Archiwa tagu: Dmitrij Miedwiediew

Pieniędzy nie ma, czyli rozmówki rosyjsko-rosyjskie

31 maja. „Mamy pieniądze” – napisał butnie czołowy rosyjski politolog Siergiej Karaganow w artykule z 2005 roku, który ukazał się na łamach rządowego dziennika „Rossijskaja Gazieta”. Właśnie zaczynała się kolejna kadencja Putina, ceny ropy rosły, korporacja czekistów już wpiła się w stołki, poczuła się na nich pewnie, ogłosiła „strategię trwania” i odkryła, że strumień petrodolarów pozwala na większą swobodę manewru po kilkunastu latach chudych i chaotycznych.

Od tamtej chwili minęło jedenaście lat. Po drodze było wiele wzlotów i upadków. Ostatnio obserwujemy zdecydowanie przewagę tych drugich – po aneksji Krymu karta się odwróciła; Putin przelicytował i teraz, jak mówią brydżyści, leży bez dwóch, a może nawet trzech. I to z kontrą sankcji gospodarczych.

Krym staje się w sensie przenośnym i dosłownym coraz bardziej uciążliwym bagażem. A koszty jego utrzymania rosną. W zeszłym tygodniu zagarnięty półwysep odwiedził ze świtą premier Dmitrij Miedwiediew. Wizycie poświęcono dyżurną uwagę w głównym wydaniu programu informacyjnego, z reportażu wynikało niezbicie, że z nudów padły wszystkie krymskie muchy. Zapewne nikt by nie zauważył, że „Dimon”, jak familiarnie nazywa premiera nieprzychylny rosyjski Internet, w ogóle dokądkolwiek pojechał, gdyby nie pewna dociekliwa krymska emerytka. Podczas rytualnego spotkania premiera z mieszkańcami Krymu starsza pani zachowała się nieprotokolarnie i zadała konkretne pytanie: kiedy mianowicie wzrosną emerytury na Krymie, co solennie obiecała cała polityczna wierchuszka. Premierowi najwyraźniej otworzyło się trzecie oko świadomości, bo wypalił szczerze: „Pieniędzy nie ma. Ale wy się tu trzymajcie. Życzę dobrego nastroju i zdrowia” (https://www.youtube.com/watch?v=WSq7oxM_fyo).

No i się zaczęło. Słowa premiera momentalnie podchwycił Twitter i inne media społecznościowe, powstały setki memów, klipy (https://www.youtube.com/watch?v=SlX-veNRo-4), a fraza „pieniędzy nie ma” stała się najczęściej cytowaną wypowiedzią rosyjskiego polityka za półrocze (co najmniej). Satyrycy zrobili też użytek ze słów Miedwiediewa i umieścili je jako hasło na plakatach wyborczych partii Jedna Rosji. Wszak w połowie września maja się odbyć wybory do Dumy Państwowej. W wielu memach powtarzała się sugestia, aby brakującej forsy poszukać w Panamie lub innych rajach podatkowych.

Wypowiedź jak wypowiedź – nic nadzwyczajnego. Suche stwierdzenie faktu, o którym wiedzą wszystkie kremlowskie wróble, a odczuwają w portfelach wszyscy Rosjanie – pieniędzy nie ma. Ma się rozumieć, tuby oficjalnej propagandy ciągle zapewniają, że wszystko jest w porządeczku. No, może przez chwilę być trochę trudno, ale pod światłym przewodem wiecznego prezydenta na pewno znowu wypłyniemy na pełne morze i znowu słowa Karaganowa staną się upragnionym ciałem.

Ale na to ciało się nie zanosi. Wskaźniki spadają, mimo zaklęć najwyższych władz partyjnych i państwowych Zachód – przynajmniej na razie – nie zdejmie sankcji. Pozostaje naprawdę odwołać się do dobrego nastroju i życzyć zdrowia.

Nie jest jednak tak, że kierownictwo nic nie robi. Robi. Prezydent Putin wyciągnął ostatnio ze schowka Aleksieja Kudrina, którego kilka lat temu „Dimon” się pozbył z posady wicepremiera ds. finansów (bo go nie lubił po prostu). Kudrin – uważany za liberalne skrzydełko Putinowskiej ekipy – siedział spokojnie na zapleczu i czekał się, aż prezydent znów uzna, że jego dobra rada jest niezbędna. Teraz mamy najwyraźniej taką sytuację i „senator, który wypadł z łaski” ma uzdrowić chorą gospodarkę. Zdaniem specjalistów od kremlinologii stosowanej, Putin chce wrócić do starych sprawdzonych rozwiązań, nie ma zaufania do rozwiązań innych, nieodmiennie wierzy w pomysły Kudrina. Ale nie da się wejść do tej samej rzeki, w niej upłynęło ostatnimi laty wiele wody. Zmieniła się sytuacja na świecie oraz – a może przede wszystkim – zmieniła się pozycja Rosji w świecie: po aneksji Krymu stosunki z Zachodem uległy ochłodzeniu, a współpraca z Chinami daje mizerne efekty. Pierwszym sygnałem, że Putinowi jednak trudno będzie się dogadać z Kudrinem, był dialog obu panów na spotkaniu prezydium rady ds. gospodarki. Kudrin podpowiedział, że niezbędnym warunkiem stymulowania gospodarki jest przyciągnięcie inwestycji zagranicznych. „Rosja jest technologicznie zacofana, więc powinna – nawet jako państwo drugoplanowe spróbować włączyć się w międzynarodowe technologiczne łańcuchy. Ażeby mogło do tego dojść, trzeba zmniejszyć napięcie geopolityczne”. Na to usłyszał z najwyższych ust: „Może Rosja i jest zacofana, ale ma za plecami tysiącletnią historię i nie będzie handlować swoją suwerennością”. I zapewnił, że będzie jej bronił do końca swoich dni. Brakowało jeszcze tego, by dodał: „Nic z tego wszystkiego nie będzie. Ale wy się trzymajcie. Życzę dobrego nastroju i zdrowia”.

Mięsień patriarchy

1 września. Ta sprawa ciągle powraca w hiszpańskich doniesieniach prasowych: ludzie Putina, jego bliscy współpracownicy, być może on sam, przez długie lata utrzymywali nieformalne kontakty z rosyjskimi mafiosami, którzy zakotwiczyli w Hiszpanii. Mafia miała obsługiwać polityków, kupować im nieruchomości, prać brudną kasę, zakładać konta itd. Teraz do tych ciągle niewyjaśnionych powiązań powraca „The Times”. Według brytyjskiej gazety, Władimir Putin próbował zakupić nieruchomość na Costa del Sol za pośrednictwem bossa mafii tambowskiej (jednej z najważniejszych rosyjskich grup mafijnych) Giennadija Pietrowa. Notatka, z której hiszpańscy śledczy dowiedzieli się o planach zakupowych Putina, pochodzi z 2001 roku. Czy do transakcji doszło? Tego nie udało się ustalić. „The Times” zwracała się z prośbą o wyjaśnienia do sekretarza prasowego prezydenta, ale Dmitrij Pieskow zapytania zignorował. (O zapytaniach redakcji zachodnich gazet dotyczących przeszłości Putina szeroko pisano pod koniec maja br.: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/05/23/niewinni-czarodzieje-w-petersburga/).

Pietrow został w 2008 roku zatrzymany na Majorce, podejrzewany o zabójstwo, kontrabandę broni i narkotyków, oszustwa. Trzy lata temu hiszpańskie władze zezwoliły mu na leczenie w Rosji, wyjechał, nie powrócił. Jak twierdzi gazeta, Pietrow w przeszłości służył w KGB, stąd znał Putina, miały ich łączyć jakieś stosunki towarzyskie, nie tylko służbowe. W styczniu tego roku inna brytyjska gazeta „The Daily Mirror” donosiła, że Putin ma dziesięciopokojową willę koło Malagi. Służba prasowa Kremla oczywiście jak zwykle nie potwierdziła rewelacji prasowych.

Temat kolejnych domniemanych zagranicznych rezydencji Putina nie wzbudza już większych emocji, o jego dziwnych interesach w okresie petersburskim wróble od czasu do czasu ćwierkają, a potem wszystko przycicha. Wszelkie świadectwa ciemnych sprawek biznesowych, lewych geszeftów, podejrzanych powiązań wypływają, są publikowane przez zachodnią prasę i zawisają gdzieś w przestrzeni medialnej, na ogół kwitowane przez Kreml wzruszeniem ramion albo niekwitowane wcale. Zagadka złotego pociągu pod Wałbrzychem to – w porównaniu z zagadką hiszpańskich powiązań wysokich urzędników Kremla – jasna i prosta bajeczka dla miłośników historii.

Ale co tam mafia, co tam wille na śródziemnomorskim wybrzeżu – wszystko to przeminęło z wiatrem od Krymu. Oczy całego świata skierowane są dziś na małą skromną salkę gimnastyczną w oficjalnej rezydencji głowy rosyjskiego państwa Boczarow Ruczej koło Soczi. Temat spotkania, jakie odbyło się w tej salce, nie schodzi z pierwszych stron rosyjskich gazet i innych mediów. Gospodarz obiektu Władimir Putin w sobotę zaprosił na poranną gimnastykę premiera Dmitrija Miedwiediewa. Panowie zaprezentowali się w bajeranckich dresikach i firmowych butach sportowych (Miedwiediew podobno nosi specjalne obuwie sportowe na wysokich koturnach, które pozwala mu dodać parę centymetrów do nikczemnego wzrostu; rzeczywiście na kronice https://www.youtube.com/watch?v=f-It3dPiLjI widać, że nie jest tak dużo niższy od Putina, jak mówią oficjalne dane o wzroście obu polityków). Uważni obserwatorzy już podliczyli, że to, co Putin miał na sobie, kosztowało co najmniej trzy tysiące dolarów.

Na tarasie rezydencji widzowie mieli okazję zobaczyć full wypas siłownię: mnóstwo profesjonalnych przyrządów do znęcania się nad całym ciałem i poszczególnymi partiami mięśni. Putin, dobry w te klocki, instruował mniej doświadczonego kolegę, jak rozciągać sprężyny i podciągać się na drążku. Poćwiczyli, a następnie usiedli do śniadania. Wpierw sami dłubali przy sprzęcie z wrażym napisem BBQ, na którym grzał się smakowity wołowy stek. Przy okrągłym stoliku raczyli się herbatką i nawet stuknęli się filiżankami, wznosząc toasty. Atmosfera była świetna, panowie wyluzowani jak kaczki po pekińsku.

Po co ten spektakl? W dobie ostentacyjnego palenia zachodniego jadła objętego rosyjskimi antysankcjami (omal nie napisałam antyrosyjskimi sankcjami, hm, freudowska pomyłka), coraz mocniej dającego się we znaki kryzysu, rosnących cen, malejących wskaźników – takie drogie przedstawienie z bogatym wystrojem wnętrza i wspaniałymi kostiumami głównych aktorów. Na „siłce” ani jednego przyrządu produkcji rosyjskiej, na zawodnikach – ani jednej rzeczy wyprodukowanej w Iwanowie.

Kolejny rytuał? Niedawno Putin już rytualnie zanurzał się w morzu. Po co następny taki występ? Putin zaprezentował, że ma bicepsy i tricepsy na miejscu i w dużej objętości, klatę wyklepaną, a mięśnie skośne brzucha zahartowane. Zatem wszelkie rozważania o nadszarpniętym zdrowiu, które od czasu do czasu obiegają światowe media, są psu na budę – Putin jest krzepki i pełen werwy. Twarz miał znowu zrobioną, podciągniętą tak dalece, że aż zdeformowaną.

Może spotkanie w Soczi miało być sygnałem, że Miedwiediew jeszcze żyje i być może ma jakieś zadanie do wykonania. Od dawna pan premier nie ma dobrej prasy. Praca rządu, na którego czele stoi, jest krytykowana od rana do wieczora. Co rusz publicyści zastanawiają się, kiedy Putin zdymisjonuje Miedwiediewa za całokształt, zrobi z niego głównego winowajcę kryzysu. W mediach internetowych Miedwiediew pojawia się właściwie wyłącznie jako bohater niewybrednych memów, ogrywających to, że podczas oficjalnych ceremonii „Dimon” na ogół usypia. Pojawienie się premiera u boku prezydenta, demonstracja dobrego nastroju, bliskości (środowiska gejowskie znowu miały o czym rozprawiać) na pewno winduje słabe akcje Miedwiediewa w oczach społeczeństwa. Tylko po co?

Reanimacja tandemu? Może i tak. Jakieś scenariusze na trudną jesień i jakieś „potem” trzeba napisać.

Rubel i kociak przy apetycie

Ulubieńcem rosyjskich mediów stała się w ostatnich dniach pewna kotka z Władywostoku. Pod osłoną nocy zakradła się do lady chłodniczej sklepu na lotnisku i urządziła ucztę co się zowie – najadła się wszelakich rybnych delikatesów za sumę 60 tysięcy rubli. Zdjęcia pożywiającego się zwierzęcia, zamieszczane z entuzjazmem w sieci, podbiły serca Rosjan. Wiadomość o wyczynie smakosza zajmowała przez kilka dni czołowe miejsca w rankingach najczęściej czytanych i komentowanych doniesień.

Hokejowa drużyna Admirał Władywostok zgłosiła chęć zaopiekowania się żarłokiem i uczynienia zeń talizmanu ekipy. Kotce nadano imię Matroskina. Miejmy nadzieję, że nie zostawią jej na lodzie. Zanim kotkę znaleziono i przekazano klubowi, swoją propozycję zgłosili Komuniści Petersburga i Obwodu Leningradzkiego (KPOL). Bojownicy z burżuazją chcą się zaopiekować bezdomną bohaterką, wydali kici legitymację organizacji (numer 6), liczą, że ulubienica tłumów będzie im towarzyszyć na wiecach. Obok portretów Lenina, Stalina i Che Guevary wizerunek zaradnej kocicy ma zagrzewać do walki politycznej. „To kot-Robin Hood, dostał się do ekskluzywnego sklepu dla bogaczy, zwykłych ludzi nie stać na takie drogie produkty” – wywodził towarzysz z Pitra.

O pochodzeniu pożartych przez słynnego kota owoców morza agencje nie pisały. Czy były to miejscowe specjały czy rarytasy z zagranicy – nie wiadomo. Za to wiadomo, że premier Miedwiediew podejmuje gości wyłącznie wyrobami rodzimego przemysłu spożywczego. W dzisiejszym wywiadzie dla telewizji stwierdził, że nie ma takiego produktu żywnościowego [zagranicznego], którego nie można by zamienić [na krajowy]. „Dam przykład. Na urodziny zaprosiłem jak zwykle przyjaciół i specjalnie postawiłem zadanie, aby na stole były wyłącznie dania z krajowych produktów. Wyszło wspaniale”. I ser, i mięso – wszystko znakomitej jakości. „Były nawet omułki z Morza Czarnego, które są lepsze od śródziemnomorskich, bo są świeższe i smaczniejsze” – podsumował ze znawstwem premier. Omułki są świeże, gdy są świeże. Omułków drugiej świeżości nie ma. Podobnie jak jesiotrów. Nie wiem, czy spożycie krajowych omułków wzrosło w Rosji w ostatnich miesiącach, natomiast na pewno wzrosły ceny żywności i to znacząco. A braki w dostawach kaszy gryczanej urosły do rangi ogólnonarodowego problemu.

Premier był w tym tygodniu wyjątkowo rozmowny. Podczas transmitowanej przez telewizję rytualnej rozmowy z dziennikarzami wzywał rodaków do zachowania spokoju. Rosjanie, nic się nie stało, tłumaczył Dmitrij Anatoljewicz, owszem, sankcje Zachodu są dotkliwe, owszem, rubel pikuje w dół, ale nie takie kryzysy przechodził, i wychodził z nich, i teraz też tak będzie, tylko proszę bez paniki. Cierpliwości, zaraz wszystko się zatrzyma, utrzęsie i znowu będzie dobrze. Zapewniał, że sam trzyma oszczędności w rublach. Nie wiem, czy kogoś przekonał. Sądząc po reakcji komentatorów z licznych portali społecznościowych, raczej wzmógł niepokój. „Może zamiast przeliczać dolary na ruble, przejdziemy na przelicznik w rowerach” – podpowiadali jedni. „Niektórzy mówią, że w styczniu dolar będzie kosztował sto rubli. To bzdury – wtedy już będziemy płacić krymskimi muszelkami” – kpili inni. „A ja myślę, że ten kot, który urządził sobie kolację za tysiąc baksów, to był taki próbny balon: niedługo będą nam wyjaśniać, gdzie się podziały rezerwy walutowe banku centralnego” – przewidywali lepiej poinformowani.

Giełdy się zapewnieniami rosyjskiego premiera niespecjalnie przejęły. W piątek wieczorem euro i dolar znów pobiły historyczne rekordy. Za euro trzeba zapłacić 72 ruble, za dolara – 58 rubli. Jak podliczono, od czerwca rosyjska waluta straciła w stosunku do dolara blisko czterdzieści procent. Tymczasem notowania ropy znowu spadły – poniżej 62 dolarów za baryłkę. „Rosyjski budżet na rok 2015 należałoby przekazać do biblioteki, do działu fantastyka naukowa, żadne przewidziane w nim parametry nie są już aktualne” – mówił jeden z ekonomistów w wywiadzie dla telewizji Dożd’.

Podczas telewizyjnej rozmowy premiera z dziennikarzami padło pytanie o koszty Krymu. W ostatnim orędziu Putin nadał Krymowi status narodowego sacrum. W podobnym duchu zawtórował mu Miedwiediew: „tego nie da się zmierzyć w kategoriach ekonomicznych, są rzeczy ważniejsze od chwilowych strat”. „Chwilowe straty” z tytułu krymskiej awantury idą w miliardy. A to na pewno daleko nie koniec. I jeszcze nie wiadomo, kto będzie za to płacił.

Anonimowa międzynarodówka internetowa Shaltay Boltay

„Dzisiaj – nuda. Opublikujemy roboczą korespondencję Dmitrija Miedwiediewa z adresów, które mu służą do prowadzenia niezobowiązującej korespondencji [, a także dostępu do profili opozycjonistów, m.in. Aleksieja Nawalnego] i zakupów przez internet. Nie ma tu żadnych rewelacji, może poza kilkoma wierszami autorstwa samego D.A. [Dmitrija Anatoljewicza]” – tak zaczyna się wpis blogerów z grupy Shaltay Boltay (http://b0ltai.org/), którzy od co najmniej roku anonimowo hakują zasoby przedstawicieli rosyjskich władz. Niektóre znaleziska publikują. Ostatnio opublikowali zasoby Miedwiediewa.

Shaltay Boltay nazwę wzięli od bohatera angielskich bajek, „Alicji w Krainie Czarów” i dziecięcych rymowanek Humpty Dumpty (po rosyjsku: Шалтай-Болтай, ponadto w języku rosyjskim to idiom oznaczający głupstewka, niezbyt ważne i niezbyt mądre rzeczy). Swoją działalność traktują jednocześnie serio i z przymrużeniem oka, o czym świadczy załączony do ostatnich publikacji o Miedwiediewie disclaimer: „Wszystkie wyżej przedstawione faile (w tym archiwum poczty) są fikcją. Jakiekolwiek podobieństwo do realnych postaci jest dziełem przypadku. Projekt „DAM [Dmitrij Anatoljewicz Miedwiediew] i gadżety” zostanie przygotowany na wydziale badań nad antycznymi technologiami przy katedrze socjologii uniwersytetu w Lizbonie w 3014 roku…”

Zamiłowanie Dmitrija Miedwiediewa do gadżetów było w czasie, gdy grzał on prezydencki fotel w oczekiwaniu na powrót Putina na Kreml, przedmiotem przychylnego zainteresowania mediów (czy pamiętacie jeszcze Państwo lansowane w tamtych latach przez Miedwiediewa słowo „modernizacja”? Dziś to brzmi jak herezja). Publiczność informowano o tym, że prezydent Miedwiediew założył wideoblog, ma profil na Twitterze, swobodnie porusza się po internecie, zamieszcza swoje zdjęcia w Instagramie itd. Szeroko komentowano to, że Miedwiediew otrzymał podczas wizyty w Stanach w 2010 roku najnowszego iPhona (osobiście od Steve’a Jobsa). Później pojawiły się przecieki, że służby specjalne potraktowały gadżet prezydenta jako bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego i skonfiskowały cacko, a krytycy prezydenta za plecami zaczęli nazywać go „Ajfonczik”. Dzisiaj w dobie błyskawicznego odwrotu Rosji od postępu technicznego, niesionego przez „Gejropę” pospołu z Gosdepem (Departamentem Stanu USA), wszelkie nowinki techniczne stamtąd są na cenzurowanym. Moskwa odgraża się, że zrobi sobie niebawem własne systemy, telefony i inne gadżety. W takich warunkach Dmitrij Miedwiediew nie afiszuje się ze swoim zainteresowaniem nowoczesnymi technologiami informatycznymi.

Ale wróćmy do ostatniego wyczynu dowcipnisiów z internetowej międzynarodówki. To, że włamali się do oficjalnego Twittera premiera Miedwiediewa, uznali najwyraźniej za banał. Postanowili jeszcze bardziej „poshaltaj” i rozesłali z konta Dmitrija Anatoljewicza tweety w rodzaju: „Podaję się do dymisji. Wstyd mi za to, co robi rząd. Wybaczcie”. „Zostanę wolnym strzelcem, będę sobie fotografował do woli”. „Możemy cofnąć się do lat osiemdziesiątych. To smutne. Jeśli taki jest cel moich kolegów na Kremlu, to ten cel zostanie wkrótce osiągnięty”. Albo kolejny jakoby wysłany z jałtańskiego posiedzenia Putina z rządem: „#KrymNieNasz. Proszę o retwitt”. Zanim haker utracił „władzę” nad Twitterem premiera, zdążył zamieścić komentarz jednego z użytkowników: „Na całym świecie z hakowanych profili polityków wysyła się brednie i tylko w Rosji – prawdę, na którą od tak dawna czekamy”.

W czasopiśmie „Look At Me” ukazał się wczoraj manifest grupy Shaltay Boltay (http://www.lookatme.ru/mag/people/manifesto/206757-shaltay-boltay).

„Jest nas niewielu, ale jednak więcej niż kilkoro. Większość to obywatele Rosji, ale nie wszyscy mieszkają w kraju. Większość członków grupy nie zna swoich personaliów i niewiele wie o sobie nawzajem. Mścicieli, rewolucjonistów i temu podobnych nie lubimy: po prostu pracujemy – umiarkowanie i rozsądnie. Wśród nas są anarchiści, a także zwolennicy imperium, ale każdy robi swoje, dzięki czemu możemy działać w ramach jednej grupy. Kontaktujemy się za pośrednictwem swoich zamkniętych chatów i forów […], mamy formacje obrony i ataku”. Shaltay Boltay przyznaje, że podgląda korespondencję wewnętrzną państwowych instytucji, m.in. administracji prezydenta. Podśmiewają się z tego, jak odpowiednie komórki kancelarii i służby specjalne próbują prowadzić śledztwo w sprawie poczynań Shaltay Boltay. Ale tak na poważnie dopuszczają możliwość wpadki. Cóż, ryzyko zawodowe.

Zanim zrobiło się głośno o przemyślnie wypatroszonym Twitterze Dmitrija Miedwiediewa, Shaltay Boltay miał już za sobą spektakularne akcje. Między innymi opublikował w internecie: poufne odgórne instrukcje dotyczące scenariuszy wieców popierających aneksję Krymu, zalecenia dla mediów, w jaki sposób mówić o wydarzeniach na Ukrainie, sprawozdanie Kremla, jak przygotowywano referendum na Krymie, korespondencję wicepremiera Arkadija Dworkowicza, który krytykował ekonomiczne pomysły rządu, listę dziennikarzy nagrodzonych potajemnie orderami za pracę przy informowaniu/dezinformowaniu o operacji „KrymNasz”, korespondencję Igora Girkina vel Striełkowa, dokumenty dotyczące luksusowych rezydencji skromnych urzędników państwowych. Jednym słowem: prowadzili bardzo przydatną społeczną działalność.

W manifeście Shaltay Boltay przyznaje, że ma w swojej dyspozycji kilka dokumentów, które mogą poważnie zmienić sytuację w politycznym krajobrazie.

Bardzo ubawiła mnie definicja trolla, zamieszczona w manifeście: odróżnić prawdziwego, szczerego zwolennika władz od trolla można po tym, że trolle są bardziej tępe. Zdaniem autorów manifestu władze Rosji zaczęły przygotowywać zastępy trolli do działania na długo przed wydarzeniami na Ukrainie, ale teraz waga tych działań i ich zakres wzrosły.

I jeszcze zajmujący fragment o Snowdenie: „Chińczycy w Hongkongu oczyścili go do naga i puścili z niczym do Rosji. Tu zaczęto go przesłuchiwać, a on częściowo ze strachu, a częściowo, żeby się  wykazać i być pożytecznym, opowiedział, co wiedział, co widział, co słyszał, czego się domyślał i wiele też w swej opowieści upiększył”.

Po opublikowaniu wzmiankowanej wyżej korespondencji wicepremiera Dworkowicza, 23 lipca blog Shaltay Boltay został na terytorium Rosji zablokowany na mocy postanowienia sądu. Anonimowa międzynarodówka internetowa tylko wzruszyła na to ramionami. Na razie zapowiadają urlop do września. A potem „jeśli nie przylecą kosmici i nas nie uratują, to jesienią czekają nas nowe ograniczenia dotyczące korzystania z internetu”. Ale nawet gdy kosmici nie wylądują na Ziemi, Shaltay Boltay zamierza uruchomić klub i dostarczać wybranym dziennikarzom pozyskane informacje. Będzie się działo.

Biały konwój trojański

Do granicy rosyjsko-ukraińskiej zmierza konwój 280 ciężarówek kamaz, przemalowanych w trybie pilnym z zielonych barw ochronnych rosyjskiej armii w szlachetną biel (zdjęcia można obejrzeć m.in. tu: http://www.echo.msk.ru/blog/echomsk/1378478-echo/).

Ciężarówki wiozą… No właśnie, co właściwie wiozą te ciężarówki? Strona rosyjska twierdzi, że pomoc humanitarną dla mieszkańców Doniecka i Ługańska. Miasta zostały otoczone przez rządowe siły ukraińskie, na ulicach toczą się walki. Prądu i wody nie ma. Żywności też nie. Pomoc humanitarna faktycznie by się przydała.

Moskwa zagrała znaną partię polegającą na zastosowaniu jednocześnie dezinformacji i faktów dokonanych. Ustami swych wysokich przedstawicieli mówiła, że wszystko ma uzgodnione z Kijowem, Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem i wszystkimi świętymi, po czym okazywało się, że druga strona o tych uzgodnieniach nic nie wie. Kijów oświadczył, że wwiezienie pomocy powinno się odbyć zgodnie z przewidywanymi procedurami (a zatem na odcinku granicy kontrolowanym przez ukraińskie służby, a nie na objętym walkami odcinku niekiedy kontrolowanym przez separatystów, przez który wsącza się z Rosji na Ukrainę Bóg wie co). Na granicy ładunki powinien przejąć Czerwony Krzyż. Niezastosowanie się przez Rosję do tych wymogów pociągnie za sobą nowe sankcje – stwierdził Barack Obama.

„Nawet jeżeli ciężarówki faktycznie wiozą cywilne ładunki, to jest w całej tej akcji niebywały cynizm. Jedną ręką Kreml eksportuje na Ukrainę śmierć, a drugą wysyła pomoc humanitarną – pisze Aleksandr Podrabinek na „Graniach”. – To perwersyjna zabawa: być jednocześnie tym, co burzy i stroić się w szaty zbawiciela. Nie można się dziwić, że Ukraina takiej pomocy nie chce. Jeśli chcecie pomagać, to przestańcie przysyłać bojownikom broń, instruktorów wojskowych i najemników. Szeroko rozpropagowana akcja humanitarna ma również zadanie propagandowe. Ma pokazać niesłychaną szczodrobliwość rosyjskiej duszy, szlachetnej, wybaczającej swoim wrogom. […] Obywatel gotów jest zalać się gorącymi łzami ze wzruszenia, a to pozwoli mu być jak najdalej od myśli, że Rosja jest agresorem”. A przecież jest. Najpierw podpalają, a potem oferują pomoc pogorzelcom. Zresztą wcale nie wiadomo, czy ta pomoc to faktycznie pomoc.

Zdaniem blogera Antona Oriecha Rosja powinna wysłać do Donbasu 280 PUSTYCH kamazów, aby załadować na nie sprzęt i broń, przysłane tu cichaczem w celu rozniecania wojny. A teraz tę wojnę należy zwinąć z powrotem i wywieźć do Rosji: „Przyczyna tej wojny leży nie w Kijowie i nie w Doniecku. Ta przyczyna znajduje się tam, skąd wyprawiono konwój. Ta wojna zaczęła się od wymyślonych faszystów i żydo-banderowców, od wymyślonego zagrożenia dla Rosjan na Krymie, od przeprowadzonego w ciągu tygodnia referendum i aneksji obcego terytorium pod przykryciem fantastycznego kłamstwa. Tak nam się to spodobało, że to samo chcieliśmy powtórzyć w Donbasie. Wymyśliliśmy marionetkowe republiki, wyposażyliśmy od stóp do głów armię separatystów pod komendą naszych obywateli i zaczęliśmy bić na alarm, dlaczegóż to Ukraina zamiast z wdzięcznością powitać bunt, zaczęła go dusić. Po tym zaczęła się wojna, w której nie możemy zwyciężyć bez bezpośredniej wojskowej interwencji. A bez poparcia Rosji „pospolite ruszenie” nie ma szans na dłuższy opór. Wspierając ich, wspieramy wojnę, a wspierając wojnę, sprawiamy, że cierpią zwyczajni ludzie, którzy stali się zakładnikami”.

Prezydent Putin prezentuje tymczasem firmową pewność siebie. Wczoraj zapowiedział, że konwój wyrusza i kropka. Jutro przybywa na Krym. A dzień później przeprowadza demonstracyjną konferencję w Jałcie. Na to spotkanie w szczycie sezonu ogórkowego, oderwani od letniego wypoczynku jadą w zachwycie deputowani, senatorowie i ministrowie, aby wysłuchać tego, co na aktualne tematy ma do powiedzenia prezydent.

Na Krym przybędzie też premier Miedwiediew. Na razie przebywa z odpowiedzialną misją na Kaukazie Północnym. Dziś odwiedził forum młodzieżowe Maszuk (coś podobnego jak Seliger dla patriotycznie nastrojonej na karierę młodzieży). Podczas przechadzki po obozie premier natknął się na narysowaną przez twórczą młodzież mapę Krymu, sam się też nie mógł powstrzymać od twórczości i nabazgrał na mapie „Krym Nasz”. A potem wezwał młodzież, by nie nosiła zagranicznych ciuchów z zachodnią symboliką, a odzież z rosyjską flagą. Premier miał na sobie skromną białą koszulę oraz dżinsy (ciekawe czy krajowe, czy zagraniczne, z symboliką czy bez; rosyjskiej flagi nie zauważyłam). Na Krymie dawali dzisiaj czadu harleyowcy z klubu Nocne Wilki (ciągle jeszcze jeżdżą na wrażych motocyklach, ale zapewne niebawem zostaną zmuszeni do dosiadania krajowej produkcji) – urządzili tu zlot oraz koncert, w którym udział wziął Steven Seagal, kochający nieśmiertelnego Putina.

Co było, a nie jest

– Europo, Ameryko zadufana w sobie, jestem na was wszystkich obrażony, proszę wziąć to pod uwagę. Nie chcieliście z nami rozmawiać, to macie. Macie Ukrainę bez Krymu, za to z wielkim długiem. Więc na przyszłość słuchajcie tego, co mamy do powiedzenia i róbcie tak, jak mówimy. – Spomiędzy wierszy wczorajszego wystąpienia Władimira Putina na Petersburskim Forum Ekonomicznym można było wyczytać nieskrywane poczucie krzywdy, jakie w swej rosyjskiej duszy nosi prezydent Rosji wobec zdradliwego Zachodu. Bo przecież on wszystko z dobroci serca robił, a w odpowiedzi Zachód wtyka mu szpilki.

Forum w tym roku było zdecydowanie odchudzone, zagraniczna grupa wsparcia Kremla przerzedzona, nie przyjechał żaden liczący się polityk, serwilistyczne peany pod adresem gospodarza wygłosiło kilku robiących biznes w Rosji przedsiębiorców, którzy nie oglądają się na politykę. Dwór oczywiście stawił się w pełnym składzie, ale nie chodzi o dwór, chodzi o międzynarodowe uznanie i przekonanie świata, że – mimo oczywistego zrywania przez Rosję zobowiązań – warto mieć z nią do czynienia w biznesie. Putin przyjechał na forum prosto z ChRL, gdzie Gazprom podpisał z chińskim partnerem tajemniczy kontrakt na gaz. Ten kontrakt, negocjowany w wielkich nerwach do ostatniego dnia (jeszcze w przeddzień nie było pewne, czy zostanie podpisany), został przez moskiewskie dworskie media okrzyknięty kontraktem stulecia. To była w ocenie kremlowskiej propagandy godna odpowiedź na europejskie kręcenie nosem wobec postępowania Rosji na Ukrainie. To miała być nauczka dla europejskich klientów: zobaczcie, nie musimy zabiegać o to, byście od nas kupowali gaz, bo mamy chińską alternatywę. Teraz bójcie się nas jeszcze bardziej!

Czy rzeczywiście Rosja zrobiła dobry interes? Ten kontrakt gazowy był negocjowany od dziesięciu lat. Zawsze było pod górkę. Formuła ustalania ceny, wykonawca niezbędnej infrastruktury przesyłowej – to były wieczne punkty nie do pokonania. Obie strony ostro się targowały. Ale jeszcze nigdy w tych rozmowach z Chinami Rosja nie była w tak słabej pozycji przetargowej. Gdyby Putin wrócił do Moskwy bez tego kontraktu, to w obecnej ochłodzonej atmosferze w stosunkach z Zachodem byłaby to poważna porażka wizerunkowa, runęłaby cała konstrukcja negocjacyjna z Europą. Kreml nie mógł sobie na to pozwolić – na złość Europie musiał, po prostu musiał odmrozić sobie chińskie uszy. Można przypuszczać, że pod presją Rosja ostatecznie poszła na ustępstwa. Ich rozmiar został schowany pod kołderką tajemnicy handlowej (nie ujawniono, jaka będzie cena gazu, jakie będą dodatkowe ulgi, zwolnienia z podatków etc.).

Przekaz medialny był jednoznaczny: to wielki sukces Moskwy, podpisano z Chinami czterdzieści kontraktów, nasza współpraca będzie się rozwijać, nie tylko w produkcji klinkieru.

Julia Łatynina dokonała w „Nowej Gazecie” przewrotnej kalkulacji: „W kwietniu Putin wysłał do europejskich przywódców list, w którym napisał, że przez ostatnie cztery lata Rosja subsydiowała gospodarkę Ukrainy – poprzez zaniżenie ceny gazu – na łączną kwotę 35,4 mld dolarów. Przy czym cena dla Ukrainy wynosiła 410-430 dolarów za tysiąc metrów sześc. A miesiąc później Putin podpisał 400-miliardowy kontrakt z Chinami na trzydzieści lat. Cena tysiąca metrów sześc. została utajniona, ale z łatwością można wyliczyć, że oscyluje wokół 350 UDS. Stawiam więc pytanie: na jaką kwotę Rosja zobowiązała się przez trzydzieści lat subsydiować gospodarkę ChRL? Jeśli zastosować formułę Putina, to chodzi o 100 mld USD. Ale to jeszcze nie wszystko. Rosja dostarcza gaz na Ukrainę z zagospodarowanych złóż, tymczasem gaz do Chin ma popłynąć ze złóż Irkuckiego i Czajandinskiego, które nie są przygotowane, i to gazociągiem Siła Syberii, który jeszcze nie został zbudowany. A to kosztować będzie 60 mld, zatem zgodnie z formułą Putina rosyjskie subsydia dla chińskiej gospodarki wyniosą 160 mld. Choć z drugiej strony cena, jaką Putin wytargował u Chińczyków, jest cudowna: przewyższa średnią cenę, jaką Chiny płacą za gaz innym dostawcom, np. Turkmenii i Uzbekistanowi 100-140 USD za tysiąc metrów sześc.”. Rosyjski gaz dla Chin jest zatem, jak widać, poszerzeniem listy dostawców, nie zdobyciem jedynego zaopatrzeniowca, bez którego wszystko runie.

Ciekawe zestawienie. Trudno z dzisiejszej perspektywy oszacować, na ile to będzie opłacalne dla Rosji przedsięwzięcie. Pierwsze dostawy ruszą dopiero za 4-6 lat, na razie potrzebne są inwestycje, trzeba wyłożyć miliardy. Poza tym zapadła podczas negocjacji jeszcze jedna ważna decyzja: że przy realizacji projektu gazowego zostanie wyzerowany NDPI – podatek płacony przez producentów surowców do budżetu państwa. A zatem rosyjski budżet nic na tym nie zarobi. Nic. Zarobi Gazprom. Zarobią Chiny. Ale nie rosyjscy emeryci i nauczyciele.

Wróćmy jeszcze do Petersburga. Prezydent Putin musnął w wystąpieniu temat sankcji – europejskich i amerykańskich – wprowadzonych po aneksji Krymu przez Rosję. Putin stwierdził, że one są absolutnie pozbawione podstaw prawnych: bo zostały wprowadzone bez zgody ONZ. Bardzo ciekawy moment i jak zwykle u tego polityka, kot wykręcony ogonem. Sprawa złamania przez Rosję zasad prawa międzynarodowego, pogwałcenia wziętych zobowiązań gwarancji integralności terytorialnej Ukrainy, ingerencji w wewnętrzne sprawy suwerennego państwa stawała na forum Narodów Zjednoczonych – w Radzie Bezpieczeństwa i w Zgromadzeniu Ogólnym. Pamiętacie Państwo? Rosja przegrała te głosowania (http://labuszewska.blog.onet.pl/2014/03/30/w-gronie-wstrzymujacych-sie-przyjaciol/ ; http://labuszewska.blog.onet.pl/2014/04/08/lepszy-rosyjski-stol/). O czym w takim razie w ogóle mówi prezydent Putin? Czy ktokolwiek uznał aneksję Krymu przez Rosję? Czy łyknięcia kawałka terytorium sąsiedniego państwa Rosja dokonała zgodnie z prawem międzynarodowym? Nic podobnego.

Dzisiaj prezydent w rozmowie z przedstawicielami mediów popłynął jeszcze dalej: „Prawo jest po naszej stronie. I nikt nie przekona mnie o tym, że nawet na podstawie naszych praw i interesów i biorąc pod uwagę normy prawa międzynarodowego, powinniśmy zmienić stanowisko w tej kwestii”. Akompaniował mu na innym fortepianie (w telewizji Rossija) premier Miedwiediew: Rosja nie może być gwarantem integralności terytorialnej Ukrainy, w tym kontekście dopominanie się, by Rosja dopełniła zobowiązań [zawartych w budapeszteńskim memorandum z 1994 r.], jest pozbawione sensu. „Żadne państwo na świecie nie jest w stanie zagwarantować integralności terytorialnej innemu państwu – to prawny absurd”. Zdaniem Miedwiediewa memorandum polegało na tym, że Ukraina rezygnuje z broni jądrowej [radzieckiej, rozmieszczonej na jej terytorium], a USA i Rosja jako kraje gwaranci powinny wesprzeć Ukrainę w razie zagrożenia ze strony sił zewnętrznych. „A to, co się stało na Krymie, to historia z innego porządku, to sam naród […] wystąpił z inicjatywą referendum, a potem podjął decyzję, by wyjść z państwa [do którego należał]”.

Zgodnie z tą logiką, to teraz Rosja, która się wymiksowała ze zobowiązań budapeszteńskich, powinna zwrócić Ukrainie broń jądrową, którą wywiozła pod gwarancje, których obecnie nie dotrzymuje. A reszta partnerów, z którymi Rosja kiedykolwiek podpisała jakikolwiek papier, powinna się zastanowić, czy ten podpis ma jakąkolwiek wartość. Chińczycy na dobrą sprawę też.

Duża zawartość cukru w cukrze

Duża zawartość cukru w cukrze, czyli znowu o osobiennostiach nacyonalnych wyborow.

 

Wicepremier Dmitrij Miedwiediew, namaszczony na następcę Władimira Putina dobrotliwy patron programów społecznych i sprawny nadzorca przepływów finansowych w Gazpromie, cieszy się już osiemdziesięcioprocentowym poparciem elektoratu. Wedle najnowszych badań socjologicznego Centrum Jurija Lewady, prawie cała dorosła ludność Rosji pragnie w marcowym akcie głosowania poprzeć Miedwiediewa. To więcej niż osiągnął urzędujący prezydent w wyborach 2004 roku (Putin dostał wtedy 71 proc. głosów). Jak tak dalej pójdzie, w dniu elekcji Miedwiediew może otrzymać 109 procent głosów, jak w grudniowych wyborach parlamentarnych proprezydencka „Jedinaja Rossija” w gorliwej kaukaskiej republice Inguszetii.

Kampanii wyborczej de facto Miedwiediew nie prowadzi – nie organizuje ani wieców, ani spotkań z wyborcami, ani nie bierze udziału w debatach z konkurentami. Wystarczy, że codziennie ujmująco prezentuje się w telewizji jako wytrawny znawca problemów zwykłego człowieka. A to z troską pochyla się nad kołyską nowo narodzonego obywatela Federacji Rosyjskiej, a to odwiedza nowoczesne centrum kardiochirurgii i ze zrozumieniem ogląda aparaturę. Przedwczoraj wygłosił nijakie i gładkie wystąpienie programowe, w którym zapewnił spragnionych opieki państwa obywateli, że opiekę takową mają zagwarantowaną. Dobrze się dzieje i tak ma się dziać. Tako rzecze telewizja. Tako rzecze Miedwiediew w telewizji.

Wicepremier Miedwiediew ostatnio coraz częściej pojawia się publicznie w parze z prezydentem Putinem. Telewidz powinien się powoli przyzwyczajać do widoku dwóch miłościwie panujących władców, podobnie ubranych, podobnie zaczesanych, poruszających się podobnie żwawym krokiem i mówiących podobnym głosem w podobny sposób o podobnych sprawach. Prezydent Putin zapowiada, że nie zniknie z firmamentu. Nastąpi tylko oczekiwana zmiana miejsc: Miedwiediew na prezydenta, Putin na premiera. Swoją drogą ciekawe, czy ta przesiadka się uda. I czy deklarujący dziś politykę kontynuacji dzieła Putina Miedwiediew faktycznie podąży wyznaczoną koleiną, a Putin będzie mógł robić to, co zamierza.

 

Inni kandydaci pretendujący do fotela prezydenckiego mogą liczyć na kilka procent głosów: deklarujący nieodmiennie miłość do Lenina lider komunistow, Ziuganow – 9 proc. i przewodniczący LDPR, szpanujący wyleniałym radykalizmem, Żyrinowski – 8 proc. Jednym procentem poparcia musiałby się zadowolić Michaił Kasjanow, były premier, lider twardej opozycji antykremlowskiej. Gdyby pozwolono mu wystartować. Bo choć, jak widać, zagrożenie dla zwycięskiego Miedwiediewa jest z jego strony kolosalne, to Centralna Komisja Wyborcza na wszelki wypadek staje na rzęsach, żeby wyjawić przekręty na listach poparcia dla Kasjanowa i na tej podstawie wyeliminować go z wyścigu wyborczego. Jako jedyny reprezentant opozycji na karcie do głosowania będzie zapewne figurował Andriej Bogdanow, nieznany lider nieznanej kanapowej partyjki demokratycznej. Chyba tylko po to, żeby było i śmieszniej, i straszniej.

Rada rejsu w wioskach Potiomkina

Z przemiłym uśmiechem na licu kandydat na prezydenta Rosji Dmitrij Miedwiediew złożył dzisiaj rytualny ukłon w stronę patrona i zaproponował Putinowi objęcie posady szefa rządu po wyborach. Putin na razie nic nie odpowiedział (czyżby był zaskoczony tą śmiałą propozycją?). Gdyby władcy Rosji znali „Rejs” Piwowskiego, może przypomnieliby sobie inżyniera Mamonia, który sam zaproponowany w wyborach do rady rejsu przez kolegę, natychmiast zrewanżował mu się zgłoszeniem jego kandydatury. Łapka w łapkę.

 

Poza przedstawicielami zmarginalizowanej rosyjskiej opozycji nikt nie poczuł się dotknięty tym, że prezydent bezceremonialnie wyznaczył następcę. Jeden z liderów Sojuszu Sił Prawicowych Borys Niemcow powiedział, że to procedura poniżająca godność narodu rosyjskiego. Natomiast nadworni komentatorzy na wyprzódki rzucili się akceptować wspaniały wybór prezydenta Putina oraz jeszcze wspanialszy i jakże przenikliwy wybór Miedwiediewa. W przyszłym tandemie Miedwiediew-Putin (który z nich będzie realnie rządził? o ile to taki właśnie tandem będzie rządził) dostrzeżono gwarancję utrzymania stanu obecnej szczęśliwości (zwłaszcza utrzymania stanu własności). Niektórzy bardziej odważni komentatorzy podnosili, że „liberalny” Miedwiediew to lepsze wyjście niż przedstawiciel drapieżnego klanu siłowików, że Zachód go „kupi” (przecież wszystko odbędzie się zgodnie z konstytucją i demokratycznymi wymogami), a na krajowym podwórku jakoś powoli da się sprawy ułożyć, bo Miedwiediew nie będzie pożerał przeciwników na śniadanie.

Jeszcze bardziej odważni wskazywali, że to Miedwiediew sam może być rzucony na pożarcie, bo w najbliższych dwóch latach Rosję czeka poważny kryzys systemowy, z którym salonowy prawnik Miedwiediew sobie nie poradzi. Propagandowy balonik rosyjskiego sukcesu nadmuchany petrodolarami może zostać zgnieciony przez brutalną inflację i inne przykre konsekwencje braku reform w rosyjskiej gospodarce, opartej niemal wyłącznie na dobrej koniunkturze w sferze surowców energetycznych – przestrzegają antyputinowskie kassandry.

 

Z czym do tej pory poradził sobie Miedwiediew? Podobno w czasach pracy Putina w merostwie Petersburga swoją wiedzą prawniczą pomógł mu w wyplątaniu się z jakichś zabagnionych interesów. Potem nieźle poradził sobie z nadzorowaniem Gazpromu.

Gorzej było z projektami narodowymi. W założeniu miały one zreformować i poprawić stan opieki medycznej, mieszkalnictwa, rolnictwa i edukacji. Polegały natomiast na jednostkowych pokazowych akcjach, mających poprawić wizerunek władzy troskliwie dbającej o zwykłego człowieka. Takie narodowe wioski potiomkinowskie imienia Miedwiediewa. Miedwiediewa trzeba było nieustannie pokazywać w telewizji, żeby ludzie go kojarzyli. Zatem kilka razy w tygodniu organizowano pokazową jego wizytę w placówce służby zdrowia, na budowie czy w chlewiku. Na przykład kupowano karetki pogotowia dla szpitala w Twerze albo Putywlu. Miedwiediew tam jechał, zakładał biały fartuch i z troską pochylał się nad nowo nabytym sprzętem. Telewizja to pokazywała. A jak tylko karetki wyjeżdżały na ulice, odpadały im drzwiczki, a pacjenci lądowali na trotuarze (przypadków tych nie pokazywano już rzecz jasna w telewizji ani nie opisywano w centralnej prasie). Od takiej wizyty nie poprawiała się sytuacja w służbie zdrowia nawet w losowo wybranym szpitalu, a cóż dopiero w całym sektorze.

No ale w końcu nie po to robi się wielkie akcje propagandowe, żeby ludziom żyło się lepiej. Znacznie ważniejsze jest bezproblemowe przeprowadzenie operacji „Sukcesor”. I wcale jeszcze nie jest powiedziane, że znamy wszystkie jej elementy.

Pomazaniec na fasadzie

Po Moskwie krążył ostatnio taki dowcip: „2 marca 2008 roku odbyły się wybory prezydenta Rosji, „za” głosowało 80 procent wyborców. Dzień później ogłoszono nazwisko wybrańca”. Dziś okazało się, że Putin jednak podjął męczącą decyzję wcześniej i wszem wobec ogłosił nazwisko kremlowskiego pomazańca na niespełna trzy miesiące przed planowanym głosowaniem.

Został nim Dmitrij Miedwiediew, prawnik z Petersburga, pierwszy wicepremier, nadzorujący Gazprom i projekty narodowe. Postać znana, wylansowana w pocie czoła przez posłuszne media w ciągu ostatnich dwóch lat. I jednocześnie postać bez wyrazu, niesamodzielna, lojalna wobec Putina, któremu zawdzięcza karierę. A więc postać obliczona albo na dłuższe trwanie „dwuwładzy”, kiedy formalnie prezydentem jest Miedwiediew, a faktycznie nadal rządzi Putin i jego otoczenie, albo tylko na okres przejściowy (jeżeli Putin zamierza wrócić na szczyty władzy wcześniej niż po upływie czterech lat – Miedwiediew prawdopodobnie skróci kadencję i „ustąpi” mu miejsce na tronie). Czy taki plan się uda? Wygląda na to, że duża część rosyjskich elit zgadza się na zaproponowaną przez Putina obsadę personalną tronu. Miedwiediew daje wiarygodne gwarancje utrzymania się członków „korporacji – Federacji” u żłobu. Niezadowoleni na pewno są i jest ich niemało (choćby „frakcja” zgrupowana wokół ambitnego Siergieja Iwanowa, drugiego wicepremiera, któremu też prorokowano karierę następcy). Co teraz zrobią? Pogodzą się z przegraną czy podejmą walkę?

Kluczem do sukcesu Miedwiediewa była jego bezbarwność i posłuszeństwo wobec patrona. Miedwiediew do tej pory nie wykazywał żadnych własnych ambicji politycznych. Był idealnym wykonawcą poleceń. Czy tak będzie zawsze? Nie wiadomo. Stuprocentowych gwarancji powodzenia planu i stuprocentowych gwarancji bezpieczeństwa nie może Putinowi dać nikt, nawet ktoś, kto jest połączony z nim polityczną pępowiną.

Prezydent ma w Rosji władzę potężną. Miedwiediew był prezentowany do tej pory jako łagodny, zeuropeizowany, wykształcony menedżer nowego typu. Choć należy do wąskiego kręgu współpracowników Putina, nie wywodzi się z KGB. Otrzymywał zadania pilnowania interesów grupy rządzącej (m.in. w Gazpromie) i dobrze się z nich wywiązywał. Jeśli brał udział w wojnach podjazdowych kremlowskich koterii o wpływy w najbardziej dochodowych sektorach, to robił to dyskretnie. O sektorze siłowym, kwestiach bezpieczeństwa, strategii, wielkiej polityki raczej się nie wypowiadał (miał tylko pamiętne wystąpienie podczas tegorocznego zjazdu bogaczy w Davos, kiedy zapewniał Zachód o przywiązaniu do demokracji, liberalizmu i wolnego rynku).

Jeśli Miedwiediew pozostanie przy swoim wizerunku ludzkiego władcy ds. socjalnych, gdzie w takim razie będzie realna siła? Kto faktycznie będzie zawiadywał państwem? Gdzie będzie tylne siedzenie, na którym ma zamiar zasiąść Putin, by sięgać do steru? Komu służyć będzie armia wyższych i niższych urzędników przyzwyczajona do jednego cara? Czy Putin pozostanie carem, a Miedwiediew będzie kimś w rodzaju szambelana? Czy Miedwiediew będzie miał w ogóle coś do powiedzenia? A może to Putin lada moment nie będzie miał nic do powiedzenia? I jeszcze jedno: czy dzisiejsze ogłoszenie nazwiska pomazańca jest ostateczną decyzją Kremla, kogo Rosjanie mają wybrać w marcu na prezydenta? Takie pytania można mnożyć w nieskończoność.

Poznaliśmy dziś nazwisko kremlowskiego kandydata na prezydenta, ale odpowiedzi na pytanie, kto i jak będzie rządził Rosją po wyborach, nadal nie znamy.