Archiwum kategorii: Bez kategorii

Rosyjska „piłkarska marsylianka”

13 czerwca. Już biegą, już biegą, już nic ich nie wstrzyma. Już szał ogarnął kontynent. Kto nie interesuje się piłką, wypada poza główny nurt. Zresztą na nic ostentacje braku zainteresowania – nawet gdy ktoś nie wie, po co jedenastu facetów w białych koszulkach skacze obok jedenastu facetów w niebieskich koszulkach po wielkim przestworzu murawy, to i tak zostanie wciągnięty w wir wydarzeń dziejących się wokół Euro 2016 we Francji. Bo tu się dzieje dużo więcej niż tylko sport. Tu się dzieje socjologia, tu się dzieje masowa kultura, tu się dzieje polityka.

Weźmy choćby występ drużyny Ukrainy. Mecz z Niemcami. Trybuny pełne po brzegi. Kibice naszych wschodnich sąsiadów żyły sobie prują i śpiewają co sił w płucach. A co śpiewają? Ano, przebój ukraińskich trybun: „Putin ch**ło, la-la-la-la-la-lala-la”. Ta nieelegancka pieśń łatwo wpada w ucho. Tym razem wpadła również w ucho rosyjskich telewidzów. Transmisję z meczu przeprowadził bowiem Pierwyj Kanał – program rosyjskiej telewizji o zasięgu ogólnokrajowym. Realizatorzy nie zdążyli wyciszyć ani zagłuszyć niewybrednego utworu stadionowego (http://24tv.ua/ru/v_jefire_rossijskogo_tv_pokazali_krichalku_pro_putina_n695348). Komentarze w rosyjskich mediach społecznościowych odznaczały się smutnym sarkazmem: „Oto kibice zza miedzy śpiewają na stadionie, że nasz prezydent jest wybitną jednostką i sławią jego męskość”. Hm, takie sobie.

Ale nie wyczyny wokalne ukraińskich kibiców stały się już w pierwszych dniach piłkarskiego turnieju przedmiotem największej liczby komentarzy i interpretacji. Uwagą sportowego i politycznego świata zawładnęli kibice z Rosji, którzy przybyli do Marsylii obejrzeć mecz swojej reprezentacji z Anglią. Czy obejrzeć? Można powiedzieć: między innymi obejrzeć. Mecz jak mecz, nic specjalnego. Remis wyrwany w doliczonym czasie gry był dla Rosji satysfakcjonującym wynikiem. Ale, jak się miało okazać, niekoniecznie satysfakcjonującym rozwojem wydarzeń dla rosyjskich kibiców. W sektor angielskich kibiców poleciała odpalona z rosyjskich trybun raca. No i się zaczęło. Angielscy kibice, znani z tego, że lubią sobie poszaleć, nie zamierzali puszczać płazem prowokacji. Poszły w ruch krzesełka, butelki i inne ciężkie przedmioty. Tak naprawdę to zaczęło się na ostro jeszcze przed meczem. Angielscy kibice byli atakowani na ulicach Marsylii. „To był dobrze przygotowany atak, który wielu świadków porównuje do wyszkolenia bojowego – mówi mieszkający w Anglii rosyjski politolog Andriej Ostalski. – Ci ludzie [rosyjscy kibice] byli wytrenowani, sprawni, wysportowani. Było ich od 150 do 300. Przeprowadzili skoordynowany atak na angielskich kibiców, na ogół podtatusiałych facetów z piwnymi brzuszkami. Rosyjscy siłacze wiedzieli, dokąd mają iść, wiedzieli, co mają robić […] mieli noże, pałki, łomy, a na sobie odzież chroniącą przed skutkami uderzeń. To było zaskoczenie dla brytyjskich kibiców. Mieszkam na Wyspach od dwudziestu paru lat, niejedno widziałem w wykonaniu miejscowych ultras – tępe twarze, wrzeszczące dziko, siła w grupie. Twarze Rosjan, które widzieliśmy w reportażach telewizyjnych, to był inny gatunek: to nienawiść w czystej postaci, złośliwie wyszczerzone zęby, samozachwyt, poczucie wyższości i bezkarności. Powstaje wrażenie, że ci ludzie nie przyjechali do Francji kibicować swojej drużynie, a po prostu napluć na piłkę, przyjechali się bić, a właściwie – dołożyć innym”.

Na to, że akcja Rosjan, była zaplanowana i skoordynowana, zwróciła dziś uwagę prokuratura Marsylii. Strona internetowa stowarzyszenia rosyjskich kibiców informowała jeszcze przed meczem, że do Marsylii przybył specjalnie wynajęty charter, który przywiózł na pokładzie „220 osób, które miały wesprzeć drużynę”. UEFA gniewnie oświadczyła, że zbada sprawę, a rosyjskiej i angielskiej reprezentacji grozi dyskwalifikacja i wywalenie z mistrzostw za skandaliczne zachowanie kibiców.

W Sieci pojawiło się mnóstwo komentarzy podobnych do tego: „Przemoc, jakiej dopuścili się rosyjscy kibice w Marsylii, to jeszcze jeden argument na rzecz twierdzenia, że przyznanie organizacji Mundialu 2018 Rosji to wielki błąd skorumpowanej FIFA. Jak można przeprowadzić mistrzostwa w kraju, gdzie antyamerykańska, antyeuropejska propaganda wywołuje nienawiść do wszystkiego, co inne. Nie, to nie jest miejsce na mistrzostwa”.

Ale nie brakowało i wyrazów dumy i radości, że „dołożyliśmy tym parszywym Angolom, niech wiedzą, kto tu rządzi, niech nas szanują”. Na boisku padł remis, ale na ulicach Marsylii wynik walki był inny: Rosjanie pobili Anglików i to na głowę. I to zwycięstwo wysławiano pod niebiosa. Zdaniem wielu rosyjskich komentatorów, to „bordello zaczęli nie Rosjanie, a Anglicy, którzy od kilku dni pili w porcie i roznosili wszystko wokoło”, a więc się im należało. Podobnie relacjonowały ekscesy w Marsylii rosyjskie stacje telewizyjne.

„Rosjanie zrobili porządek z Anglikami, wyręczyli przy tym policję. To wspaniałe!” – taki jest powtarzający się motyw sieciowych zachwytów. W rosyjskim segmencie Twittera i FB rozpowszechniane są twierdzenia, że Anglicy sami są sobie winni, bo wznosili obrażające Rosję okrzyki (brak potwierdzenia z neutralnych źródeł): „Każdy, kto obraża Rosję, niech pamięta, że w każdej chwili możemy mu przysłać Topol. Albo przynajmniej przyładować piąchą w machę”.

Są też tacy, którzy odczuwają wstyd. Siergiej Miedwiediew napisał: „Nasi kibole w Marsylii to kopia rosyjskiej polityki zagranicznej. Mistrzostw nie wygramy, więc przynajmniej poszalejemy, mordy obijemy, cały świat będzie o nas mówić”. Faktycznie, to się udało, cały świat o tym mówi. Następny mecz – 15 czerwca ze Słowacją. Piłkarze rosyjskiej reprezentacji poprosili kibiców, aby zachowywali się spokojnie.

Tajemnica sejfu w Zurychu

8 czerwca. W wielu filmach szpiegowskich wątek dorwania się do skrzynki w szwajcarskim banku, gdzie zdeponowano kluczowe dowody w głównej sprawie albo niebotyczną forsę, stanowi wręcz obowiązkowy punkt programu. Kamera prowadzi bohaterów przez labirynty podziemnych korytarzy, każe im pokonywać kolejne kraty, omijać pułapki, a gdy już przedmiot pożądania znajduje się w ich rękach, następuje efektowna sekwencja ucieczki.

Poczułam się trochę jak na planie filmowym, gdy przeczytałam na stronie rbc.ru, że w banku UBS w Zurychu została zarekwirowana przez policję i prokuraturę Szwajcarii zawartość depozytu należącego do Josefa Rescha. Resch jest niemieckim prywatnym detektywem, cieszącym się zasłużoną sławą człowieka dopinającego swego. W skrytce bankowej zatrzasnął dokumenty zbierane na zlecenie (na razie nie wiadomo czyje), a dotyczące zestrzelenia samolotu Malezyjskich Linii Lotniczych nad Donbasem w lipcu 2014 roku. Holenderska prasa pisze, że jeżeli szwajcarski sąd podejmie odpowiednią decyzję, dokumenty zgromadzone przez Rescha trafią do prokuratury Holandii. Temperatura wokół śledztwa rośnie, holenderskie gazety jeszcze sprawę podgrzewają, sugerując, że materiały ze skrytki Rescha „mają charakter wręcz wybuchowy”.

Zlecenie dla Rescha opisał w ubiegłym roku portal Otkrytaja Rossija Michaiła Chodorkowskiego (https://openrussia.org/post/view/7929/), bazując na publikacji w niemieckim czasopiśmie „Capital”. Zlecenie przeprowadzenia równoległego dochodzenia w sprawie katastrofy MH17 wpłynąć miało w listopadzie 2014 roku do agencji Wifka, na czele której stoi Resch. Zleceniodawca nie ujawnił swoich personaliów, za to zaproponował niesamowitą gażę: 30 mln dolarów (więcej niż swego czasu proponowano za głowę bin Ladena) za dostarczenie dowodów winy sprawców i dodatkowe 17 mln za informacje, jak i kto w niektórych krajach przeszkadza śledztwu lub ukrywa jego rezultaty. Sam Resch wyraził przypuszczenie, że możnym zleceniodawcą mógł być „jakiś rosyjski oligarcha, który chce zaszkodzić Putinowi i wygnać go z Kremla, a może sam Kreml. Albo jakiś bogaty człowiek, któremu zależy na wyjaśnieniu tej historii. W każdym razie to „Wielki Ktoś z wielkimi pieniędzmi”.

Metodą stosowaną przez Rescha jest rozpracowywanie problemów poprzez hojne opłacanie informatorów. Najwidoczniej i tym razem okazała się ona skuteczna, bo – jak wynika z dostępnych publikacji – detektyw dotarł do informatora, który przekazał mu pożądaną informację.

Praca zespołu Rescha trwała wiele tygodni i przypominała przechadzkę po polu minowym: „Resch i ludzie z jego ekipy umawiają się na mnóstwo spotkań, zainteresowanie po ogłoszeniu wysokości nagrody sprawiło, że zgłoszeń jest mnóstwo. Każde spotkanie jest starannie przygotowywane. Odbywają się w Niemczech, w hotelach w pobliżu Lubeki [skąd pochodzi Resch]. Propozycje, by pojechać na Ukrainę lub do Rosji, są odrzucane. Resch wychodzi z założenia, że ten, kto ma dowody i zechce je sprzedać, dojedzie do Niemiec” (cytuję za: https://openrussia.org/post/view/7929/). Zgłaszali się różni ludzie, prezentując różne wersje wydarzeń. W tym doborowym towarzystwie byli rzecz jasna agenci wywiadów, dobrze umocowani w strukturach służb i elitach rządzących gracze, a także zwyczajni poszukiwacze przygód. Wreszcie zjawił się człowiek wiarygodny. Dzięki niemu Resch mógł dostarczyć zleceniodawcy odpowiedni towar i zamknąć zlecenie.

Ale sprawa wykrycia autorów tragedii MH17 nadal nie jest zamknięta. W październiku ubiegłego roku Rada Bezpieczeństwa Holandii przedstawiła rezultaty technicznych badań, z których wynikało, że samolot został zestrzelony rakietą ziemia-powietrze z wyrzutni Buk. Nad wyjaśnieniem pracuje też stale grupa Bellingcat, analizująca otwarte źródła, w maju opublikowano kolejny raport, w którym wskazano konkretną wyrzutnię, z której miała być wystrzelona fatalna rakieta i jednostkę rosyjskich wojsk, z której wyrzutnia pochodziła (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/05/05/buk-o-numerze-332/). Rosyjskie ministerstwo obrony cały czas twierdzi, że to wszystko fałszywki, a winnymi zestrzelenia są Ukraińcy.

Wróćmy jeszcze do śledztwa Rescha. Bo i sprawy prowadzonej przez detektywa, nie udało mu się, jak miał nadzieję w ubiegłym roku, zamknąć. W marcu tego roku (według innych źródeł, w zeszłym tygodniu) w domu detektywa w Niemczech odbyła się rewizja. W jej trakcie znaleziono potwierdzenie tego, że Resch ma skrytkę w zuryskim banku. Chwycono więc tę nitkę, a czy zaprowadzi ona do kłębka – zobaczymy. Jeśli nie ta, to inna. Wszak rękopisy nie płoną.

Na talerzu Putina, czyli przypadki pewnego kucharza

2 czerwca. Tak go nazywają – kucharz Putina. Panowie znają się z dawnych czasów, z Petersburga. Uzdolniony restaurator nazywa się Jewgienij Prigożyn. Ostatnio znalazł się na medialnym widelcu z uwagi na usilne zabiegi, aby na mocy orzeczenia sądu z wyszukiwarek Yandex (najpopularniejsza wyszukiwarka rosyjskiego Internatu), Google i Mail.ru zniknęły linki do publikacji, które sam Prigożyn uważa za niewiarygodne.

„Nowaja Gazieta” wzięła pod światło te informacje. „Redakcja od dawna z uwagą przygląda się działalności miliardera, którego firmy zaopatrują struktury władzy w wyżywienie. Domyślamy się, na usunięciu których linków zależy panu Prigożynowi”. Zanim jednak wraz z „Nową Gazietą” przyjrzymy się szczegółom, kilka słów wprowadzenia.

Jak pisze „Encyklopedia haków” (compromatwiki.org), Prigożyn zaczął zajmować się biznesem na początku lat dziewięćdziesiątych zaraz po wyjściu na wolność (w 1979 r. został skazany za kradzież, rozbój, oszustwa itd.) w Petersburgu, a właściwie jeszcze Leningradzie sprzedawał hot-dogi. W drugiej połowie lat 90. otworzył luksusową restaurację. Biznes rozwijał się świetnie. Autorzy hasła „Jewgienij Prigożyn” wysuwają przypuszczenie, że z Władimirem Putinem zawarł znajomość w 1991 r., kiedy Putin stanął na czele ciała nadzorującego z ramienia merostwa gry hazardowe (o tym epizodzie z życia prezydenta pisałam niedawno na blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/22/znajomy-z-yakuzy/). Dalej czytamy: „Putin często bywał w restauracjach Prigożyna New Island, Russkaja Rybałka i Na Zdrowie wraz z wysoko postawionymi gośćmi. W 2012 roku firma Prigożyna wygrała przetarg na obsługę przyjęcia z okazji trzeciej kadencji Putina”. Jednym słowem, Prigożyn władzę karmił dobrze. Gorzej było z kontraktem na żywność dostarczaną dla szkolnych stołówek. W 2008 r. firma Prigożyna wygrała przetarg na dostarczanie „innowacyjnego jedzenia” dla placówek oświatowych. Porcyjki nazwano „whiskas dla uczniów”, dzieci się skarżyły, rodzice zaprotestowali. Wiele szkół zerwało kontrakty. Dwa lata później sam Putin przyjechał na uroczyste otwarcie kombinatu Prigożyna produkującego żywność dla szkół. Kombinat zbudowano dzięki ulgowym kredytom, przyznanym szczodrze, zapewne dzięki wysokiej protekcji. Wiosną 2011 r. jedzeniem wyprodukowanym przez firmę Prigożyna zatruli się słuchacze uczelni wojskowej na Uralu. Prigożyn, jak się miało okazać, karmił również wojsko. Słynna instytucja Oboronserwis – kompleks zewnętrznych firm zawiadujących mieniem wojskowym itd. – o której świat usłyszał w związku z głośnymi aferami korupcyjnymi pod światłym przewodem ministra obrony Anatolija Sierdiukowa i licznego zastępu sprawnych blondynek (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2012/11/06/zmiany-zmiany-zmiany/), dała zarobić Prigożynowi na cateringu. Ciekawe szczegóły znajdą Państwo w obszernej publikacji na stronie internetowej TV Rain: https://tvrain.ru/articles/statja_fontanki_kotoruju_ochen_hochet_zabyt_evgenij_prigozhin-410502/ To zapewne jeden z tych artykułów, które Prigożyn chciałby usunąć z przestrzeni internetowej, bo nieformalne powiązania i korzystanie z „błatu” (protekcji) widać tu jak na dłoni.

Do licznych lokali gastronomicznych należących do imperium Prigożyna w 2009 roku dołączyła elitarna restauracja, działająca na zamkniętym terytorium należącym do rządu (http://crimerussia.com/corruption/17937-17937/).

Utalentowany pan Jewgienij Wiktorowicz sprawdził się nie tylko na niwie gastronomicznej – w 2012 r. wspierał medialne projekty obliczone na zdyskredytowanie protestującej opozycji. „Nowaja Gazieta” odnotowała kilka prowokacji przeciwko opozycyjnym mediom, a także zorganizowanie przez Prigożyna „fabryki trolli”. Zacytuję ten fragment publikacji „Nowej”: „dziennikarze doszli do wniosku, że holding Jewgienija Prigożyna ma związek z fabryką trolli na peryferiach Petersburga, na podstawie wielu przesłanek. […] Pracowała tu jedna z osób, którą Prigożyn wykorzystał do prowokacji w mediach. Ponadto właśnie trolle z ulicy Sawuszkina 55 były zaangażowane z prowokacje wobec czasopisma „Forbes” [gazeta wiele uwagi na przestrzeni lat poświęcała biznesom Prigożyna] i innych tytułów”. To doświadczenie miało się z kolei przydać w „oprawianiu” operacji dezinformacji wobec Ukrainy, począwszy od listopada 2013 roku. Kilka agencji (dez)informacyjnych powstało, jak twierdzi „Nowaja”, za pieniądze restauratora. (Całość publikacji „NG”: http://novayagazeta.livejournal.com/5117311.html).

Jak widać, totumfacki Putina przydaje się na wielu frontach. A i sam chętnie korzysta ze specjalnego statusu. Jak pisała w zeszłym roku petersburska „Fontanka”, Prigożyn przedstawia się jako „doradca prezydenta”, został odznaczony kilka wysokimi odznaczeniami państwowymi, korzysta z możliwości przelotu rządowymi samolotami i śmigłowcami. No i dba o pamięć. Zdaje się, że publikacje o ostatnich „występach” w centrum Petersburga, kiedy to limuzyny należące do Prigożyna nie podporządkowały się poleceniom drogówki, która chciała je zatrzymać za łamanie przepisów, też trafią na listę „podlegających zapomnieniu”.

 

Pieniędzy nie ma, czyli rozmówki rosyjsko-rosyjskie

31 maja. „Mamy pieniądze” – napisał butnie czołowy rosyjski politolog Siergiej Karaganow w artykule z 2005 roku, który ukazał się na łamach rządowego dziennika „Rossijskaja Gazieta”. Właśnie zaczynała się kolejna kadencja Putina, ceny ropy rosły, korporacja czekistów już wpiła się w stołki, poczuła się na nich pewnie, ogłosiła „strategię trwania” i odkryła, że strumień petrodolarów pozwala na większą swobodę manewru po kilkunastu latach chudych i chaotycznych.

Od tamtej chwili minęło jedenaście lat. Po drodze było wiele wzlotów i upadków. Ostatnio obserwujemy zdecydowanie przewagę tych drugich – po aneksji Krymu karta się odwróciła; Putin przelicytował i teraz, jak mówią brydżyści, leży bez dwóch, a może nawet trzech. I to z kontrą sankcji gospodarczych.

Krym staje się w sensie przenośnym i dosłownym coraz bardziej uciążliwym bagażem. A koszty jego utrzymania rosną. W zeszłym tygodniu zagarnięty półwysep odwiedził ze świtą premier Dmitrij Miedwiediew. Wizycie poświęcono dyżurną uwagę w głównym wydaniu programu informacyjnego, z reportażu wynikało niezbicie, że z nudów padły wszystkie krymskie muchy. Zapewne nikt by nie zauważył, że „Dimon”, jak familiarnie nazywa premiera nieprzychylny rosyjski Internet, w ogóle dokądkolwiek pojechał, gdyby nie pewna dociekliwa krymska emerytka. Podczas rytualnego spotkania premiera z mieszkańcami Krymu starsza pani zachowała się nieprotokolarnie i zadała konkretne pytanie: kiedy mianowicie wzrosną emerytury na Krymie, co solennie obiecała cała polityczna wierchuszka. Premierowi najwyraźniej otworzyło się trzecie oko świadomości, bo wypalił szczerze: „Pieniędzy nie ma. Ale wy się tu trzymajcie. Życzę dobrego nastroju i zdrowia” (https://www.youtube.com/watch?v=WSq7oxM_fyo).

No i się zaczęło. Słowa premiera momentalnie podchwycił Twitter i inne media społecznościowe, powstały setki memów, klipy (https://www.youtube.com/watch?v=SlX-veNRo-4), a fraza „pieniędzy nie ma” stała się najczęściej cytowaną wypowiedzią rosyjskiego polityka za półrocze (co najmniej). Satyrycy zrobili też użytek ze słów Miedwiediewa i umieścili je jako hasło na plakatach wyborczych partii Jedna Rosji. Wszak w połowie września maja się odbyć wybory do Dumy Państwowej. W wielu memach powtarzała się sugestia, aby brakującej forsy poszukać w Panamie lub innych rajach podatkowych.

Wypowiedź jak wypowiedź – nic nadzwyczajnego. Suche stwierdzenie faktu, o którym wiedzą wszystkie kremlowskie wróble, a odczuwają w portfelach wszyscy Rosjanie – pieniędzy nie ma. Ma się rozumieć, tuby oficjalnej propagandy ciągle zapewniają, że wszystko jest w porządeczku. No, może przez chwilę być trochę trudno, ale pod światłym przewodem wiecznego prezydenta na pewno znowu wypłyniemy na pełne morze i znowu słowa Karaganowa staną się upragnionym ciałem.

Ale na to ciało się nie zanosi. Wskaźniki spadają, mimo zaklęć najwyższych władz partyjnych i państwowych Zachód – przynajmniej na razie – nie zdejmie sankcji. Pozostaje naprawdę odwołać się do dobrego nastroju i życzyć zdrowia.

Nie jest jednak tak, że kierownictwo nic nie robi. Robi. Prezydent Putin wyciągnął ostatnio ze schowka Aleksieja Kudrina, którego kilka lat temu „Dimon” się pozbył z posady wicepremiera ds. finansów (bo go nie lubił po prostu). Kudrin – uważany za liberalne skrzydełko Putinowskiej ekipy – siedział spokojnie na zapleczu i czekał się, aż prezydent znów uzna, że jego dobra rada jest niezbędna. Teraz mamy najwyraźniej taką sytuację i „senator, który wypadł z łaski” ma uzdrowić chorą gospodarkę. Zdaniem specjalistów od kremlinologii stosowanej, Putin chce wrócić do starych sprawdzonych rozwiązań, nie ma zaufania do rozwiązań innych, nieodmiennie wierzy w pomysły Kudrina. Ale nie da się wejść do tej samej rzeki, w niej upłynęło ostatnimi laty wiele wody. Zmieniła się sytuacja na świecie oraz – a może przede wszystkim – zmieniła się pozycja Rosji w świecie: po aneksji Krymu stosunki z Zachodem uległy ochłodzeniu, a współpraca z Chinami daje mizerne efekty. Pierwszym sygnałem, że Putinowi jednak trudno będzie się dogadać z Kudrinem, był dialog obu panów na spotkaniu prezydium rady ds. gospodarki. Kudrin podpowiedział, że niezbędnym warunkiem stymulowania gospodarki jest przyciągnięcie inwestycji zagranicznych. „Rosja jest technologicznie zacofana, więc powinna – nawet jako państwo drugoplanowe spróbować włączyć się w międzynarodowe technologiczne łańcuchy. Ażeby mogło do tego dojść, trzeba zmniejszyć napięcie geopolityczne”. Na to usłyszał z najwyższych ust: „Może Rosja i jest zacofana, ale ma za plecami tysiącletnią historię i nie będzie handlować swoją suwerennością”. I zapewnił, że będzie jej bronił do końca swoich dni. Brakowało jeszcze tego, by dodał: „Nic z tego wszystkiego nie będzie. Ale wy się trzymajcie. Życzę dobrego nastroju i zdrowia”.

Młoda Armia w starych dekoracjach

28 maja. „Przysięgam zawsze być wiernym swojej Ojczyźnie i bractwu Młoda Armia” – tak zaczyna się przysięga członków patriotycznego ruchu młodzieżowego Junarmia (Młoda Armia). Minister obrony Rosji Siergiej Szojgu odebrał uroczystą przysięgę od dwustu adeptów ruchu. Ściskał dłonie junaków w czerwonych beretach i wręczał znaczki z godłem organizacji: gwiazda wpisana w łeb orła. Każdy z uczestników uroczystości dostał na dodatek chabrowy lub czerwony mundurek – tak ma wyglądać uniform organizacyjny.

Utworzenie „Putinjugend”, jak z mety ochrzczono paramilitarną młodzieżówkę, zaanonsowano w kwietniu. Działalność organizacji pełną parą ma ruszyć z początkiem roku szkolnego. Ale już dziś – przed końcem obecnego roku szkolnego – w całym kraju odbywają się pilotażowe zbiórki, zachęcające do wstępowania w szeregi ruchu. Patronat nad młodzieżówką objęło ministerstwo obrony, „jaczejki” Młodej Armii będą ściśle współpracować z jednostkami wojskowymi, uczelniami oraz klubami sportowymi. Chodzi o to, aby zwarta ideowo młodzież nie tylko kochała Putina i umiała powiedzieć za co (to będą krzewić kursy wiedzy o Rosji i świecie współczesnym), ale uprawiała jego ulubione sporty walki i w razie czego potrafiła przywalić we wrogie ucho.

Powołanie Młodej Armii to kolejna inicjatywa w ramach wychowania patriotycznego, programu realizowanego pod skrzydłami wojska. Rosjanie mają być dumni ze swej armii i od dziecka szykować się do zasilania jej szeregów (kiedyś w PRL było takie powiedzonko „Armia Radziecka z tobą od dziecka”, teraz to powiedzonko, jak widać, jest w Rosji galwanizowane dla potrzeb armii rosyjskiej, tylko już bez rymu). W organizacji junakom będzie się wpajać odpowiednią wersję (wyłącznie chlubnej) historii i (bałwochwalczy) stosunek do najwyższych władz partyjnych i państwowych. Młodoarmista od pierwszego wejrzenia będzie potrafił wyhaczyć wroga. Piąta kolumna wewnątrz kraju, a także wraży i cuchnący zepsuciem Zachód będą się mieli z pyszna, gdy naprzeciw nich stanie hufiec w czerwonych beretkach. Pomysłodawcy Młodej Armii kładą nacisk na bliskie współdziałanie organizacji i regularnej armii, szkolenia będą prowadzić zawodowi wojskowi, ćwiczenia obejmują techniki przetrwania, sztukę kamuflowania się, obchodzenie się z bronią (w tym strzelanie), naukę jazdy, sport, kształtowanie odpowiedniej postawy światopoglądowej. Ministerstwo Obrony utrzymuje, że utworzenie Młodej Armii jest związane ze wzrostem zapotrzebowania na „patriotyzm i chęć służenia ojczyźnie”. A tłumacząc na język potoczny, „chodzi o to, aby młodzież nie włóczyła się po bramach”.

Program wychowania patriotycznego i jego umieszczenie w strukturach resortu obrony wprost nawiązuje do wzorców z czasów ZSRR, kiedy wszystkich obowiązywały normy sprawnościowe (zdawane w ramach „Gotow k Trudu i Oboronie” – Gotowy do pracy i obrony; przywrócone kilka lat temu) i odpowiednia postawa polityczna. Militaryzacja świadomości społecznej odbudowywana po latach dziewięćdziesiątych ostatnio znacznie przyspieszyła. Aneksja Krymu i zmiana na geostrategicznej szachownicy pobudziły władze do działania na sprawdzonej niwie.  

W przysiędze Młodej Armii znajduje się punkt, w którym młodoarmista zobowiązuje się „czcić pamięć bohaterów, walczących o wolność i niepodległość ojczyzny”, a także „pokonywać wszelkie przeszkody w walce o prawdę i sprawiedliwość”. Czyli mamy kontynuację bitwy o historię, prowadzonej przez władze Federacji Rosyjskiej na wszystkich frontach historycznych i politycznych.

Zdaniem obrońców praw człowieka, Młoda Armia będzie kolejnym wydaniem „dojnej krowy” – szefostwo się upasie na pieniądzach z budżetu, „rozpiłuje” je, a sensu żadnego z tych zajęć nie będzie. Ponadto rzecz dotyczy niepełnoletnich – w szeregi Junarmii mogą wstępować adepci w wieku 14-18 lat. „Doświadczenie uczy nas, że wszelkie próby militaryzowania dzieci są przestępstwem i naruszeniem ustawy o prawach dziecka, niezależnie od tego, jak piękne szyldy się im wymyśla” – mówi Walentina Mielnikowa z Komitetu Matek Żołnierskich.

Dziś pod Moskwą odbył się założycielski zlot Młodej Armii – zleciało się pięciuset junaków i minister Szojgu, mają zostać wybrane władze organizacji, jej symbole i hymn (skąpą relację z tego wydarzenia można obejrzeć tu: https://www.youtube.com/watch?v=MeRToFVW97Q). Bardzo jestem ciekawa tego hymnu.

Free Nadija Sawczenko

25 maja. Euforia na Ukrainie. Nadija Sawczenko wróciła z niewoli. Putin podpisał ułaskawienie i wymienił niezłomną ukraińską pilotkę na dwóch funkcjonariuszy GRU, Aleksandrowa i Jerofiejewa, którzy zostali schwytani na wschodzie Ukrainy, postawieni przed ukraińskim sądem i skazani na karę 14 lat pozbawienia wolności. W czasie, gdy samolot wiozący Sawczenko wystartował z Rosji i poleciał w kierunku Kijowa, inny samolot zabrał z Kijowa dwóch panów z GRU, by wysadzić ich na lotnisku Wnukowo w Moskwie.

Nadija stała się na Ukrainie symbolem. Symbolem walki i godności. Stawiła czoło wielkiej machinie, jaką przeciw niej wystawił Putin. I wygrała. Ktoś napisał: „Sawczenko to ukraiński Gagarin”. Porównanie może nie najszczęśliwsze, ale dobrze oddaje nastrój, jaki zapanował dziś w ukraińskim społeczeństwie. Entuzjazm na Ukrainie jest w pełni zrozumiały i stosowny. Poroszenko niesiony tym entuzjazmem wyraził nadzieję, że skoro udało się uwolnić Nadiję, to uda się odzyskać Donbas i Krym. Nadija daje nadzieję. Inna sprawa, jak dalej potoczą się sprawy na Ukrainie. Oto na scenie politycznej – skłóconej, zmieszanej z błotem, pogubionej – pojawia się postać krystaliczna, której ludzie wierzą bezgranicznie. O Sawczenko będą się teraz dobijać najwięksi gracze. Ona nie jest politykiem, ale może odegrać polityczną rolę. Trudno w tej chwili przesądzić, jaką. Ma gigantyczny potencjał.

Z tłumem, który witał Sawczenko na lotnisku w Kijowie, kontrastowało skromne, wręcz ascetyczne powitanie Aleksandrowa i Jerofiejewa w Moskwie. Na lotnisku pojawiły się tylko ich żony i kilku akredytowanych dziennikarzy. Ten kontrast bardzo wiele mówi.

Rosyjskie media odniosły się do wymiany powściągliwie. Cóż, nie ma się czym chwalić. Rosyjskich wojskowych przecież nie było na Ukrainie, wpadka Aleksandrowa i Jerofiejewa, proces itd. to był koszmarny sen rosyjskich władz. Ukraina pokazała światu, że Rosja kłamie. Wrócę jeszcze do tego wątku.

Dzisiejsza doniosła wymiana została w Rosji skrzętnie otulona mgiełką niedopowiedzenia, wręcz tajemnicy. Nie zapowiadano przełomu, nie ogłoszono oficjalnie rozpoczęcia procedury. Rosyjscy politycy – gdy już oba samoloty były w powietrzu – jeszcze odżegnywali się od tego, że cokolwiek się dzieje. Wreszcie, gdy w ukraińskich publikatorach już huczało jak w ulu, przyznali, że – owszem, tak, dojdzie do wymiany.

Nadija odebrała z rąk prezydenta order Bohatera Ukrainy, będzie fetowana przez cały kraj. A Aleksandrow i Jerofiejew? Na medale nie mogą liczyć. Zostaną wstydliwie zamieceni pod dywan. Może ktoś spróbuje pokazać ich jako ofiary ukraińskiego reżimu, represjonowanych niesłusznie, ach, jak niesłusznie. Może będzie się jeszcze wyciągać, że adwokat, który ich bronił w ukraińskim sądzie, został w tajemniczych okolicznościach zamordowany. Może. Ale z tego białka piany się ubić nie da. „Jerofiejew i Aleksandrow nie tylko nie są dla Rosji w tej chwili bohaterami […]. Nikt ich publicznie nagradzać nie będzie, bo to oznaczałoby przyznanie się Rosji do udziału w wojnie na Ukrainie. Nie będą startować w wyborach, dlatego że to stałoby się precedensem dla innych weteranów Donbasu, którzy chcą się przebić do polityki – pisze w blogu rosyjski dziennikarz Oleg Kaszyn. – Maksimum, na co mogą liczyć, to jakiś wywiad w tv, a dalej cisza, Jerofiejew i Aleksandrow po cichutku rozmyją się w rosyjskiej rzeczywistości, a ich dalsze losy pozostaną nieznane dla społeczeństwa, któremu zresztą i tak jest wszystko jedno”.

A co do „weteranów Donbasu, którzy chcą się przebić do polityki”, to na wymianę zareagował jeden z liderów Noworosji, „lew Słowiańska”, Igor Girkin vel Striełkow. Skrytykował on Kreml za zbyt pospieszną i niesymetryczną wymianę Sawczenko na dwóch funkcjonariuszy GRU. Niesymetryczną pod względem moralnym. Zdaniem byłego „ministra obrony” tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej, Aleksandrow i Jerofiejew nic nie znaczą dla Rosjan, podczas gdy Sawczenko zostanie przedstawiona jako bohaterka narodowa Ukrainy, która walczyła przeciwko Rosji, i jej ojczyzna jej nie zostawiła w potrzebie. Według Striełkowa, wymiana ma zamaskować to, że Rosja nie ma pomysłu na rozwiązanie sytuacji wokół Donbasu. To nie była pierwsza krytyczna wypowiedź Striełkowa pod adresem Putina, weteran walczy o to, by być zauważonym. Wyraża niezadowolenie i w tym jest głosem licznej grupy rozczarowanych entuzjastów Noworosji, którzy czują się przez władze zdradzeni.

Interesujące jest to, że – jak informowały rosyjskie media – do wymiany przyczyniła się „normandzka czwórka”. Intensywne rozmowy pomiędzy Rosją, Ukrainą, Niemcami i Francją na najwyższym szczeblu, miały się toczyć w nocy 24 maja. Nie ujawniono, co utargowano za wolność dla Sawczenko. Można się domyślać, że Rosja okazując łaskawość Ukrainie i uwalniając pilotkę, liczy na podobną łaskawość UE. Sankcje bolą Moskwę coraz dotkliwiej, tymczasem procedura ich przedłużenia o kolejne pół roku jest już na finiszu.

Niezależnie od celów wysokiej polityki należy się dziś cieszyć z tego, że Sawczenko odzyskała wolność i powróciła na Ukrainę. W krótkim wystąpieniu wezwała Rosjan, aby wstali z kolan. „nie ma się czego bać”.

Carska Tauryda – marzenia i potrzeby

21 maja. Swoją majestatyczną carską osobą Maria Władimirowna Romanowa przebywała z kilkudniową wizytą na Krymie. Towarzyszył jej syn Gieorgij Michajłowicz, czyli cesarzewicz Jerzy, następca.

Wielka księżna stoi na czele Domu Romanowów i uważa się, a także uważana jest przez grono zwolenników (również przez Rosyjską Cerkiew Prawosławną), za głowę Domu i prawną następczynię tronu Romanowów. Jej prawo do tytułu podważa jednak – i to stanowczo – część potomków rodu, powołując się na to, że car Mikołaj II Romanow i jego następcy zginęli z rąk bolszewików w 1918 roku, zatem dynastia wygasła, a dziad Marii, Cyryl (stryjeczny brat cara Mikołaja II) ustanowił się w 1924 roku następcą samowolnie. Ponadto małżeństwa, które zawarli dziad i ojciec Marii, uznano za morganatyczne, a więc potomkowie pochodzący z takich małżeństw nie mogą być zdolni do dziedziczenia praw do tronu. Przeciwnicy nazywają Marię samozwanką i za nic mają jej carski majestat. Niektórzy wysuwają przypuszczenie, że Maria w ogóle nie jest córką Władimira Romanowa. Dyskusje wśród potomków Romanowów o nieistniejącej koronie carów trwają w najlepsze od wielu, wielu lat, tymczasem Maria Władimirowna i jej syn próbują zapisać się w kronikach politycznych współczesnej Rosji. I mają w tym pewne sukcesy.

Obecna wizyta księżnej i księcia na Krymie nie jest pierwsza. W 2013 r. (jeszcze przed aneksją) odwiedzili oni półwysep z okazji 400-lecia dynastii Romanowów. Rocznica ta była trochę naciągana – dynastii wszak nie ma od stu lat na tronie, a jej skłóceni potomkowie rozrzuceni są po świecie i nie mogą dojść ze sobą do ładu. Niemniej bal w pałacu carskim w Liwadii pod Jałtą się odbył, zgromadził przedstawicieli domów panujących z Europy (zdjęcia z tego wydarzenia można obejrzeć tu: http://www.3654.ru/photo/278). Romanowowie byli zachwyceni Taurydą i solennie obiecali, że powrócą tu.

Przez te trzy lata, jakie minęły od balu w Liwadii, sytuacja na Krymie i z powodu Krymu diametralnie się zmieniła. Rosja po zaanektowaniu półwyspu znalazła się w międzynarodowej izolacji. Z nielicznymi wyjątkami politycy omijają półwysep wielkim łukiem, kontakty biznesowe są objęte sankcjami.

Wizyta Romanowów to uznanie dla rosyjskiej jurysdykcji nad półwyspem, dla polityki Kremla i jego najważniejszego lokatora (w wywiadzie dla Interfaxu Maria Władimirowna powiedziała, że jest bardzo rada powrotowi Krymu do macierzy, gdyż służy to „odbudowie wspólnej przestrzeni cywilizacyjnej i kulturowej, łączącej bratnie narody”). Nie jest to pierwszy wyraz poparcia dla Putina. Maria Władimirowna nadała szlachectwo ludziom z bliskiego otoczenia Putina, przyznała wysokie odznaczenia osobom, zaangażowanym w aneksję Krymu (m.in. „Niaszy”, czyli Natalii Pokłonskiej, prokurator generalnej zaanektowanego Krymu). Jakiś czas temu głośno się zrobiło o tym, że Romanowowie otrzymają jakiś bliżej niesprecyzowany oficjalny status w Rosji, rezydencję, może utrzymanie. Później (chyba z powodu słabego odzewu) się z tego wycofywali rakiem. Jerzy przez kilka lat (2008-2014) był oficjalnie zatrudniony przez przyjaciela prezydenta w firmie Nornikiel. Miał lobbować interesy przedsiębiorstwa za granicą. Po odejściu z Nornikla założył w Brukseli własną agencję PR (Romanoff and Partners), która stawia sobie za cel promowanie rosyjskiego biznesu i ułatwianie kontaktów zachodnich biznesmenów z rosyjskim biznesem. W wywiadach dla mediów zapewnia, że nie ma zamiaru zajmować się polityką: „moim zadaniem jest symbolizować pewne historyczne wartości”. Symbolizowanie nie przeszkadza mu w nawiązaniu „ciepłych stosunków z Putinem” i wysławianiu jego talentów.

Obecna wizyta Romanowów na Krymie związana była ze stuleciem ostatniego pobytu cara Mikołaja II na Krymie. Car lubił pałac w Liwadii, rodzina odpoczywała tu czterokrotnie. W muzeum w odrestaurowanym pałacu eksponowane są pamiątki z tych pobytów, zdjęcia Romanowów. Tak na marginesie to w tym pałacu odbywała się konferencja jałtańska. Też można obejrzeć pamiątki, zdjęcia.

Program pobytu wielkiej księżnej obejmował m.in. odsłonięcie popiersia Mikołaja II, spotkanie z muzułmańskimi duchownymi, wizytę na cmentarzu w Sewastopolu, uścisk dłoni dowódcy Floty Czarnomorskiej, a także udział w oficjalnych imprezach z okazji rocznicy deportacji Tatarów krymskich, w której Marii Władimirownie towarzyszyli przedstawiciele miejscowych władz z rosyjskiego nadania. Ale chyba najpełniejszą oprawę medialną zyskało otwarcie przez wielką księżnę hotelu „Romanow” w Eupatorii, dokąd Romanowowie mają zjechać jesienią. Biznes to biznes.

Tajne sprzysiężenie muzycznych rusofobów

15 maja. Przez kilka dni poprzedzających konkurs Eurowizji rosyjska telewizja licznymi reportażami i wywiadami podgrzewała atmosferę wokół spodziewanej wygranej reprezentanta Rosji w konkursie, Siergieja Łazariewa: oto do Sztokholmu przyjeżdżają fani piosenkarza, wymachują rosyjskimi flagami, nie dają przejść ulicą, otaczając ukochanego wykonawcę gwarną ciżbą, proszą o autografy, bukmacherzy wróżą mu jednoznaczne zwycięstwo. Drugim strumieniem, spienionym i pełnym nieprzyjaznych wirów płynęła rosyjska relacja o przygotowaniach ekipy ukraińskiej. Na plan pierwszy wyciągano polityczny charakter pieśni reprezentantki Ukrainy, Tatarki krymskiej Dżamali, a także próbowano wykazać, że sama piosenkarka ma intencje polityczne, w podtekście: a zatem sprzeniewierza się apolityczności konkursu. Jej piosenka „1944”, podkreślano w relacjach telewizyjnych, to nie tylko opowieść o tragicznym losie narodu tatarskiego, wyekspediowanego przez Stalina w czterdziestym czwartym do Azji Centralnej, ale próba zainteresowania publiczności obecną sytuacją Tatarów na Krymie (w istocie niewesołej). Ekipa rosyjskiej telewizji jako akt polityczny przedstawiała też fakt przybycia do Sztokholmu Mustafy Dżemilowa, lidera „przez nikogo nieuznawanego Medżlisu krymskich Tatarów” (tak w towarzyszącym reportażowi tekście). Tak na marginesie, reporter podstawił Dżemilowowi mikrofon pod nos i zadał pytanie. Dżemilow odparł, że nie zamierza rozmawiać z ekipą z kraju, który okupuje jego kraj.

Ale wróćmy do konkursu. Piosenkarze zaprezentowali swoje numery. Obie piosenki – i rosyjska, i ukraińska – bardzo dobre. Obie w ciekawej oprawie scenicznej. Potem telewidzowie mieli okazję wziąć udział w ciekawym na poły spektaklu, na poły meczu, jakim było głosowanie. Ostatecznie zwyciężyła Dżamila, Łazariew zdobył trzecie miejsce.

No i się zaczęło – w rosyjskich mediach i komunikatorach społecznościowych rozpętało się pandemonium. Antyukraiński, antytatarski, antyeuropejski hejt na sto fajerek, typowy głos: „Eurowizja to polityczny gejowski śmietnik. Wygrywać w tym konkursie to tyle, co okryć się hańbą”. Głos zabrali i politycy: „to skutek wojny propagandowej przeciwko Rosji”; „jeśli na Ukrainie [gdzie odbędzie się kolejny konkurs] nic do przyszłego roku się nie zmieni, to Rosja nie powinna brać w tym udziału”; „wygrana Dżamali to fakt niesprawiedliwości [tak w oryginale], przecież wszyscy widzieli, jak wspaniale zaśpiewał Łazariew”; „niech na następny konkurs pojedzie Sznurow [rockman, znany z ciętego niecenzuralnego języka], na pewno nie wygra, ale wszystkim nawtyka”; „wyniki Eurowizji – hańba Europy! Cała ludność głosuje na Łazariewa, a wygrywa Ukraina. Zgniły farsz eurodemokracji zobaczył cały świat”, „ci, którzy oddali głos na Dżamalę, faktycznie zagłosowali za tym, by Kijów nadal stosował represje wobec swego narodu”. Rzeczniczka MSZ, Maria Zacharowa zaproponowała, aby w przyszłym konkursie przedstawić pieśń o Asadzie i nawet już sama napisała refren: „Assad bloody, Assad worst. Give me prize, that we can host”. Zaiste wiele talentów ma Rosja, a talent poetycki pani Marii formalnie więdnie w korytarzach wielkiego gmachu na placu Smoleńskim, a przecież tak uzdolniona niewiasta mogłaby pisać wiersze.

Bloger Andriej Malgin ostro skrytykował te przytyki rosyjskich polityków: „W czasie stalinowskiej deportacji w pierwszych latach zesłania zmarł co czwarty krymski Tatar, w pierwszym rzędzie osłabione z głodu kobiety, dzieci, starcy. Rano [do wagonów, w których wieziono Tatarów] podchodzili z pytaniem: czy są trupy? Ludzie nie chcieli oddawać swoich zmarłych, płakali […] Jestem przekonany, że Maria Zacharowa chętnie wzięłaby udział w tej akcji, oczywiście nie jechałaby w bydlęcym wagonie, a zaganiałaby ludzi pałą do wypełnionych już po brzegi składów kolejowych. Pieśń Dżamali nie jest polityczna. Choćby pani Zacharowa nie wiem jak szydziła, w piosence nie ma słów „krwawy Stalin” czy „krwawy Putin”. I widzowie z 42 krajów, którzy wzięli udział w głosowaniu, w większości nigdy w życiu nie słyszeli o deportacji Tatarów krymskich. Ale Zacharowa jest pewna, że głosujący wzięli udział w wojnie informacyjnej. W wojnie, w której po jednej stronie jest Rosja, a po drugiej – reszta świata”.

Rosyjscy komentatorzy przedstawiają wygraną Dżamali, a przegraną Łazariewa jako rezultat politycznych zabiegów i machinacji podczas głosowania. Główny kapłan kremlowskiej propagandy Dmitrij Kisielow w swoim cotygodniowym seansie nienawiści do Europy i USA „Wiesti niedieli” stwierdził, że przegrana Łazariewa to wynik wprowadzonego nie wiadomo na jakiej podstawie całkiem nowego systemu głosowania z udziałem jury. Jego zdaniem, gremia jurorskie o nieznanym składzie realizują polityczne zamówienie. Kisielow się myli: głosowanie jurorów było na większości poprzednich konkursów, punktację uzyskaną od jurorów i z głosowań telewidzów do tej pory sumowano i podawano łącznie. Tegoroczne novum polegało na oddzielnym podaniu wyników od jury i widzów. Jeszcze raz zacytuję Malgina: „Konkurs Eurowizji odbywa się od 1956 r. Rosja po raz pierwszy wzięła w nim udział w 1994. […] Najbardziej Rosję w tym roku dotknęło pierwsze miejsce Ukrainy. Ale przecież po głosowaniu profesjonalnego jury, gdzie teoretycznie „można się dogadać”, Dżamala nie była na pierwszym miejscu. O wszystkim zdecydowało głosowanie widzów, które tym razem zbierano i sumowano w Sztokholmie, a zatem nie mogło być mowy o falsyfikacji wyników. To im tak dopiekło”.  Co ciekawe, widzowie z Rosji zagłosowali na Dżamalę, a z Ukrainy – na Łazariewa. Łazariew zachował się elegancko: pogratulował zwycięstwa Dżamali, co – jak zauważył jeden z prasowych komentatorów – „trudno było sobie wyobrazić na tle komentarzy w rosyjskim polu medialnym”.

Wśród licznych memów, jakie pojawiły się w sieci na okoliczność konkursu Eurowizji, jest i taki (https://twitter.com/ARTEM_KLYUSHIN/status/731955462065799173) – zdjęcie Putina przy fortepianie, zrobione podczas jego spotkania przed kilku laty z gwiazdami Hollywoodu na wieczorze dobroczynnym w Petersburgu i podpis: „Dokładnie za rok w Kijowie”.

Daleka jest droga do Rio

13 maja. Czy w dzisiejszych czasach, poddanych presji zdrowego trybu życia trzeba jeszcze kogoś przekonywać, że sport to zdrowie? Okazuje się jednak, że sport może być też chory. I to jak. Od kilku miesięcy niemal codziennie agencje informacyjne wypluwają kolejne doniesienia o stosowaniu przez rosyjskich sportowców niedozwolonych substancji.

Dopingowy skandal w Rosji zatacza coraz szersze kręgi. Pod znakiem zapytania stanął nawet udział rosyjskiej reprezentacji w tegorocznych igrzyskach w Rio de Janeiro. Dzisiaj niemieccy działacze sportowi zasugerowali wprost, aby w związku z poważnymi zarzutami rosyjscy sportsmeni po dobroci wycofali się olimpiady. Niemiecka telewizja ARD, począwszy od 2014 roku, emitowała kilkuczęściowy film poświęcony dopingowi w rosyjskim sporcie (Doping Top Secret). Według autorów filmu i osób opowiadających o kulisach wyczynowego sportu w Rosji, doping jest w rosyjskim sporcie na porządku dziennym.

Sprawą dopingu w rosyjskim sporcie już kilka miesięcy temu zajęła się Światowa Agencja Antydopingowa, nakazano ponownie przebadanie próbek zebranych od sportowców podczas najważniejszych zawodów. Tymczasem Rosyjska Agencja Antydopingowa (RUSADA), głośno zapewniając, że wszystko jest w porządku, zniszczyła próbki, przeznaczone do ponownego przebadania. Agencja została zawieszona. Kierownictwo podało się do dymisji. Później zaczęły się dziać bardzo dziwne rzeczy. W lutym zmarł najpierw wieloletni przewodniczący rady wykonawczej RUSADA Wiaczesław Siniow, a dziesięć dni później były dyrektor wykonawczy agencji, Nikita Kamajew. Przyczyna śmierci Siniowa pozostaje nieznana, a 52-letni Kamajew zmarł na atak serca, jak głosił oficjalny komunikat. Tajemnice faszerowania sportowców zabronionymi środkami zabrali do grobu.

Wzmiankowane próbki przechowywane były w moskiewskim laboratorium antydopingowym. Dyrektor laboratorium Grigorij Rodczenkow kazał w zeszłym roku zniszczyć kilka tysięcy próbek. Kiedy afera z próbkami wyszła na jaw, podał się w listopadzie ub.r. do dymisji. W jego ślady poszedł również wicedyrektor Timofiej Sobolewski. Niedawno okazało się, że obaj przebywają w USA. Mówią, że obawiali się o własne życie. Rodczenkow zresztą w ogóle się ostatnio rozgadał się – udzielił gazecie „The New York Times” obszernego wywiadu o tajemnicach sukcesów rosyjskich sportowców.

Według enuncjacji Rodczenkowa, całe zastępy wyczynowców rano, wieczór i w południe koksowały pod czułym okiem trenerów, w tym na przykład co najmniej piętnastu medalistów ostatnich zimowych igrzysk w Soczi – narciarzy saneczkarzy, bobsleistów, a także cała drużyna kobieca w hokeja na lodzie. A więc co niemal połowa medali olimpijskich miała być zdobyta nieuczciwie. Decyzja o stosowaniu dopingu oraz fałszowaniu próbek podczas zimowych igrzysk została, jak twierdzi Rodczenkow, podjęta na wysokim szczeblu władz, a realizacja planu była starannie opracowaną operacją Federalnej Służby Bezpieczeństwa.

Sam Rodczenkow opracował mieszankę trzech zabronionych środków, które podawał sportsmenom z alkoholem. Dla mężczyzn to było whisky Chivas, dla kobiet – wermut. Środki te pozwalały na błyskawiczną regenerację po ciężkim treningu. W Soczi, według słów Rodczenkowa, trzeba było podmienić w związku z tym próbki, a wyglądało to tak: w nocy eksperci i FSB pracowali w zaimprowizowanym tajnym laboratorium w pokoju 124 przy jednej lampie, aby nie zwracać na siebie uwagi osób postronnych (sceneria jak w filmach Hitchcocka), a próbki moczu [sprzed kilku miesięcy, kiedy sportowcy jeszcze byli „czyści”] przekazywane były przez dziurę w ścianie, którą w ciągu dnia zastawiano szafą. W czasie olimpiady podmieniono około stu próbek – powiedział Rodczenkow w wywiadzie.

Jeszcze przed olimpiadą Rodczenkow miał otrzymać listę sportowców, którzy stosowali doping. Jeżeli któryś sportsmen z listy zdobywał medal, Rodczenkow miał za zadanie podmienić jego próbkę.

Po igrzyskach w Soczi Rodczenkow otrzymał od Putina odznaczenie. Radość w Rosji była ogromna – ekipa zajęła pierwsze miejsce w klasyfikacji medalowej. Choć specjaliści przed zawodami olimpijskimi nie dawali aż tylu medalowych szans Rosjanom.

Jeszcze zanim wywiad Rodczenkowa się ukazał, rosyjski minister sportu Witalij Mutko oznajmił, że to „informacyjny atak na rosyjski sport, jak sztafeta kłamliwa wiadomość przekazywana jest od jednego zagranicznego środka masowego przekazu do drugiego. Nie ma w nich faktów, są bezwartościowe”. A po publikacji głos zabrał nawet Kreml. Rzecznik prasowy Putina, Dmitrij Pieskow uznał oskarżenia Rodczenkowa za absurdalne i gołosłowne, jego zdaniem, były działacz oczernia rosyjski sport i tyle.

Znawcy tematu po zapoznaniu się z materiałem „The New York Times” wypowiadają różne opinie. Jedni twierdzą, że to wzięte z sufitu bzdury, inni – że wierzą tak doświadczonemu specjaliście jak Rodczenkow bez zastrzeżeń, jeszcze inni – że gdyby jego rewelacje miały posłużyć antydopingowym instytucjom do wypracowania decyzji w sprawie wykluczania rosyjskich sportowców, to musiałyby się wspierać na wiarygodnym materiale dowodowym. A takowego (przynajmniej na razie) nie znamy. Są tylko słowa Rodczenkowa.

Do igrzysk w Rio zostało nie tak wiele czasu, jeszcze w maju ma zapaść decyzja o dopuszczeniu lub niedopuszczeniu rosyjskich lekkoatletów do zawodów olimpijskich. Do kontrowersyjnego tematu będzie jeszcze okazja wrócić.

Buk o numerze 332

5 maja. Analiza dostępnych w otwartych źródłach materiałów pozwoliła grupie Bellingcat ustalić, że Buk, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zestrzelił samolot Malaysian Airlines w lipcu 2014 roku nad Donbasem, miał numer boczny 332. Potwierdzono to, co ujawniono już w poprzednich raportach dziennikarzy z grupy śledczej: Buk przybył na objęte walkami ukraińskie terytorium z Rosji, z Kurska, z 53. brygady wojsk rakietowych (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/10/16/dwa-raporty-kolejno/). Jeszcze w lutym dziennikarze z grupy śledczej wskazali nazwiska konkretnych rosyjskich wojskowych, którzy najprawdopodobniej dokonali zestrzelenia malezyjskiego boeinga. Rosyjskie ministerstwo obrony uznało te ustalenia za wypaczenie faktów, a wnioski za oparte na fałszywych przesłankach (z całą mocą negowano m.in. obecność rosyjskich wojsk na wschodzie Ukrainy).

Bellingcat opublikował 3 maja kolejny raport, przybliżający o jeszcze jeden krok wyjaśnienie tragedii: https://www.bellingcat.com/wp-content/uploads/2016/05/The-lost-digit-BUK-3x2_RU_final.pdf Można prześledzić etapy pracy analityków, które doprowadziły ich do wniosku o sprawstwie katastrofy – drobiazgowe porównanie zdjęć, sprawdzenie trasy, jaką pokonał Buk, wszystkie wykorzystane materiały zostały starannie opatrzone w odsyłacze. Zainteresowanie rosyjskich mediów raportem Bellingcat było znikome. Sekretarz prasowy Putina oznajmił, że Moskwie trudno jest ocenić prawdopodobieństwo ustaleń grupy Bellingcat. I doradził ciekawym, aby pytali rosyjskich wojskowych, bo to jest adres właściwy i krynica prawdy. Przedstawiciel Rady Federacji Konstantin Kosaczow dostrzegł w śledztwie Bellingcat cel polityczny: grupa wspiera swoją działalnością politykę Zachodu utrzymującego antyrosyjskie sankcje, a ustalenia dziennikarzy nazwał „pseudo-sensacją”.

Rosyjska telewizja od 24 kwietnia zapowiadała kilkakrotnie w tonie niemal triumfalnym, powołując się na przecieki brytyjskiej prasy, że BBC pokaże film, w którym dowodzi się, że malezyjski samolot został zestrzelony przez ukraiński myśliwiec. Kapłani propagandowo poprawnej wszechwiedzy grzali te silniki i grzali („oczekuje się – zachłystywali się – że w filmie pokazani zostaną świadkowie, którzy widzieli, że rakietę w kierunku samolotu Malaysian Airlines wystrzelił ukraiński myśliwiec”) aż do momentu, gdy okazało się, że film BBC poświęcony jest… fałszywkom i teoriom spiskowym, rozpowszechnianym przez rosyjską propagandę, a wersja z ukraińskim samolotem bojowym jest niczym więcej jak tylko jedną z takich teorii. Na stronie fundacji Openrussia można obejrzeć ten film z rosyjskim tekstem https://openrussia.org/post/view/14804/ (film jest dostępny na stronie BBC: http://www.bbc.com/russian/international/2016/05/160428_mh17_conspiracy_files_article )

Co było ukryte, niebawem będzie odkryte.