrzyk triumfu, Putin ogłosił wszem wobec, że wybiera Miedwiediewa. Iwanow podobno bardzo to przeżył, na kilka dni zniknął z radarów, powiadali, że „uszoł w zapoj”.

Ale dzielnie się pozbierał i pozostał w grze o wysokie stołki, co najważniejsze – utrzymał miejsce w pobliżu Putina. Krytycy zwracali uwagę, że nie odznaczył się ani szczególną inwencją, ani pomysłowością, powierzone odcinki zawalał, zajmował się plotkami i intrygami. Zdaniem dziennikarza Konstantina Gaaze (Slon.ru), „Iwanow to klasyczny przykład sowieckiego czekisty, opętanego myślą o globalnych teoriach spiskowych. Ma w głowie ciągle jakieś kampanie przeciwko rosyjskiemu biznesowi, wszystkich podejrzewa o knucie przeciwko rosyjskim politykom za granicą, opowiada szpiegowskie historyjki. I tyle. […] Ta formacja myślowa nie pozwala na dostrzeżenie ważnych dla męża stanu czy choćby zdolnego polityka rzeczy jak gospodarka, interesy biznesu, obiektywne problemy globalizacji”.

Od 2011 roku Iwanow był szefem administracji prezydenta. Bardzo ważna funkcja, świadcząca o wysokim zaufaniu prezydenta. To on kieruje ruchem wokół głowy państwa. Choć oczywiście to nie on podejmuje decyzje – decyzje podejmuje prezydent.

I oto po serii roszad kadrowych na szczeblu gubernatorów (pisałam o tym pod koniec lipca: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/07/29/putin-robi-porzadki/) Putin wykonał ruch w swym najbliższym kręgu – zdymisjonował Iwanowa. To był szok. Domysłom i spekulacjom nie było końca: czyżby to miało znaczyć, że na Kremlu dojrzewał spisek przeciwko Putinowi? Czasy są niepewne, wysokie fale kołyszą arką władzy, wszystkiego się można spodziewać w tej napiętej atmosferze.

Jakie były przyczyny dymisji, nie wiemy. Możemy się domyślać, nic więcej. Wersja oficjalna głosi, że Iwanow odszedł na własną prośbę. Obejmie nieważne stanowisko – będzie specjalnym przedstawicielem prezydenta ds. ekologii i transportu. Czy to koniec kariery wiernego druha? Niekoniecznie. Kluczowe może okazać się to, że Iwanow nie został wypędzony poza najbliższy krąg współpracowników prezydenta. Jak napisał dziennik „Wiedomosti”, Iwanow zachował status członka Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, choć ekologiczna synekurka nie daje mu formalnie powodu, by zachować tę godność. Rada Bezpieczeństwa jest od lat czymś w rodzaju biura politycznego – to w tym gremium zapadają najważniejsze decyzje polityczne w kraju. Utrzymanie tej pozycji w Radzie może świadczyć o tym, że Iwanow jednak nie wypadł z łaski i żadnych spisków nie było. Iwanow został w odwodzie, nie stracił szans na powrót, może zostanie wyciągnięty zza kulis w stosownym momencie. A może i nie. Może proces przesadzania kolegów i podwładnych toczyć się będzie na szczytach władzy dalej. Może zapoczątkowane odmładzanie kadr ma jakiś strategiczny cel. Mówię o odmładzaniu kadr, bo następcą Iwanowa na stanowisku szefa prezydenckiej administracji został przedstawiciel młodszego pokolenia klerków, Anton Wajno. Ale to temat na oddzielną opowieść, o czym niebawem.

A teraz jeszcze na zakończenie śmiała teza przedstawiona przez wspomnianego wyżej Konstantina Gaaze: zmiana na stanowisku szefa administracji wiąże się z planami przeprowadzenia przedterminowych wyborów prezydenta. Terminowe przewidywane są w 2018 roku, a te przyspieszone miałyby się odbyć już w marcu 2017 roku. Dlaczego? Gaaze tłumaczy to tak: „Intryga polegałaby na tym, aby bezproblemowo przedłużyć prezydencki mandat Putina i aby zakończyć jednocześnie proces przekazywania władzy młodszej generacji putinowskiej elity”. Zdaniem dziennikarza, wierchuszka walczy o wpływy, kremlowska kamaryla chce wyciąć „grupę Miedwiediewa”, wzmacnia się Federalna Służba Bezpieczeństwa, stan zdrowia prezydenta jest niepokojący, zaostrzenie stosunków z Ukrainą – to są te czynniki, które niepokoją i każą zapewnić spokój wszędzie tam, gdzie można. A Iwanow był intrygantem i kiepskim menedżerem. Podobno Putin dawno już miał go dosyć, a na te czasy potrzebny jest ktoś sprawniejszy. Może i tak. W końcu przestawianie terminu wyborów zostało już przetrenowane kilkakrotnie u sąsiadów zza miedzy, wzorce więc są, tylko brać.