„Prowadziłem z nimi publiczny dyskurs. […] Mówiłem, że jako ojciec i nauczyciel widzę niebezpieczeństwo w tym, że nasze społeczeństwo [poprzez swoją nietolerancję] zapędza homoseksualnych nastolatków do podziemia, co często kończy się samobójstwem. Mówiłem też, że ta ustawa ma na celu to, by posiać wrogość pomiędzy ludźmi, podzielić jeszcze bardziej nasze i tak wyniszczone społeczeństwo. […] Nie pobili mnie, tylko rzucili we mnie jajkiem. W toku dyskusji wspomniałem, że jestem uczonym i nauczycielem, a potem w wiadomościach wymieniono moje nazwisko. Moi oponenci momentalnie ustalili, kim jestem i gdzie pracuję, i skierowali do władz placówki skargi, a już w poniedziałek dyrektor szkoły oznajmił mi, że zwalnia mnie, żeby ratować szkołę” – to słowa nauczyciela biologii w szkole numer dwa w Moskwie, Ilji Kołmanowskiego. Kołmanowski 25 stycznia wziął udział w proteście przeciwko przyjętej przez Dumę Państwową w pierwszym czytaniu ustawie o zakazie propagowania homoseksualizmu wśród niepełnoletnich.
Grupa przeciwników ustawy przy wejściu do budynku Dumy urządziła „całuśny” happening. Całowano się nie tylko przeciwko tej konkretnej ustawie (choć przeciwko niej przede wszystkim), ale całemu zestawowi przyjętych w ostatnim czasie ustaw ograniczających wolności obywatelskie. Na protestujących z obelgami, jajami, farbami i gazem łzawiącym ruszyła zwołana przez portal Moskwa Trzeci Rzym grupka tak zwanych prawosławnych. Ich zdaniem, należał się tradycyjny łomot tym, którzy są nietradycyjni.
Rosyjska blogosfera zareagowała bardzo ostro na zwolnienie Kołmanowskiego z pracy. Prowadzący blog na platformie „Nowej Gaziety” dziennikarz Aleksandr Archangielski napisał: „Formy protestu w rodzaju całujących się pod Dumą homoseksualnych par są mi głęboko obce. ALE. Ale to, co stało się z Ilją [Kołmanowskim], jest ważniejsze od samej ustawy, i od reakcji na tę ustawę. Jeden z najlepszych nauczycieli w Moskwie został zwolniony nie za to, co robił w szkole […], a za to, co robił poza szkołą – przy czym, nie naruszając przepisów prawa. To katastrofalny precedens”.
Szkoła numer dwa w Moskwie to jedna z najlepszych szkół w mieście. W latach siedemdziesiątych została rozwiązana za sprzyjanie dysydentom, w latach dziewięćdziesiątych – odtworzona. Komentatorzy wyrazili przypuszczenie, że dyrektor pamiętający tamto doświadczenie z lat siedemdziesiątych zląkł się, że znowu szkoła zostanie rozwiązana. Kołmanowski przeprosił uczniów, że tak nagle muszą się rozstać, ale: „Są sytuacje, kiedy nie można dłużej milczeć […] Jestem przekonany, że powinienem był wystąpić w obronie mniejszości i przeciwko ciemnogrodowi, przeciwko wrogości, przeciwko dzieleniu ludzi z jakiegokolwiek powodu. Musiałem to zrobić jeszcze i dlatego, że nie jestem gejem”.
Niedawno pisałam o szpitalu nr 31 w Petersburgu, który po społecznych protestach nie został przekształcony w elitarną klinikę dla sędziów. Teraz mamy przypadek pod pewnym względem podobny, a to „pewne podobieństwo” polega na tym, że tu też reakcja społeczności spowodowała zmianę, odwrót. Bo oto – po fali protestów, jaka podniosła się po zwolnieniu Kołmanowskiego z pracy – dyrektor szkoły już następnego dnia po skandalu ze zwolnieniem biologa oświadczył, że „Kołmanowski pracował w tej szkole, pracuje i mam nadzieję, że będzie pracował. Przynajmniej tak długo, jak długo ja jestem jej dyrektorem”. A media obwinił o dezinformowanie publiczności. Ilja Kołmanowski w swoim blogu potwierdził: „Nie zwalniają mnie, ale nie zapominajmy o przyczynach tego, co się stało, o przyczynach, które zmusiły dyrektora do takiej asekuracji: w naszym społeczeństwie wyrażanie własnych opinii jest niebezpieczne. Jest wielu ludzi, którzy stracili pracę za swoje poglądy, którzy siedzą w więzieniach”.
Vox populi, vox Dei, mawiali starożytni. Choć, jak pokazuje praktyka, nie każdego „populi” i nie przed obliczem każdego „Dei”. Część „populi” przyklasnęła kopaniu „niemoralnych”. Na wspomnianym wyżej portalu Moskwa Trzeci Rzym cieszono się, że pod Dumą „sodomici znowu dostali po ryju”.
Piątkowy incydent przed Dumą to nie jedyny akt z tego nietolerancyjnego szeregu – dziś w Petersburgu na domu, w którym znajduje się Muzeum Vladimira Nabokova, nieznany sprawca napisał białą farbą „pedofil”. To już kolejny atak na muzeum autora „Lolity” – 9 stycznia wrzucono przez okno butelkę z cytatami z Biblii na temat występku i grzechu. Dyrektorka placówki mówi, że często przychodzą listy od oburzonych, że w muzeum kultywuje się zwyrodnialstwo. Agresywne listy napisane są z błędami ortograficznymi, niechlujnie, nielogicznie, zawierają kalumnie i wymysły. Zdaniem atakujących Nabokov swoją „Lolitą” propaguje pedofilię. Po styczniowym napadzie Andriej Kolesnikow napisał w komentarzu „Bij okna, ratuj Rosję”: „Rozbicie szkła w domu Nabokova to nie jest nieznaczny akt zwyczajnego wandalizmu, to ideologiczny akt w pełni zgodny z kanonami polityki i propagandy państwowej. Władza dostała to, co chciała: całkowite poparcie najbardziej wstecznych, niewykształconych, pogrążonych w hipokryzji warstw społeczeństwa, w głowach których tańce gwiazd telewizyjnych świetnie łączą się z nacjonalizmem i prawosławiem, a głosowanie na Putina – z czytaniem brukowców. Nabokov do tego pejzażu nie pasuje – to nie Depardieu”.
Dwa tygodnie temu przez nieznanych sprawców został pobity w Petersburgu organizator spektaklu „Lolita” Artiom Susłow. Napastnicy grożąc mu pistoletem i bijąc, domagali się, by przyznał się, że jest pedofilem. Susłow wysłał list do ministra kultury, zwracając uwagę na sytuację wokół spektaklu „Lolita” i domagając się reakcji na „niezdrową atmosferę w mieście”.
Na razie Susłow nie doczekał się odpowiedzi na list. Odpowiedziały za to władze Wenecji, choć do nich Susłow nie pisał: włoskie miasto postanowiło zawiesić kontakty z Petersburgiem z powodu prowadzonej przez władze miasta „homofobicznej polityki”.
Archiwum autora: annalabuszewska
Szumy, zlepy, dalsze ciągi
Dwie z opisywanych tu ostatnio spraw wymagają aktualizacji i uzupełnienia. Pierwsza to bulwersujący skandal wokół szpitala nr 31 w Petersburgu („Herod zamyka szpital”), druga – zamach na Dieda Hasana („Śmierć w Starym Faetonie”).
Przypomnę, że petersburski szpital z oddziałem onkologii dziecięcej władze chciały zamknąć, by na jego miejscu założyć elitarną klinikę dla przenoszonych z Moskwy do Petersburga sędziów Sądu Najwyższego. W grę mogło wchodzić przy okazji przejęcie łakomej nieruchomości (wokół szpitala jest duży park) i zbudowanie na przejętych gruntach luksusowych apartamentów. Przeciwko tym planom zaprotestowali mieszkańcy. W krótkim czasie zebrano pod listem protestacyjnym 160 tys. podpisów, odbywały się pikiety. Protest na Polu Marsowym zgromadził kilka tysięcy ludzi – kilka, a nie kilkanaście czy kilkadziesiąt, bo odbył się już po ogłoszeniu komunikatu, że szpital nr 31 pozostanie i będzie pracował w dotychczasowym trybie, a sędziów będzie się leczyć gdzie indziej. Swoją drogą, wśród mnóstwa komentarzy, jakie pojawiły się na ten temat w Internecie, podnoszono często ważne zagadnienie ogólne: dlaczego sędziowie mieliby w ogóle mieć oddzielną klinikę; „niech sobie postoją w kolejce ze wszystkimi”, „skoro, jak twierdzi deputowana Łachowa [autorka skandalicznej „ustawy Dimy Jakowlewa”], z naszą medycyną jest wszystko w porządku, to czemu władza chce się leczyć oddzielnie, w lepszych warunkach, bez kolejek?”. A zatem – władze ustąpiły pod naporem zbulwersowanego społeczeństwa, które zaprotestowało przeciwko przywilejom klasy panującej kosztem zwykłych ludzi. Komitet koordynacyjny, powstały podczas akcji, ma działać dalej, by organizować ewentualne przyszłe protesty w obronie interesów obywateli. Politolodzy i socjolodzy są jednak sceptyczni co do tego, czy sukces „neo-Strategii 31” uda się przekuć w polityczne dywidendy dla opozycji. Te doświadczenia posłużyć mogą natomiast przy załatwieniu lokalnych problemów. A to już niemało. „Na szeroki protest niepodbudowany ideologicznie, związany ze sprawami społecznymi władze, jak widać, reagują. Na tym polu można coś wskórać. Co do reakcji na żądania stricte polityczne – nie należy się spodziewać zmian” – mówi politolog Aleksandr Kyniew. A Leonid Dawydow dodaje optymistycznie: „Władze popełniły błąd, ale obawiając się o jeszcze większe straty wizerunkowe, podjęły prawidłową decyzję [i wycofały się]. To dobry przykład współdziałania społeczeństwa i władzy jako naturalnych antagonistów”. Zobaczymy, co wokół szpitala nr 31 będzie się działo dalej, w jaki sposób władze zechcą sobie zrekompensować tę stratę.
Druga sprawa, wymagająca uzupełnienia. Asłan Usojan, znany bardziej jako Died Hasan, najbardziej wpływowy mafioso Rosji, 16 stycznia został zastrzelony w Moskwie przy wyjściu z restauracji. Wiadomość trafiła momentalnie na „czerwone paski” szybkich mediów i pierwsze strony gazet, nawet spikerzy zagranicznych programów informacyjnych łamali sobie język, wymawiając egzotycznie brzmiące nazwiska. Życie po życiu Dieda Hasana też dostarczało pożywienia agencjom informacyjnym – przez kilka dni trwały korowody z tym, gdzie mafiosa pochować. Urodził się w Tbilisi, tu na cmentarzu spoczywają jego najbliżsi, a zatem naturalną koleją rzeczy byłoby pochowanie Usojana obok innych Usojanów. Trumnę z ciałem załadowano na pokład samolotu i zawieziono do Gruzji. Ale władze Gruzji… nie zgodziły się na pochówek, samolot z Usojanem na pokładzie nawet nie dostał pozwolenia na wylądowanie. Niechciany w ojczyźnie mafioso został odesłany do Moskwy. A tutaj też długo trwały jakieś tajemnicze uzgodnienia, gdzie go można pochować. Do prasy przedostawały się wycinki informacji o stanowisku władz miasta, negocjujących z przedstawicielami „komitetu pogrzebowego”. Władze postawiły warunek: to nie może być cmentarz w granicach centrum Moskwy. Ostatecznie wybrano nekropolię za obwodnicą MKAD – Cmentarz Chowański. Uczestnicy stypy po mafiosie zajęli w Moskwie kilka restauracji. Przez kilka dni rosyjski Internet smakował tajemnicze zdjęcie, zrobione na początku lat 2000., na którym według niektórych figuruje w czerwonym sweterku Władimir Putin, a w białej sportowej kurtce Died Hasan. Głos w tej sprawie zabrał oficjalnie sekretarz prasowy prezydenta Dmitrij Pieskow: „Widać dokładnie, że to nie on. Nie wiem, kim jest ten człowiek [w białej kurtce], ale to na pewno nie Asłan [Died Hasan], genotyp całkiem inny”.
Dobrze poinformowana na temat przestępczości zorganizowanej i nie tylko publicystka Julia Łatynina napisała: „Podobno kilka dni przed zamachem zaproszono go [Dieda Hasana] na Łubiankę, uprzedzano, że szykuje się na niego zamach”. I dalej: „Pikanterii dodaje fakt, że po poprzednim [nieudanym] zamachu Died Hasan oświadczył, że autorem zamachu jest Taro, Tariel Oniani. […] Oniani uważany jest osobę, przez którą Nino Burdżanadze – a Taro od dawna ma bliskie związki z jej rodziną – miała kontakty ze starszymi towarzyszami [Burdżanadze – była przewodnicząca gruzińskiego parlamentu, po zerwaniu z Saakaszwilim w ostrej opozycji do jego obozu, podtrzymywała kontakty z Moskwą mimo braku stosunków dyplomatycznych]. Taro siedzi w więzieniu, pono wsadził go Died Hasan, a kosztować to miało półtora miliona”. Dalej – jeszcze ciekawiej: „W Rosji Putina nie ma oddzielnie funkcjonującego świata przestępców, jak to było w ZSRR czy nawet w szalonych latach dziewięćdziesiątych. Jest jedna zrośnięta struktura czekistowskich i milicyjnych klanów”. Łatynina wywodzi, że obecne porządki w Rosji różnią się jednak od porządków panujących w mafii znanych z „Ojca chrzestnego” czy podobnych struktur. Tamte wypełniały funkcje obronne wobec swoich „wasali”. Tymczasem „cechą charakterystyczną rosyjskiego świata przestępczego epoki Putina jest to, że tej funkcji mafia nie spełnia. Nikt nie może szukać sprawiedliwości i obrony przed przemocą gliniarzy i czekistów u bandyty, dlatego że współczesny rosyjski bandyta to część świata gliniarzy i czekistów. Jest ich agentem i instrumentem[…]. Niesamowite jest to, że wszyscy najwięksi bossowie mafijni z lat dziewięćdziesiątych, którzy mogli pretendować do roli Vito Corleone, zostali zabici albo zmarli. Ostatnim był Died Hasan, którego nie można uznać za integralny element kryminalno-policyjno-politycznych pomyj. Nie pływać w tych pomyjach Died Hasan nie mógł, ale wystawał ponad te pomyje. Zabili więc i jego”.
Julia Łatynina nad głową zabitego Dieda Hasana umieściła coś w rodzaju aureoli: oto odszedł ostatni, co zgodnie z tradycją kryminalnego poloneza wodził. Czy słusznie? Died Hasan na pewno był bezlitosnym bandytą, który nie wahał się podejmować decyzji o odstrzeliwaniu kolejnych niewygodnych, nieposłusznych czy niepotrzebnych partnerów, wzbogacił się na hazardzie i innych kryminalnych procederach, przez co najmniej pięćdziesiąt lat był w konflikcie z prawem. Czy miał układy z organami sprawiedliwości? Zapewne, skoro zmarł na wolności, a nie w kolonii karnej. I jeszcze: czy w Rosji istnieje, jak pisze Łatynina, przymierze świata polityki, struktur siłowych i struktur bandyckich? Może coś w tej materii rozjaśnią kolejne doniesienia, jakie zapewne do nas dotrą w związku z walką o zajęcie miejsca Dieda Hasana na mafijnym tronie. I znowu ciąg dalszy – może zaskakujący, a może potwierdzający prasowe enuncjacje – nastąpi.
Wnuki mają głos
Ten spektakl stawia ważne pytania. Pytania rzadko obecne lub wręcz nieobecne w rosyjskiej przestrzeni publicznej – pytania o rozliczenie/rozliczenie się ze zbrodniami stalinowskiego reżimu. W Centrum Sacharowa w Moskwie można obejrzeć dokumentalny spektakl Aleksandry Poliwanowej i Michaiła Kałużskiego „Akt drugi. Wnuki”, w którym wykorzystano relacje potomków enkawudzistów. Kim był dziadek/pradziadek/ojciec/babka/prababka/matka w czasach stalinowskiego terroru, jaką rolę pełnił, z jakich pobudek zaangażował się w pracę w organach bezpieczeństwa, jak się żyje ze świadomością takiej spuścizny?
To spektakl interaktywny. Przy wejściu każdy (i aktorzy, i widzowie) dostaje numerek, który wyświetla się na tablicy w trakcie spektaklu. Wtedy można zabrać głos, opowiedzieć swoją historię, a można pomilczeć. „Większość widzów milczy” – mówią twórcy spektaklu. Ale to, że niektórzy się otwierają, to przełom. Jedna z oglądających spektakl kobiet napisała potem, że kiedy wyświetlił się jej numerek, nie zdobyła się na odwagę, by powiedzieć coś na głos, ale w środku cały czas prowadziła dialog ze sobą samą i próbowała zrozumieć, jak te straszne czasy przeżyli jej dziadkowie, jakim kosztem. Aktorzy wypowiadają kwestie przygotowane na podstawie autentycznych świadectw dzieci, wnuków, prawnuków tych, którzy stanowili trybiki – większe i mniejsze – piekielnej machiny terroru.
Poliwanowa i Kałużski przyznają, że celowo dobrali relacje ludzi o poglądach, jak mówią, „humanitarnych i liberalnych”. „Nie chcieliśmy jednak, aby uczestnicy naszego projektu oceniali swoich przodków, naszym zadaniem było postawienie pytania, a nie jednoznaczna odpowiedź nań. Chodzi nam o przełamanie milczenia. Rosja jest dotknięta dramatem milczenia – mamy problem z rozmawianiem nie tylko o represjonowanych, ale represjonujących” – mówi Poliwanowa w wywiadzie dla internetowej „Gazety.ru”.
Temat ważny, temat bolesny, temat omijany w dyskursie publicznym. Odpowiedzialność, rozliczenie, trybunał dla stalinowskich zbrodniarzy. To hasła wywołujące w wielu środowiskach w Rosji wielki protest: jakże to tak? nie godzi się szkalować wielkiej historii wielkiego narodu! jeśli o historii, to tylko chwalebnie, każdy, kto zadaje takie niegodziwe pytania, pluje na krew przelaną w boju z caratem/kontrrewolucją/faszyzmem. Takich środowisk jest wiele. Większość społeczeństwa, jak większość widzów spektaklu, milczy. Jest i mniejszość, rozumiejąca potrzebę pokazywania również rzeczy w historii potwornych i wstydliwych. Przywracaniem pamięci ofiar czasów przeklętych zajmuje się m.in. stowarzyszenie Memoriał.
Czy popatrzenie na traumę narodową przez pryzmat traumy osobistej pomoże zrozumieć mechanizm powstawania aparatu terroru, mechanizm akceptacji społecznej dla represji?
Spektakl porusza, prowokuje. Tatiana Awiłowa w swoim blogu napisała: „Historię znamy, totalitaryzm, ludobójstwo zostały potępione, co do tego nie może być dwóch zdań. […] Kiedy powstaje pytanie, czy [potomkowie represjonujących] czują się współodpowiedzialni za to, co robili ludzie z ich rodziny, okazuje się, że to już nie jest takie oczywiste. Syn nie odpowiada za ojca. Usprawiedliwiają [swoich dziadków], że każdy wykonywał swoje obowiązki, że wpisywał się w swój czas i że nawet swoje dzieci składali w ofierze Molochowi świetlanej komunistycznej przyszłości, a zbrodnie popełniali bez przyjemności i nie dla korzyści. Bo byli bezinteresowni. Wszyscy rozumieli, kto jest kim, Stalina nienawidzili, ale robili swoje – więc za co ich teraz potępiać. Tylko jedna kobieta powiedziała, że nie podpisała się pod rehabilitacją swojego ojca, enkawudzisty, którzy został skazany, jak wszyscy bezsensownie, ale ucierpiał z innego powodu i to jest sprawiedliwe. Rzeczywiście, to szalenie skomplikowany problem: jak potępić zło i nie rzucić kamienia w samego człowieka”.
Relacje konkretnych ludzi są wstrząsające. Jeszcze raz zacytuję Awiłową: „Żenia Berkowicz opowiada o swojej babce, która była tak oddana ideałom socjalizmu, że poświęciła nawet własne dzieci. Zbierała pieniądze dla głodujących dzieci Powołża, ale jej własne dziecko zmarło z głodu. Potem się okazało, że babcia miała zastępy mężczyzn, a z nimi kilkoro dzieci; porzucała je, gdy tylko zaczynały chodzić. Co to była za ofiara? Ofiara jest wtedy, kiedy poświęcasz siebie, a nie innych. Takich zamian pojęć było w „sowku” morze, na każdym kroku jakieś zakłamanie. Czyż można się dziwić, że trzecie pokolenie, wychowane z takimi przekręconymi mózgami i duszami nie potrafi odróżnić prawej ręki od lewej?”.
Ten spektakl to ciekawy eksperyment. Dotychczas oficjalne władze Rosji ustami Dmitrija Miedwiediewa, również Władimira Putina, potępiały zbrodnie stalinizmu. Ogólnie zbrodnie. Zbrodniarzy bez twarzy, bez imienia. Ten spektakl pokazuje inną płaszczyznę problemu – od strony ludzkiej, od strony tego, jak ci ludzie funkcjonowali w społeczeństwie, w rodzinie.
Herod zamyka szpital
Szpital nr 31 w Petersburgu ma dobre wyniki w leczeniu chorób nowotworowych u najmłodszych pacjentów. Od lat pracuje tu grono fachowców specjalizujących się w dziecięcej onkologii. Szpital został wyposażony w nowoczesny sprzęt specjalistyczny. Ponadto, co nie jest w rosyjskich szpitalach standardem, rodzice mogą przebywać w placówce z chorymi dziećmi. „Oczywiście szpital nr 31 nie jest oazą szczęśliwości, tu też są problemy: ubezpieczenie nie pokrywa kosztów przeszczepu szpiku kostnego czy rehabilitacji po operacjach. Leczonym w szpitalu dzieciom muszą pomagać fundacje – pisze petersburska dziennikarka Tatiana Woltska. – Do grudnia 2012 roku władze miasta wspierały szpital. I nagle – jak nożem uciął”.
Co się stało? Szef departamentu zarządzającego majątkiem Kremla, Władimir Kożyn 13 grudnia podpisał dokument, zgodnie z którym ministerstwo zdrowia do spółki z władzami Petersburga mają w ciągu dwóch tygodni przedstawić plan przeniesienia sprzętu szpitalnego do innych placówek służby zdrowia oraz znalezienia pracy dla personelu medycznego w innych szpitalach. Sam szpital ma zostać zburzony. Dlaczego? Bo ma tu powstać nowy szpital. Ale nie dla chorych na nowotwory dzieci, a dla… sędziów Sądu Arbitrażowego i Sądu Najwyższego. Oba sądy mają być przeniesione z Moskwy do Petersburga w ślad za Sądem Konstytucyjnym.
„Jeśli lekarze zostaną rozrzuceni po różnych innych placówkach, a sprzęt zdemontowany, to oznacza, że utracimy cenne kadry, od lat zdobywające doświadczenie w zespole. Część drogiego sprzętu zostanie zmarnowana, nie wszystko da się tak po prostu rozmontować i przenieść. Co ciekawe, niedaleko szpitala nr 31 znajduje się nowoczesne centrum medyczne, zbudowane za 600 mln rubli dla sędziów Sądu Konstytucyjnego. Centrum wykorzystywane jest w dwudziestu procentach” – nie może wyjść ze zdziwienia Aleksandr Skobow w internetowej gazecie „Grani.ru”. I zadaje pytanie, czy jeszcze kilku sędziów dwóch sądów nie zmieściłoby się w tym centrum, czy naprawdę konieczne jest likwidowanie dobrze pracującej placówki.
Plany zburzenia szpitala wywołały protesty mieszkańców Petersburga. W niedzielę odbyło się spontaniczne zgromadzenie, na które przyszło kilkaset osób, ponad 40 tys. podpisało petycję w sprawie pozostawienia szpitala, w Internecie zebrano kilkaset tysięcy podpisów, od kilku dni przy wejściu do szpitala stoją pikiety, jutro ma się odbyć kolejny protest (organizatorzy spodziewają się kilku tysięcy uczestników). Gubernator uspokaja, że interesy dzieci nie ucierpią. Tymczasem jego zastępczyni ds. socjalnych Olga Kazanska, według rozpowszechnianych w Internecie informacji, zastrasza lekarzy pracujących w szpitalu nr 31, którzy wyrażają negatywne opinie na temat przenoszenia szpitala. Kreml próbuje zdystansować się od skandalu i przerzuca piłeczkę na stronę władz miasta: pomysł zburzenia szpitala miał pochodzić ze Smolnego, a nie od Kożyna, Smolny się broni. Petersburscy dziennikarze w gorących komentarzach wyrażają przypuszczenie, że nie chodzi o sam szpital, tylko o prawie osiem hektarów parku wokół szpitala. Taki teren na malowniczej wyspie Krestowskiej to łakomy kąsek. Według szacunków speców od nieruchomości wartość gruntu wynosi ok. 700 mln rubli, ale jeśli ziemię przeznaczyć pod hotele, to cena wzrośnie do 2 mld. Jak pisze branżowe pismo „Biulletień Niedwiżymosti”, cena jednego metra kwadratowego mieszkania na wyspie wynosi 190 tys. rubli. Na wyspie Krestowskiej mieszkają wysoko postawieni urzędnicy, miliarderzy, znani celebryci ze świata kultury i sportu. Tutaj też zbudowano luksusowe domy dla sędziów Sądu Konstytucyjnego (widocznie jako rekompensatę za konieczność opuszczenia stolicy). Budowie „sędziowskiego” osiedla towarzyszyły skandale. Wokół zlikwidowano żłobek, przedszkole, klub wioślarski i dom mieszkalny. Ludzi wysiedlono. Ci, którzy nie chcieli się przenosić do proponowanych im mieszkań na obrzeżach, poszli ze skargą do sądu. Przegrali, przecież sędziom potrzebne było elitarne osiedle na wysoki połysk.
Na jeszcze jeden aspekt sprawy zwraca uwagę „Gazeta.ru”: w Rosji nadal żywy jest sowiecki relikt specjalnej obsługi w specjalnych klinikach/ośrodkach/ domach/placówkach przeznaczonych dla nomenklatury. Zawsze tak było, więc dlaczego nie miałoby być tak i teraz. Ważniejsze są zatem interesy leczących się sędziów niż tak zwanych zwykłych obywateli.
Czy tym razem będzie inaczej? Czy głos ludu zostanie usłyszany i uwzględniony? Czy dbająca o swoje korporacyjne interesy wierchuszka zrezygnuje z takiego dobrego biznesu? „Do władz chyba dotarło, że [w sprawie szpitala nr 31] trochę się zagalopowały – napisał cytowany już przez mnie powyżej Aleksandr Skobow. – Władze boją się, że ludzie znowu masowo wyjdą na ulicę. Tak naprawdę to tylko tego się boją. Do Petersburga zmierza komisja ministerstwa zdrowia, która ma ponownie zapoznać się z planami lokalizacji kliniki dla sędziów. […] Gubernator Połtawczenko powiedział, że ci, którzy występują przeciwko rozformowaniu szpitala, wykorzystują dzieci do swoich celów politycznych. Faktycznie powiedział tym samym: kto jest przeciwko likwidacji szpitala, ten jest przeciwko władzy, przeciwko Putinowi. Połtawczenko absolutnie ma rację. Zgodnie z feudalną logiką systemu, elitarna wyspa Krestowska należy się panom”.
Temat opieki nad dziećmi nie schodzi w Rosji z pierwszych stron gazet od miesiąca, od momentu przyjęcia „ustawy Heroda”, jak rosyjski Internet ochrzcił akt zakazujący zagranicznych adopcji. Burza w tej sprawie trwa nadal. I pewnie jeszcze potrwa.
Śmierć w Starym Faetonie
Niezaprzeczalną gwiazdą zaczynającego się 31 grudnia noworoczno-świątecznego karnawału w Rosji od lat jest Died Moroz. Dzisiaj został zdetronizowany przez Dieda Hasana. W dzisiejszych doniesieniach medialnych w Rosji pierwsze miejsce zajmuje zabójstwo Asłana Usojana, bardziej znanego jako Died Hasan (Dziad Hasan), legendarnego mafiosa kontrolującego najważniejsze ciemne biznesy Rosji. Jego królewstwem był nielegalny hazard, narkotyki, broń, ale także budownictwo i surowce.
Według wstępnych ustaleń śledztwa, snajper wystrzelił z dachu lub strychu pobliskiego domu (według dziennika „Moskowskij Komsomolec” to dom, w którym mieszkał twórca tekstu hymnu Siergiej Michałkow) jedną, trzy lub sześć kulek, które trafiły Usojana w szczękę, gdy wychodził z restauracji Stary Faeton w centrum Moskwy, w biały dzień. Nieprzytomnego mafiosa ochrona zawinęła w dywan i przywiozła do szpitala, lekarze stwierdzili zgon. Knajpa Stary Faeton była czymś w rodzaju nieoficjalnej siedziby Dieda Hasana – często organizował tu ważne spotkania z kolegami mafiosami. Dzisiejszy zamach był trzecią próbą odstrzelenia Usojana, zajmującego szczyty mafijnej hierarchii – w 1998 r. w Soczi snajper chybił, a dwa lata temu killer postrzelił go, ale nie zabił. Od tamtej pory gangster był czujny jak ważka. Zamieszkał w podmoskiewskich Lubiercach. Gdy opuszczał willę, zawsze towarzyszyli mu przyklejeni do niego ochroniarze – podobno świetnie wyszkoleni eksfunkcjonariusze milicji. Tym razem żywa tarcza z goryli nie wystarczyła.
Kto „zakazał” Usojana? Tego się być może nigdy nie dowiemy. Miał na pieńku z wieloma gangsterami, wielu nadepnął na odcisk. Eksperci są zdania, że na rynek powrócili po odsiadce mafiosi, którzy próbują odzyskać pozycję i wpływy i ponownie dzielą rewiry. Hasan im zawadzał.
Jednym z wątków, o którym piszą dziś rosyjskie media, jest działalność firm, kontrolowanych przez Usojana, zaangażowanych w budowę obiektów olimpijskich w Soczi. Niesnaski na tym tle miałyby być powodem pozbycia się Dieda Hasana z gry. Inna wersja wskazuje na konflikty z klanem Tariela Oniani (Taro) i Meraba Dżangweladze (Meraba Suchumskiego). Jeszcze inna – na wojnę z Rowszanem Dżanijewem (Rowszanem Lankorianskim), królem azerskiej mafii, kontrolującej w Moskwie bazary. Dżanijew – swoją drogą postać zasługująca na oddzielne opisanie – miał apetyt na moskiewskie interesy Usojana. Dżanijew został za karę „rozkoronowany” przez Dieda. Ostatnimi czasy podobno wzmocnił swój klan i wydał wojnę klanowi Usojana.
Życiorys Dieda Hasana to gotowa kanwa powieści kryminalnej. Pierwszy wyrok Usojan – urodzony w Tbilisi Kurd – zarobił już w wieku dziewiętnastu lat: dostał półtora roku za stawianie oporu milicji, kolejny wyrok – 5 lat zaliczył za kradzież, potem kolejne wyroki za spekulacje. W więzieniu trafił na dobrych wujków, którzy za zasługi koronowali go na „wora w zakonie”, czyli samodzielnego mafiosa, cieszącego się autorytetem, mającego na koncie grubego kalibru przestępstwa i kontrolującego mafijne biznesy i finanse. Przeżył krwawe gangsterskie wojny lat dziewięćdziesiątych, stworzył imperium. Według prasy, był głównym bossem kaukaskiej zorganizowanej przestępczości, kontrolował też ogromne obszary działalności rosyjskich gangów, rozsądzał konflikty. Ale i sam też popadał w konflikty z konkurującymi mafiosami. Prasa kilka lat temu ze smakiem rozpisywała się o wojnie Dieda z ormiańską mafią pod wodzą Rudolfa Oganowa (Rudik Bakinski). Rudik padł w tym boju. Usojan rozdawał i odbierał „korony” gangsterom, którzy kochali go i przysięgali wierność po grób, a zaraz potem nienawidzili i poprzysięgali zemstę. Jak piszą gazety, do 2012 roku milicja prowadziła obserwację Hasana, a w zeszłym roku podobno zaniechano pilnowania gangstera z uwagi na jego podeszły wiek (75 lat). Tymczasem jak twierdzą ludzie z jego najbliższego otoczenia, Usojan nie zasypiał gruszek w popiele, trzymał rękę na pulsie wydarzeń – regularnie urządzał „schodki” i „striełki” (zjazdy koronowanych mafiosów), najważniejsze sprawy powierzał członkom rodziny (głównie siostrzeńcom i bratankowi), koronował kilku zaufanych rzezimieszków. Znawcy tematu mówią, że po zamachu sprzed dwóch lat działał na rzecz przekazania imperium swoim najbliższym. Jako potencjalnego następcę wskazuje się siostrzeńca Dmitrija Czanturię (Miron).
Obecnie w rosyjskich więzieniach siedzi około sześćdziesięciu „worów w zakonie”, przeważnie za posiadanie narkotyków, za zorganizowanie grupy przestępczej – zaledwie kilku.
Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi.
Nowy obywatel w spodniach szerokich
Śpiączkę noworoczną w Rosji zakłócił w tym roku nowy obywatel Federacji Rosyjskiej – Gerard Depardieu. Albo, jak już powykręcali na rosyjski ład jego nazwisko komentatorzy: Żerar Renewicz Depardiewski.
Zwykle zajęte w okresie świątecznym okolicznościowymi hulankami i prostacką rozrywką albo pogrążone w drzemce rosyjskie media tym razem miały rzucony na pożarcie jeden świeży, fascynujący temat: oto salwujący się przed perspektywą płacenia we Francji wysokich podatków aktor Gerard Depardieu postanowił przyjąć rosyjskie obywatelstwo. Skala podatkowa w Rosji jest wobec zapowiadanych we Francji 75 procent wyjątkowo atrakcyjna: liniowy podatek dla osób fizycznych wynosi 13 procent (dla rezydentów, tzn. tych, którzy przebywają w Rosji przynajmniej 183 dni w roku) lub 30 procent (dla nierezydentów). Jeśli zatem grażdanin Depardieu zdecydowałby się rozliczać z rosyjskim fiskusem, mógłby nieźle przyoszczędzić. Sam zainteresowany zapewniał, że wcale nie chodziło mu o podatki, a obywatelstwo innego kraju postanowił przyjąć, gdyż poczuł się obrażony przez premiera Francji kąśliwymi uwagami.
Prezydent Putin kąśliwych uwag pod adresem aktora nie wygłaszał, co więcej – zaprosił francuskiego artystę o szerokiej rosyjskiej duszy, by na oczach całego świata stał się prawdziwym, zapisanym w urzędzie, Rosjaninem. Możliwość przyznania rosyjskiego obywatelstwa Francuzowi Depardieu prezydent zapowiedział podczas tasiemcowej konferencji prasowej pod koniec grudnia. I jak to w bajkach bywa, Depardieu znalazł w trybie natychmiastowym „cichą przystań, non iron i wikt” w Rosji. Wyznania miłosne Depardieu pod adresem Rosji zostały w Rosji przyjęte z rezerwą, ale przyjęte, natomiast wyznania miłości do Putina wzbudziły liczne sardoniczne komentarze i zapytania, czy na skutek nadużywania mocnych trunków grażdaninowi Depardieu w główce się nie pomieszało. Media niechętne Putinowi nazywają francuskiego, a właściwie już rosyjskiego aktora „nowym błaznem Putina”.
Od kilku dni codziennie media dostarczają nowej pożywki. Oto Depardieu przybył do Soczi po paszport. Spotkał się z Putinem. Buzi, goździk, klapa, obnimka, paszport. Drug Żerar pojechał do Republiki Mordwa, w tradycyjnej wyszywanej koszuli śpiewał i pląsał. I wyciągał ze spodni szerokich, przed światem rozkładał – ładunku bezcennego fracht. Rosyjski paszport. Majakowski pisał wprawdzie o sowieckim paszporcie, ale słynny wiersz doskonale pasuje i do dzisiejszych realiów. Czytajcie, zazdrośćcie.
Władze Republiki Mordwa wręczyły gościowi klucze od mieszkania w Sarańsku i zaproponowały posadę ministra kultury republiki. Depardieu jakoś się nie pali do osiedlania w dalekiej republice, słynącej z licznych kolonii karnych (w jednej z nich siedzi Nadia Tołokonnikowa z Pussy Riot). Propozycje zatrudnienia lub zamieszkania sypią się jak z rękawa. Dzisiaj dyrektor teatru dramatycznego z miasta Tiumeń zgłosił, że ma w trupie teatralnej wakat dla aktora. Pensja wynosi 16 tys. rubli, z wysługą lat i dodatkami – 23 tys.
Depardieu uzyskał obywatelstwo rosyjskie w trymiga, z pominięciem procedur. Rzecznik prezydenta, Dmitrij Pieskow kilka dni temu tłumaczył nadzwyczajny tryb przyznania obywatelstwa Żerarowi Renewiczowi jego nadzwyczajnymi zasługami dla rosyjskiej kultury. Depardieu zagrał w rosyjskich filmach dwie role – kilkanaście lat temu w „Zazdrości bogów” i niedawno w „Rasputinie”. Zasługi jak zasługi. Nie o zasługi tu jednak chodziło, a o polityczne show. O pokazanie, że rosyjskie obywatelstwo jest przedmiotem pożądania nie tylko dla dziesiątków byłych obywateli Związku Radzieckiego, ale nawet dla gwiazd francuskiego ekranu.
„Być może na zwykłym rosyjskim szaraczku PR władz na krótką metę zrobi wrażenie – napisała w redakcyjnym komentarzu internetowa „Gazeta”. – Ale w oczach reszty świata Rosja jest krajem, który cynicznie handluje nawet obywatelstwem w koniunkturalnych, propagandowych celach. Nikt na świecie nie odebrał show z rosyjskim obywatelstwem Depardieu jako triumfu rosyjskiej polityki. […] Kraj, z którego wyjechało na zawsze kilka milionów ludzi, tracący potencjał intelektualny, po raz kolejny pokazał, jak lekceważy swoich obywateli. […] Depardieu we Francji nie jest prześladowany, chyba że za szykanę uznać pociągnięcie go do odpowiedzialności za prowadzenie samochodu po pijanemu”.
Nie wiadomo, jak długo potrwa rosyjska odyseja Gerarda Depardieu i jakie jeszcze splendory i zgryźliwości nań spłyną. Zresztą aktor oznajmił, że zamierza nadal ubiegać się też o obywatelstwo Belgii.
Wazeliniarz roku 2012
„W czasie walki Fiodora Jemieljanienki miałam szczęście siedzieć obok Władimira Władimirowicza [Putina] przy samym ringu. Od prezydenta bucha taka energia! Kobiecej intuicji nie da się oszukać!” – taki wazeliniarski pean wygłosiła mistrzyni świata w boksie Natalia Ragozina.
Zaangażowana sportsmenka wpisała się znakomicie w rozwijającą się w niektórych kręgach gałąź twórczości „ku czci wodza”. Ten gatunek z roku na rok przybiera coraz bardziej barokowe formy, zatem tworząca doroczny ranking lizusów gazeta „Kommiersant” miała w tym roku w czym wybierać. Tak na marginesie – Ragozina mówiła o spotkaniu z Putinem na pamiętnej walce mistrza Jemieljanienki. Pamiętnej, bo to właśnie wtedy Putin został po raz pierwszy głośno wygwizdany przez zgromadzoną publiczność, gdy wyszedł na ring pogratulować zwycięstwa Jemieljanience i zaczął uprawiać agitkę. Bo też miniony rok pokazał, że w Rosji kwitnąć może nie tylko wazeliniarstwo i dostarczył mnóstwa materiału do rankingu wypowiedzi czy haseł antyputinowskich. Niesione podczas masowych demonstracji ulicznych transparenty czy napisy na pomysłowych kostiumach były znakomitą reakcją na wydarzenia polityczne w kraju: np. „Nie kołyszcie łódką, naszemu szczurkowi robi się od tego niedobrze” – brzmiało hasło wymyślone przez pisarza Dmitrija Bykowa. Rozwinęła się też twórczość internautów, komentujących demonstracje i reakcje władz. Każdy spektakularny wyczyn władz – cuda nad urną, pałowanie demonstracji, proces Pussy Riot, lot Putina na czele stada żurawi – był inspiracją do napisania wierszyka czy narysowania dowcipu rysunkowego.
Ale wróćmy do tytułowego wazeliniarstwa. Z uwzględnionych przez „Kommiersanta” pereł wiernopoddaństwa warto przytoczyć kilka najbardziej kuriozalnych przykładów czołobitności w wykonaniu polityków, artystów, sportowców.
„Zawsze byłem za nim [Putinem], jestem i będę. Dlatego że długo żyłem i czekałem, kiedy nastanie władza, która da mi możliwości, które chciałbym mieć. On jest poważnym reprezentantem naszego kraju, kompetentnym w wielu dziedzinach. Ma ogromne doświadczenie. Może mówić z Niemcami po niemiecku, z Anglikami po angielsku. Za naszych poprzednich [przywódców] było mi wstyd za granicą. A teraz mogę zadzierać nos do góry, dlatego że w światowej polityce nie ma jemu równych”. Michaił Bojarski, aktor z Petersburga, nie wiedzieć czemu zawsze chodzący w czarnym kapeluszu.
„Wydaje mi się, że słowa Putin i Rosja rymują się”. Igor Szadchan, reżyser dokumentalista, autor filmów o Putinie, nieoficjalnie nazywany „nadwornym reżyserem”.
„Pomyślcie, przecież Putin jest pierwszym przywódcą Rosji od Mikołaja Romanowa, który doszedł do władzy w stu procentach legalnie. Co więcej, w stu procentach tę władzę legalnie utrzymuje”. Władimir Medinski, minister kultury.
„Putin to silny człowiek. Jest prawdziwym patriotą, wie wszystko o Rosji. Przy czym emocje nie są mu obce – Putin potrafi być sentymentalny”. Denis Macujew, pianista.
„Bardzo szanuję tego człowieka i nie rozumiem tych, którzy Putinowi zazdroszczą, przecież on wykonuje piekielną robotę”. Edgar Zapaszny, treser dzikich zwierząt w cyrku.
I na koniec wypowiedź jednego z najbogatszych ludzi Rosji, Arkadija Rotenberga: „Przyjaźń nigdy nikomu nie zaszkodziła. Ale ja bardzo szanuję tego człowieka [Putina] i uważam, że naszemu krajowi sam Bóg go zesłał”. Ta przyjaźń rzeczywiście nigdy nie przeszkadzała panu Rotenbergowi i jego bratu w robieniu interesów. Rotenberg zajmuje 94. miejsce na liście najbogatszych Rosjan z majątkiem wynoszącym 1 mld dolarów.
Satyryk Michaił Zadornow przypomniał w podsumowaniu roku o pewnym mnichu, który śmiało może zostać wpisany na listę wazeliniarzy roku. Podczas powitania w klasztorze Walaam pocałował on Putina w rękę: „Dzięki temu współpracownicy kancelarii prezydenta dowiedzieli się, że Putina można całować jeszcze i po rękach” – skomentował Zadornow.
Szanowni Czytelnicy, życzę pomyślności w Nowym Roku – zdrowia, wielu powodów do satysfakcji, harmonii i szczęścia.
PutinJeDzieci
Hashtag #PutinJestDietiej (PutinJeDzieci) zajmuje pierwsze miejsce we wpisach rosyjskojęzycznego Twittera. Miłujący dzieci prezydent Rosji podpisał dzisiaj przyjętą w ekspresowym tempie „ustawę Dimy Jakowlewa”, zakazującą adopcji rosyjskich dzieci przez Amerykanów. To zadziwiająca odpowiedź na przyjęcie przez USA „listy Magnitskiego”, zakazującej osobom odpowiedzialnym za śmierć audytora Hermitage Capital Siergieja Magnitskiego wjazdu do Stanów i przewidującej areszt ich amerykańskich aktywów [o „liście” i o reakcji Dumy Państwowej pisałam we wcześniejszych wpisach]. Ustawa zostanie jeszcze w tym roku opublikowana przez urzędową „Rossijską Gazietę” i wejdzie w życie 1 stycznia 2013.
Drugie miejsce na liście najpopularniejszych hashtagów zajmuje #PutinPoddierżywajetSirot (PutinWspieraSieroty), wylansowany przez prokremlowskich użytkowników, popierających podpisany też dziś dekret prezydenta o poprawie sytuacji sierot.
Sprawa przyjęcia ustawy od kilku dni jest tematem numer jeden rosyjskich mediów i portali internetowych.
Wczoraj „ustawę Dimy Jakowlewa” przegłosowała Rada Federacji, izba wyższa rosyjskiego parlamentu (albo, jak ostatnio modnie jest mówić i pisać w rosyjskich komentarzach nieprzychylnych wobec władz: tak zwanego parlamentu). Komentator gazety „Moskowskij Komsomolec” Stanisław Biełkowski napisał, że przewodnicząca Rady Federacji Walentina Matwijenko rozmawiała pono w przeddzień z Putinem, prosiła o pozwolenie na… nieprzyjmowanie ustawy. Ale Putin się pono nie zgodził. To, co mówili wczoraj senatorowie, ścigający się w wazeliniarskich, serwilistycznych do bólu słowach poparcia dla „słusznej linii naszej władzy” i wieszający wszystkie psy na niegodziwych władzach USA, trudno nazwać dyskusją. To był festiwal wiernopoddaństwa. Pięciu senatorów nawet zagłosowało na odległość, jeden ze szpitalnego łóżka, żeby tylko nikt na Kremlu nie pomyślał, że ten chory senator jest przeciwko wspaniałej ustawie, która ma nauczyć rozumu „Pindosów”. Komentator portalu Politcom.ru Aleksandr Iwachnik zauważa nielogiczność działań strony rosyjskiej: „Jeśli ustawa [Dimy Jakowlewa] jest polityczna odpowiedzią na bez wątpienia polityczny „akt Magnitskiego”, to co mają z tym wspólnego dzieci? Jeżeli ustawa ma na celu rozwiązanie humanitarnego problemu sierot, to jaki to ma związek z amerykańską ustawą, która dotyczy tylko wąskiego kręgu rosyjskich urzędników i siłowików?”. Osiemnastu (według innych źródeł – dziewiętnastu) członków izby wyższej nie przybyło na posiedzenie. Bez podania przyczyn. Biełkowski publikuje ich nazwiska i obiecuje, że spełni za ich zdrowie noworoczny toast. „Nie jesteście bohaterami, ale przynajmniej przyzwoicie się zachowaliście. A to już dużo w dzisiejszej sytuacji” – uzasadnia swój toast. A tutaj można obejrzeć zdjęcia z Rady Federacji – zaraz po głosowaniu nad ustawą senatorów zabawiali muzykanci i błaźni: http://kommersant.ru/Doc/2099055
Skomplikowane logiczne-nielogiczne figury wykonał rzecznik praw dziecka Paweł Astachow, który poparł przyjęcie ustawy: „Uważam, że zagraniczna adopcja jest dla kraju szkodliwa. Bo im więcej naszych dzieci adoptują cudzoziemcy, tym mniej wysiłków dokładamy w tym kierunku sami”. W porzo, ale co panu Pawłowi Astachowowi przeszkadzało do tej pory działać w słusznym ze wszech miar kierunku poprawy losu skrzywdzonych dzieci?
Rosyjscy deputowani powoływali się na amerykańskie statystyki: w ciągu dwudziestu lat w Stanach zginęło/zmarło tragicznie dziewiętnaścioro dzieci z Rosji. Nie ma oczywiście usprawiedliwienia dla tych, którzy przyczynili się do śmierci nieszczęsnych dzieci. To w ogóle nie powinien być argument w politycznych przepychankach na linii Moskwa-Waszyngton. Skoro jednak rosyjscy deputowani zapalczywie szermowali tym argumentem, to przeciwnicy ustawy wyciągnęli kontrargumenty z tego samego podwórka: w rosyjskich domach dziecka i internatach przebywa 119 tysięcy dzieci, które czekają na adopcję; wnioski o adopcję złożyło 18 471 osób (przy czym wszyscy wnioskodawcy chcą adoptować zdrowe dziecko). To jedna strona medalu. Druga jest jeszcze bardziej poruszająca: w ciągu piętnastu lat (od momentu rozpadu ZSRR do 2006 r.) w Rosji zginęło 1220 adoptowanych dzieci. Ośrodek badania opinii publicznej FOM podał dwa dni temu, że 56% Rosjan popiera „ustawę Dimy Jakowlewa”, 21% jest przeciwnych, a 23% nie ma zdania. Przy tym jednak 53% badanych stwierdziło, że przepisy dotyczące adopcji przez cudzoziemców należy zaostrzyć, ale nie należy całkowicie jej zakazywać, za wprowadzeniem pełnego zakazu opowiedziało się 22%.
I jeszcze jedno – koincydencja to, czy nie: dzisiaj Kościół katolicki obchodzi Dzień Niewinnych Dzieci Betlejemskich na pamiątkę Rzezi Niewiniątek.
I również dzisiaj twerski sąd rejonowy w Moskwie uniewinnił Dmitrija Kratowa, oskarżonego z artykułu 293: niedopełnienie obowiązków, wskutek czego doszło do nieumyślnej śmierci człowieka. Tym człowiekiem był Siergiej Magnitski.
Bezbłędny rycerz
Dziennikarze zgromadzeni wczoraj na wielkiej konferencji prasowej Władimira Putina zadali kilkadziesiąt pytań – od bulwersującego w ostatnich dniach opinię publiczną „anty-aktu Magnitskiego”, czyli ustawy zabraniającej adopcji rosyjskich sierot przez obywateli USA, poprzez wędkowanie w Astrachaniu czy hodowlę zwierząt rzeźnych w Mordwie po sytuację w Syrii i Libii. Konferencja trwała cztery i pół godziny. Pytania o zdrowie prezydenta można było nie zadawać (choć i takie padło) – wytrzymać tak długie nabożeństwo może tylko zdrowy człowiek.
Trzeba powiedzieć, że konferencja nie sprawiała wrażenia seansu wielkiej miłości dziennikarskiego stanu do przywódcy, jeśli nie liczyć kilkorga egzaltowanych dam i kawalerów, na ogół z regionalnych mediów – ci, owszem, utrzymali się w najlepszych tradycjach wazeliniarstwa. Wielu dziennikarzy zadało jednak pytania niewygodne i trudne. Putin na każde pytanie coś odpowiadał – czasem z sensem, czasem uciekał gdzieś w bok od istoty sprawy. A czasem zapalał się, wybuchał i przechodził na „fienię”. Dostało się np. Bogu ducha winnej dziennikarce, która pytała o bezpośrednie wybory gubernatorów: „Niech mnie pani uważnie posłucha i proszę więcej do tego pytania nie wracać. Tylko uważnie proszę posłuchać, co powiem. Posłuchajcie chociaż jeden raz: jesteśmy za i ja osobiście jestem za bezpośrednimi wyborami gubernatorów”. Skąd te nerwy? Prezydent do tej pory mgliście zahaczył temat w swoim orędziu przed Zgromadzeniem Parlamentarnym – że trzeba pomyśleć, że trzeba się zastanowić. A teraz zmył głowę dziennikarce, że mu dziurę w brzuchu boruje, a przecież on jest osobiście za. No, dobrze.
Pytaniem, które nieodmiennie podnosiło ciśnieniu Putinowi na podobnych imprezach, było pytanie o Michaiła Chodorkowskiego. I tym razem było emocjonalnie: Putin z żarem wypierał się jakiegokolwiek wpływania na sąd wymierzający karę Chodorkowskiemu.
Ale najwięcej emocji towarzyszyło pytaniom dotyczącym „ustawy podleców”, jak rosyjski Internet ochrzcił odpowiedź deputowanych Dumy Państwowej na akt Magnitskiego. Z wypowiedzi Putina wynikało, że amerykańską ustawę odebrał on jako policzek, że poczuł się upokorzony tym, że Ameryka śmie mu wymachiwać przed nosem jakimś tam Magnitskim, podczas gdy sama bije Murzynów, więźniów Guantanamo i nie dba o adoptowane rosyjskie dzieci (choć większość z tych, którzy adoptowali dzieci w USA, to „porządni ludzie”, przyznał). Wedle określenia Aleksandra Golca, teraz „strana Pindosja” [„pindos” to w niezbyt literackim rosyjskim pogardliwe określenie Amerykanina] powinna dostać za swoje i nie ma mowy o zmiękczeniu stanowiska w tej sprawie. Putin jest wyraźnie rozczarowany Stanami Zjednoczonymi. O resecie już dawno zapomniano.
Diabeł tkwi w szczegółach. I tutaj pan prezydent lekcje odrobił po łebkach. Jego argumenty nie brzmiały przekonująco (nie tylko w tej sprawie zresztą; Tatiana Stanowaja zauważyła, że w wielu momentach zadający pytanie był bardziej przekonujący niż pogubiony miejscami prezydent – to coś nowego, przecież te konferencje miały służyć zawsze wzmocnieniu wizerunku lidera, który panuje nad wszystkim, co się dzieje w kraju; tym razem to się nie udało).
Władimir Abarinow, znający i rosyjskie, i amerykańskie realia, w internetowych „Graniach” kilka istotnych szczegółów z argumentacji prezydenta dotyczącej sprawy Magnitskiego i odpowiedzi Dumy Państwowej wziął pod światło.
„Putin: Kiedy w stosunku do adoptowanych rosyjskich dzieci popełniane jest przestępstwo, amerykańska Temida najczęściej w ogóle nie reaguje i zwalnia od odpowiedzialności karnej ludzi, którzy dopuścili się przestępstwa wobec dziecka”.
„To nie tak – pisze Abarinow. – Prawie wszyscy dostali realne wyroki. Po prostu czasem zdarza się, że oskarżenie okazuje się niewystarczająco dobrze przygotowane [jak rozumiem, chodzi o to, że słabo przygotowany jest materiał dowodowy]. Tak właśnie było w sprawie małego Dimy Jakowlewa. Winny śmierci ojciec nie został uniewinniony i nie został zwolniony od odpowiedzialności. Ale pani prokurator, która liczyła na zawarcie ugody przed rozprawą i dlatego nie przygotowała się do procesu, nie potrafiła przedstawić odpowiednich argumentów”.
„Putin: „Rosyjskich przedstawicieli faktycznie nie dopuszczają, nawet w charakterze obserwatorów, na te procesy. Pan uważa, że to normalne? Co jest normalnego w tym, że pana upokarzają? Podoba się to panu? Jest pan sado-masochistą czy co?”.
Abarinow: „Rozprawy są w amerykańskich sądach otwarte dla publiczności, w tym również dla przedstawicieli rosyjskich władz. Aby brać udział w procesie, trzeba mieć licencję adwokata odpowiedniego stanu. Śledzę każdy taki proces i nie natrafiłem na informację, że adwokat reprezentujący interesy władz FR, nie został dopuszczony do działań procesowych”.
Putin: „Niedawno zawarliśmy z Departamentem Stanu umowę, jak mają postępować przedstawiciele Rosji w razie powstania takich kryzysowych czy konfliktowych sytuacji. A co się okazało w praktyce? W praktyce okazało się, że ta sfera odnosi się do prawodawstwa stanowego. I kiedy nasi przychodzą, żeby spełnić swoje obowiązki w ramach tej umowy, to im mówią – to nie jest sprawa władz federalnych, a stanowych. Idźcie do Departamentu Stanu. Po co nam taka umowa. „Duroczku wkluczili” i tyle”. [Duroczku wkluczit’ to znaczy udawać, że się nie rozumie pytania, chachmęcić].
Abarinow: „To wy wkluczili duroczku. Podpisując umowę, trzeba było zwrócić uwagę na to, że kwestie opieki i adopcji należą do jurysdykcji stanowej. Czy w rosyjskim MSZ nie ma ani jednego eksperta, który wie, że Departament Stanu nie może niczego nakazać władzom stanowym? Jeśli tak, to takie MSZ należy wywalić na śmietnik. I jeszcze słowo o więźniach Guantanamo, które wedle słów Putina, są gnębieni w średniowiecznych kajdanach. Prezydent Rosji nie jest jeszcze stary, ale już niektórych rzeczy nie pamięta. Pozwolę sobie więc mu przypomnieć: kiedy amerykańscy śledczy nie dopatrzyli się znamion przestępstwa w czynach rosyjskich talibów i wszczęto procedurę ich deportacji do Rosji, to do ostatniego tchu i oni sami, i ich krewni walczyli o to, żeby nie odsyłać ich do Rosji. Jeden z nich pisał do matki, że warunki w więzieniu Guantanamo są lepsze niż w rosyjskim sanatorium. A kiedy do deportacji mimo wszystko doszło, to w ojczyźnie zostali oni oskarżeni z art. 322 i 359 (nielegalne przekroczenie granicy, najemnictwo) i wysłani bynajmniej nie do sanatorium”.
Dziennikarka z „Nowej Gaziety” powiedziała, że na stronie internetowej gazety zbierano podpisy przeciwko „ustawie Dimy Jakowlewa”, zebrano 100 tys. podpisów. „Proszę to wziąć pod uwagę” – powiedziała. I zadała pytanie: czy w czasie tych lat, które Putin spędził na najwyższym urzędzie, przypomina on sobie jakieś błędy czy chciałby z czegoś się wycofać, coś naprawić, coś zmienić. Prezydent chwilę się zamyślił, a potem odparł, że choć w pewnych sferach zdarzyły się niedociągnięcia, to błędów nie popełnił.
I jeszcze jeden cytat na koniec: „Wcześniej czy później odejdę z urzędu [prezydenta], podobnie jak odszedłem cztery lata temu”.
Dzieci Magnitskiego
Od kilku dni z narastającym niepokojem i zdziwieniem czytam doniesienia z rosyjskiej Dumy Państwowej o krokach odwetowych Rosji w odpowiedzi na przyjęcie przez USA „listy Magnitskiego”. O tym akcie pisałam miesiąc temu [„Lista versus lista”], kiedy listę przyjął Kongres. Już wtedy Moskwa gniewnie zapowiadała, że da Amerykanom godną odpowiedź.
Czy ta odpowiedź jest naprawdę godna? Dzisiaj w drugim czytaniu została w odpowiedzi na akt Magnitskiego przyjęta „ustawa Dimy Jakowlewa” (trzecie czytanie jeszcze w tym tygodniu, jeśli prezydent podpisze ustawę, wejdzie ona w życie 1 stycznia 2013), zakładająca m.in. zakaz adopcji rosyjskich sierot przez Amerykanów. Dima Jakowlew to dwuletni chłopczyk, Rosjanin, adoptowany przez obywateli USA, który na skutek bezmyślności i nieodpowiedzialności przybranych rodziców zmarł w zamkniętym samochodzie pozostawionym w upalny dzień na słońcu; amerykański sąd wymierzył ojcu niewielką karę.
Za przyjęciem ustawy głosowało 400 (czterystu) deputowanych, przeciwko 17, dwóch się wstrzymało. „Nikt na nas z góry nie naciskał, to nasza inicjatywa” – zapewniali posłowie. Na jednym ogniu upiekli dziś jeszcze wprowadzenie zakazu działalności na terytorium Federacji Rosyjskiej organizacji zajmujących się załatwianiem formalności związanych z adopcją rosyjskich dzieci przez obywateli USA. Duma przegłosowała dziś też poprawkę o zakazie działalności „politycznych” NGO oraz o zakazie zajmowania się działalnością niekomercyjną, mającą związek z polityką przez osoby mające obywatelstwo Federacji Rosyjskiej i USA. Ile razy użyłam w tym akapicie słowa „zakaz”? Deputowani chyba „woszli wo wkus”, jeśli chodzi o zakazywanie. Aha, jeszcze sankcje wizowe i in. mają objąć nie tylko Amerykanów, ale obywateli innych państw, którzy naruszyli prawa Rosjan.
Wróćmy do „ustawy Dimy Jakowlewa”. W rosyjskim Internecie zawrzało. Wielu komentatorów mediów internetowych nie może wyjść ze zdziwienia, że rosyjscy parlamentarzyści mogli zaproponować wyjście, które w ewidentny sposób uderza w interesy rosyjskich dzieci. Że dzieci, konkretne dzieci wymagające opieki, stały się zakładnikami niewydarzonej wielkiej polityki. Bo ustawa pozbawi je nadziei na polepszenie losu czy wyleczenie. Jeszcze wczoraj w Dumie przewodnicząca komisji ds. dzieci Jelena Mizulina mówiła: „Nigdy Rosja nie broniła swoich interesów, wykorzystując dzieci. Pamiętam, co się działo podczas wojny czeczeńskiej, kiedy czeczeńscy bojownicy ustawiali żywe tarcze z dzieci i wtedy wszyscy mówiliśmy, że to podłe. Tą ustawą Rosja stawia się na jednym poziomie z terrorystami”. Ostro. Ale i tak nie poskutkowało. Przeciwko wprowadzeniu zakazu zagranicznych adopcji wypowiedziało się kilku wysoko postawionych polityków – m.in. minister Siergiej Ławrow, rzecznik praw obywatelskich Władimir Łukin (uznał rosyjską ustawę za „cyniczną i bezwstydną odpowiedź na akt Magnitskiego), minister oświaty Dmitrij Liwanow. Dziś rano (jeszcze przed głosowaniem Dumie) sekretarz prasowy prezydenta Dmitrij Pieskow powiedział, że prezydent „ze zrozumieniem odnosi się do ustawy Dimy Jakowlewa”. Pod budynkiem Dumy stały dziś indywidualne pikiety przeciwników „ustawy podleców”, jak ochrzczono dokument przyjęty przez przejętych losem dzieci parlamentarzystów. Pikietujący trzymali w rękach hasła przeciwko ustawie, kilka osób przyszło z rysunkami dzieci – podopiecznych centrum rehabilitacji. „Tu już żadnych słów nie trzeba” – wyjaśniali. W Internecie zebrano już kilkadziesiąt tysięcy podpisów pod petycją przeciwko ustawie. Działacze społeczni wystosowali list otwarty. Wszystko na próżno.
Prezydent Putin chciał, żeby odpowiedź Rosji na akt Magnitskiego była adekwatna. Czy to, co zrobiła Duma, przyjmując „ustawę Dimy Jakowlewa” jest adekwatną odpowiedzią? Lista Magnitskiego uderza w interesy rosyjskiej elity. Czy ustawa Jakowlewa uderza w interesy amerykańskiej elity? Ani trochę. Jedna z sygnatariuszek petycji, znana dziennikarka telewizyjna Swietłana Sorokina, która sama kilka lat temu adoptowała dziewczynkę z domu dziecka, zwróciła uwagę, że teraz Amerykanie, którzy będą chcieli adoptować dzieci, na ogół chore, niepełnosprawne (zgodnie z przepisami, adopcji zagranicznej podlegają dzieci, które nie mają szans na adopcję krajową), a nie będą mogli adoptować dziecka z Rosji, postarają się o adopcję w Kazachstanie czy na Ukrainie.
Od 1991 roku Amerykanie adoptowali około stu tysięcy rosyjskich dzieci, spośród nich pięcioro tragicznie zginęło, szesnaścioro stało się ofiarami nieszczęśliwych wypadków, 119 zostało odesłanych do Rosji.
Zacytuję kilka komentarzy rosyjskich obserwatorów, które wydają mi się adekwatną, choć miejscami bardzo ostrą, reakcją na nieadekwatną reakcję Dumy na listę Magnitskiego. Anton Oriech (Echo Moskwy): „Nie wymyślili nic lepszego niż spekulowanie na śmierci małego dziecka. Przez te kilka dni cały czas jeszcze przypominano nam, że w USA zginęło 20 dzieci. […] Owszem, dwadzieścia śmierci to dwadzieścia tragedii, ale spekulowanie na nich bez zwracania uwagi na to, co się dzieje u nas, to podłość. Głupia sytuacja, w jakiej znaleźli się nasi deputowani i dyplomaci polega na tym, że tak naprawdę Rosja nie ma symetrycznej odpowiedzi [na akt Magnitskiego]. Bo jeśli nie Dima Jakowlew, to kto? Albo co? Mówią, że Amerykanie przyjmują akt Magnitskiego nie przeciwko Rosji, a dla Rosji. W tym jest źdźbło prawdy. Ten akt powinien nas zachęcić do wyjaśnienia sprawy śmierci Magnitskiego. Amerykanie są pragmatykami. Przyjęli ten akt nie tylko ze względów politycznych, ale i higienicznych. Nie chcą wpuszczać na swoje terytorium ludzi, którzy są w stanie doprowadzić do śmierci niewinnego człowieka, lekarzy, którzy zamiast nieść pomoc choremu, wyprawiają go na tamten świat, biznesmenów, których głównym zajęciem jest rozkradanie budżetu i pranie brudnych pieniędzy. Ja też jestem przeciwko wpuszczaniu na terytorium Rosji oszustów i złodziei – czy to z USA, czy skądinąd. […] Co w odpowiedzi robi Rosja? Mogłaby zatroszczyć się o ofiary Ku-Klux-Klanu albo Guantanamo. Ale Rosja postępuje inaczej. Amerykanie karzą rosyjskich obywateli, którzy popełnili przestępstwa wobec rosyjskich obywateli. A Rosja karze Amerykanów, którzy popełnili przestępstwa wobec obywateli Rosji. Jest różnica, prawda? Gdzie tu symetria? Nie ma jej i nigdy nie będzie. Dlatego że amerykańskie dranie nie trzymają forsy w rosyjskim banku i nie budują sobie pałaców w Gelendżyku. I jeśli ktoś ich nie wpuści do Rosji, nie będą się długo martwić. Niesamowite jest to, że wszystkich wysłano na bój w obronie złodziei z naszej inspekcji podatkowej. Pójdziemy na wojnę z Ameryką, ale naszych nietykalnych nie pozwolimy tknąć”.
I jeszcze komentarz na temat sytuacji dzieci w Rosji napisany przez Andrieja Łoszaka. „Robiłem kiedyś reportaż o domu dla dzieci z wadami fizycznymi w Niżnym Łomowie. Prawie wszystkie marzyły o Ameryce. Dzieci, które zostały adoptowane, pisały z Ameryki, że tam jest pięknie, że stały się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa, mają protezy, uczą się jeździć samochodem, idą na studia etc. Ale wcale nie chodziło o Amerykę, chodziło o to, żeby mieć rodziców. Rosjanie dzieci inwalidów w zasadzie się pozbywają, Amerykanie – odwrotnie: adoptują. Dlatego dla dzieci z internatu w Niżnym Łomowie słowo „Amerykanie” stało się jednoznaczne ze słowem „rodzice”. Dla większości adopcja była jedyna szansą na to, by po ukończeniu szkoły nie trafić do domu starców. […] W filmie jest scena: wychowawcy dzwonią do rodziców dzieci, które ukończyły szkołę. Rodzice mogliby je teraz zabrać do siebie. Zgodziła się jedna (!) rodzina. Matka – dyrektorka szkoły. Przez miesiąc potrzymali dziecko w domu, chowając przed okiem sąsiadów, a potem zwrócili do internatu, zakazując nawet dzwonić do domu. Złapaliśmy z kamera mamę podczas kursów podwyższania kwalifikacji. Wyjaśniła, dlaczego oddała dziecko, własne dziecko: „A co by sobie pomyśleli koledzy ze szkoły, sąsiedzi, przecież skoro w rodzinie jest niepełnosprawne dziecko, to znaczy, że rodzice są pijakami z marginesu, a my z mężem jesteśmy przyzwoitymi ludźmi!”. Ta pani to z jednej strony potwór, ale drugiej – zwyczajna sowiecka nauczycielka, dla której dziecko inwalida to powód do wstydu. […] Teraz Jedna Rosja zabroni Amerykanom adopcji sierot z Rosji w odpowiedzi na listę Magnitskiego. Zakazujcie sobie wwozu mięsa, konserw, IPhonów, ale ręce precz od dzieci. To dzieci, a nie asymetryczna odpowiedź. Kto teraz usynowi tych nieszczęśników z Niżnego Łomowa? A może sieroty powinny zamieszkać w luksusowych mieszkankach figurantów sprawy Magnitskiego?”.