Archiwa tagu: operacja „Sukcesja”

Co po Putinie?

„Jest Putin, jest Rosja. Nie ma Putina – nie ma Rosji” – stwierdzenie wiceszefa prezydenckiej administracji Wiaczesława Wołodina robi od wczoraj zawrotną karierę medialną. Wołodin kadził tak przymilnie szefowi podczas dorocznego forum „Wałdaj”, rytualnego zgromadzenia ekspertów, dziennikarzy i polityków, mającego poprawiać humor Putinowi. W ubiegłych latach na wałdajskie zjazdy przybywali ludzie znający Putina, ludzie uwielbiający Putina i ludzie ciekawi Putina (o zeszłorocznym zjeździe pisałam tu: http://labuszewska.blog.onet.pl/2013/09/21/waldaj-nasz-powszedni/). Tegoroczny obrzęd – wbrew nazwie forum – odbywa się nie na Wałdaju, a w kochanym przez Putina Soczi. Organizatorzy dwoją się i troją, żeby wykazać, że i na ten zjazd przybyły zastępy znakomitych gości, że nie ma żadnej niechęci wobec władz Rosji, wszystko jak dawniej, „kochani, nic się nie stało”. Na liście przybyłych są nazwiska byłego premiera Francji, byłego ministra obrony Niemiec, kilku jeszcze i aktualnie szczerze oddanych politologów, którzy bez problemu przestąpili przez problem aneksji Krymu i nadal uwielbiają bossa. Jednym słowem – sami swoi.

Rosyjska prasa zaanonsowała, że tematem dyskusji Klubu Wałdajskiego będzie „wielobiegunowy świat, w tym sytuacja na Ukrainie”. Ostatniego dnia obrad na deser ma być podany sam szef w sosie własnym. Ciekawe menu, zwłaszcza to uparcie powracające danie „wielobiegunowy świat”, ulubiona koncepcja geopolityczna rosyjskich elit, oksymoron dyletanta, który z lekcji geografii urywał się regularnie do parku na piwo. Świat ma dwa bieguny i o ile wiem, nic się od epoki wielkich odkryć geograficznych w postrzeganiu tego zjawiska nie zmieniło. Wiele natomiast zmieniło się w światowym ładzie. Między innymi dzięki chuligańskim zagraniom przełożonego pana Wołodina.

Wróćmy do wiernopoddańczej deklaracji wspomnianego mówcy. „Nie ma Putina, nie ma Rosji”. Kiedyś w ZSRR na ulicach, zakładach pracy, płotach, jednostkach pływających i gdzie tylko wywieszano budujące cytaty z wodzów i hasła w rodzaju „Wszystko dla dobra człowieka” albo „Komunizm to władza radziecka plus elektryfikacja całego kraju” (nawiasem mówiąc to ostatnie hasło, wzięte z Lenina, przerabiano na wzór matematycznych równań: „Elektryfikacja kraju to władza radziecka minus komunizm” itp.). Wydaje się, że ten cytat z Wołodina jest wręcz wymarzony, by tę starą tradycję przywrócić. Pracownie socjologiczne miesiąc w miesiąc podają, że poparcie dla Putina wynosi osiemdziesiąt i więcej procent. Na swe niedawne urodziny Putin został Heraklesem i „Stalinem epoki cyfryzacji” w jednym flakonie, jak mówią Rosjanie. Kult wodza dociera do najbardziej zapadłych wiosek, najwyższy czas jakoś to usankcjonować.

Ale, ale… Gdy jedni z namaszczeniem śpiewają wodzowi hosannę, inni po kątach zadają zupełnie inne pytanie. I zadają je coraz częściej. „A co po Putinie?”.

W analizie „Rosja po Putinie, pięć kręgów piekieł dla następcy” moskiewska politolożka Tatiana Stanowaja (http://slon.ru/russia/rossiya_posle_putina_pyat_krugov_ada_dlya_preemnika-1155383.xhtml) pisze: „Polityczny reżim […] jest zależny od osoby lidera. Każdy model odejścia Putina zawiera poważne ryzyko destabilizacji i rozregulowania się mechanizmów istniejącego systemu. […] Nie wiemy, w jakich warunkach politycznych nastąpi zmiana władzy – czy w ramach porozumienia wewnątrz elit, w wyniku którego władzę przejmie lojalny wobec Putina następca, czy nowy lider wyłoni się w konkurencyjnym środowisku i przejmie władzę na zasadzie ułożenia się z Putinem. A może Putin przegra wybory, odejdzie sam albo zostanie obalony w rezultacie przewrotu. Choćby politolodzy nie wiem jak się starali, i tak nie uda się tego przewidzieć. Bo tego, jak będzie wyglądało jutro, nie wie sam Putin”.

Pytanie „Co po Putinie” powraca w komentarzu Juliana Hansa w „Sueddeutsche Zeitung” (http://www.sueddeutsche.de/politik/russlands-modernisierungsmangel-was-nach-putin-kommt-1.2174533): „Byłoby błędem uważać, że reżim jest stabilny, bo rankingi popularności Putina są wysokie. […] Ale tak samo błędne byłoby oczekiwanie na krach Putina. Nic nie wskazuje, że to, co nastąpi potem, będzie zgodne z ideami wolnego, pokojowo nastawionego i demokratycznego państwa. Wszystkie liberalne, demokratyczne siły zostały zmarginalizowane i zdyskredytowane. Poza rewanżystowskim krzykiem wielkiego mocarstwa nie ma żadnych dyskusji. Jeżeli reżim upadnie, nie będzie żadnej siły, która zdoła uratować kraj”. Co do przewidywania przyszłości Rosji – nic się nie zmieniło od lat. Nie ma takich mocnych, którzy byliby w stanie przewidzieć, jak potoczą się losy tego kraju. Jedno jest pewne: jak Alfred Hitchcock, Rosja potrafi trzymać wszystkich w napięciu.

Głosy w dyskusji „Co po Putinie” są w dużej części związane z niedawnymi wypowiedziami czołowych pozasystemowych opozycjonistów – Aleksieja Nawalnego i Michaiła Chodorkowskiego – w sprawie perspektyw oddania Krymu. Zapewnienia obu polityków, że nie oddadzą Krymu, sprowokowały wielu publicystów do polemiki i snucia prognoz, co dalej, co po Putinie.

Cytowany przez Radio swoboda ukraiński dziennikarz Nazarij Zanoz (http://www.svoboda.org/content/article/26646692.html) zadaje kilka pytań, na które, jak się zdaje, nie ma odpowiedzi: „Czy Rosjanie zadają sobie pytanie, co będzie dalej? Jak potoczą się losy ich kraju, kiedy upadnie reżim? Czy opozycyjnie nastrojona część społeczeństwa ma jakiś plan działania, w którym będzie powiedziane, w jaki sposób Rosja może się pozbyć statusu kraju-stacji benzynowej? Jak będą wyglądały stosunki ze światem?”. Chętnych do pisania manifestów i budowania alternatywnych platform politycznych jakoś na horyzoncie nie widać.

Antyputinista Aleksandr Goldfarb wybiega w przyszłość bez obciążeń: „W dniu X – nazajutrz po upadku Putina, najbardziej pożądanym produktem politycznym będzie nie #Krymnasz, a antyputinizm, władzę weźmie ten, kto pierwszy dobiegnie do mikrofonu i wypowie odpowiednie słowa”. Tak, no, ciekawe, kto ten dzielny, kto się zgłasza…

„Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte to moja młodość – komentuje popłoch wokół wypowiedzi Nawalnego i Chodorkowskiego i plany „po Putinie” bloger Anton Oriech – Do tej pory pamiętam to przykre uczucie, że czas dzień za dniem przepływa nam przez palce. Rzuciliśmy się na Stalina i pisaliśmy sążniste artykuły o koszmarach GUŁagu, nie zauważając, że półki w sklepach są puste i że ludzie nie o Stalinie myślą, a o tym, skąd wziąć żarcie. To nie było ani romantyczne, ani idealistyczne, to było realne życie, o którym nasi liberałowie nie chcieli myśleć. A dostawszy władzę w ręce, po prostu nie potrafili zrobić z niej użytku. Utonęli w hasłach o reformach i demokracji, a w rzeczywistości stali się bonami [niesprawiedliwej] prywatyzacji, co zakończyło się dojściem do władzy Władimira Władimirowicza. Obawiam się, że kiedy obecna władza upadnie (a do tego dojdzie na sto procent), nie będziemy mieli nic do zaproponowania w zamian. Będzie mnóstwo pięknych słów i całkowita niemożność wcielenia ich w życie. Rzucimy się, żeby oddawać Krym i tyle”.

Ktoś niedawno powiedział, żeby w Rosji zakazać pisania antyutopii, bo za szybko się sprawdzają. Znacznie częściej i szybciej niż prognozy politologów.

Na koniec tych niewesołych i jałowych futuryzmów wróćmy do cytatu z Wołodina, którym zaczęłam. Czy to tylko wazeliniarstwo urzędnika? Może jest w tym coś więcej? Tak jak w przypadku pojęcia „suwerenna demokracja” na określenie systemu postjelcynowskiego, tak i w przypadku pojęcia „Rosja Putinowska” przymiotnik jest ważniejszy niż rzeczownik i bardziej oddaje istotę pojęcia. Jeżeli Putin przestanie być władcą Rosji, to zniknie takie zjawisko jak „Rosja Putinowska” z jej systemem, modelem zarządzania, uczepionymi państwowej kasy oligarchami, budżetem biedniejącym wraz ze spadkiem cen na ropę, rozdętym wielkomocarstwowym ego, podkarmianym zbrojeniami. W tym sensie Wołodin ma rację – takiej Rosji już nie będzie. Wielkie pytanie polega na tym, jaki przymiotnik będzie jej towarzyszył.

Duża zawartość cukru w cukrze

Duża zawartość cukru w cukrze, czyli znowu o osobiennostiach nacyonalnych wyborow.

 

Wicepremier Dmitrij Miedwiediew, namaszczony na następcę Władimira Putina dobrotliwy patron programów społecznych i sprawny nadzorca przepływów finansowych w Gazpromie, cieszy się już osiemdziesięcioprocentowym poparciem elektoratu. Wedle najnowszych badań socjologicznego Centrum Jurija Lewady, prawie cała dorosła ludność Rosji pragnie w marcowym akcie głosowania poprzeć Miedwiediewa. To więcej niż osiągnął urzędujący prezydent w wyborach 2004 roku (Putin dostał wtedy 71 proc. głosów). Jak tak dalej pójdzie, w dniu elekcji Miedwiediew może otrzymać 109 procent głosów, jak w grudniowych wyborach parlamentarnych proprezydencka „Jedinaja Rossija” w gorliwej kaukaskiej republice Inguszetii.

Kampanii wyborczej de facto Miedwiediew nie prowadzi – nie organizuje ani wieców, ani spotkań z wyborcami, ani nie bierze udziału w debatach z konkurentami. Wystarczy, że codziennie ujmująco prezentuje się w telewizji jako wytrawny znawca problemów zwykłego człowieka. A to z troską pochyla się nad kołyską nowo narodzonego obywatela Federacji Rosyjskiej, a to odwiedza nowoczesne centrum kardiochirurgii i ze zrozumieniem ogląda aparaturę. Przedwczoraj wygłosił nijakie i gładkie wystąpienie programowe, w którym zapewnił spragnionych opieki państwa obywateli, że opiekę takową mają zagwarantowaną. Dobrze się dzieje i tak ma się dziać. Tako rzecze telewizja. Tako rzecze Miedwiediew w telewizji.

Wicepremier Miedwiediew ostatnio coraz częściej pojawia się publicznie w parze z prezydentem Putinem. Telewidz powinien się powoli przyzwyczajać do widoku dwóch miłościwie panujących władców, podobnie ubranych, podobnie zaczesanych, poruszających się podobnie żwawym krokiem i mówiących podobnym głosem w podobny sposób o podobnych sprawach. Prezydent Putin zapowiada, że nie zniknie z firmamentu. Nastąpi tylko oczekiwana zmiana miejsc: Miedwiediew na prezydenta, Putin na premiera. Swoją drogą ciekawe, czy ta przesiadka się uda. I czy deklarujący dziś politykę kontynuacji dzieła Putina Miedwiediew faktycznie podąży wyznaczoną koleiną, a Putin będzie mógł robić to, co zamierza.

 

Inni kandydaci pretendujący do fotela prezydenckiego mogą liczyć na kilka procent głosów: deklarujący nieodmiennie miłość do Lenina lider komunistow, Ziuganow – 9 proc. i przewodniczący LDPR, szpanujący wyleniałym radykalizmem, Żyrinowski – 8 proc. Jednym procentem poparcia musiałby się zadowolić Michaił Kasjanow, były premier, lider twardej opozycji antykremlowskiej. Gdyby pozwolono mu wystartować. Bo choć, jak widać, zagrożenie dla zwycięskiego Miedwiediewa jest z jego strony kolosalne, to Centralna Komisja Wyborcza na wszelki wypadek staje na rzęsach, żeby wyjawić przekręty na listach poparcia dla Kasjanowa i na tej podstawie wyeliminować go z wyścigu wyborczego. Jako jedyny reprezentant opozycji na karcie do głosowania będzie zapewne figurował Andriej Bogdanow, nieznany lider nieznanej kanapowej partyjki demokratycznej. Chyba tylko po to, żeby było i śmieszniej, i straszniej.

Jeszcze o portrecie

Na podsumowanie prezydentury Władimira Putina będzie czas, kiedy dobiegnie końca jego druga kadencja. Do kompletu ocen brakuje rzeczy z dzisiejszego punktu widzenia zasadniczej: czy skutecznie, zgodnie z planem Putinowi uda się przeprowadzić operację „Sukcesja”. I czy posadzenie na prezydenckim fotelu Dmitrija Miedwiediewa zagwarantuje trwałość stworzonego za czasów Putina systemu monarchii korporacyjnej. Ale to temat na odrębną opowieść.

Teraz natomiast, w związku z przyznaniem Putinowi tytułu „Człowieka Roku” przez „Time’a”, można pokusić się o próbę przyjrzenia się, czy polityka zagraniczna odchodzącego lidera była skuteczna. Trąby Kremla głoszą wszem wobec, że Rosja wstała z kolan, znajduje się w dziesiątce najbardziej rozwiniętych krajów świata, jej donośny głos słyszalny jest wszędzie, z Rosją zaczęto się liczyć, „Rosja znów jest na mapie świata”, jak napisał w uzasadnieniu decyzji „Time”.

W ujęciu dzisiejszej kremlowskiej propagandy – prezydentura Putina to pasmo sukcesów. Tymczasem jak się tak bliżej przyjrzeć, to przecież różnie bywało, przeważnie bez sukcesów. I częściej nieskutecznie niż skutecznie. W każdym razie niejednoznacznie.

Z pytań Witalija Portnikowa, którego zacytowałam w poprzednim poście, można wywnioskować, że na obszarze WNP Rosja utraciła monopol na wpływy, a w niektórych krajach postradzieckich – utraciła wpływy w znacznym stopniu. Czy zatem utratę wpływów w tak wrażliwym miejscu można poczytać za sukces prezydentury Putina?

Sztandarową doktryną rosyjskiej dyplomacji względem Europy było układanie się z poszczególnymi przywódcami poszczególnych państw – Chirakiem, Berlusconim, Schroederem, dobijanie różnego typu targów ponad głowami Komisji Europejskiej, lekceważenie procesu integracji (zwłaszcza przyjmowanie nowych państw członkowskich). Błyskanie w oczy specjalną broszką dawało (i daje) pewne rezultaty w pewnych obszarach – z Niemcami Rosjanie stworzyli koncern Nord Stream, który ma wybudować (ma wybudować, choć ciągle jeszcze nic nie wybudowano) kompletnie niezrozumiały z ekonomicznego punktu widzenia, drogi gazociąg po dnie Bałtyku, zawarto porozumienia z włoskim ENI, francuskie przedsiębiorstwo dopuszczono do jednego z ważniejszych rosyjskich złóż nośników energii. Ale na wyeksponowanych europejskich fotelach nastąpiła ostatnio personalna zmiana i nastąpiła też pewna zmiana percepcji. Co więcej – wymachiwanie przez Rosję gazrurką w sporach polityczno-gospodarczych z Białorusią i Ukrainą odniosło skutek odwrotny od zamierzonego: Zachód zamiast bez namysłu paść w ramiona moskiewskiego energetycznego mocarstwa, zaczyna z pewną taką ostrożnością popatrywać na rosyjskiego partnera, szukać dróg dywersyfikacji dostaw i pracować nad wspólną polityką energetyczną.

Czy na wzrost zaufania Europy do Moskwy wpłynęło może wprowadzone na początku grudnia moratorium na wykonywanie postanowień traktatu CFE przez Rosję? A czemu mają służyć groźne pohukiwania rosyjskiej generalicji, która zapowiada, że komputer odpali rakietę w kierunku Polski, jeżeli z jej terytorium w przyszłości wystartuje antyrakieta z amerykańskiej wyrzutni? (Czy to jest ta szumnie zapowiadana przez wysokich funkcjonariuszy rosyjskiego państwa adekwatna odpowiedź na zbudowanie w Europie Środkowej elementów amerykańskiego systemu przeciwrakietowego?) Czy pokazywane z lubością w mediach próby z nowymi rosyjskimi rakietami zastąpią Rosji utracony parytet jądrowy z USA? Rozpryskujące się w powietrzu wielogłowicowe rakiety na trasie Plesieck – Kamczatka wyglądają świetnie w telewizji i w tym błyszczącym opakowaniu dobrze się sprzedają na rynku wewnętrznym. Mają porażać świadomość, utrwalać pogląd, że Rosja znów wygraża atomową pięścią. Komu? Po co? Czy te pomruki niewyspanego rosyjskiego niedźwiedzia to oznaka faktycznej potęgi czy kolejny bluff?

A jak można ocenić działania Rosji w odniesieniu do problemu statusu Kosowa? Czy sprzeciw wobec planu Ahtisaariego i podjudzanie Serbii przeciwko Zachodowi jest konstruktywną propozycją czy kolejną próbą zamieszania?

A Iran? Paliwo dla elektrowni jądrowej w Bushehr i systemy S-300 dla irańskiej armii. To sukces czy bomba z opóźnionym zapłonem?

Wspólnym wysiłkiem Moskwy i Pekinu udało się sklecić Szanghajską Organizację Współpracy, grupującą graniczące z Chinami państwa postradzieckie. I znowu – w wymiarze propagandowym okrzyknięto to w Rosji jednoznacznym sukcesem Putina. Tymczasem nawet gołym okiem widać, że lista rozbieżności, zagrożeń i obaw w stosunkach rosyjsko-chińskich jest pokaźna i tylko stale się wydłuża, a Rosji pod rządami Putina ani nie udało się jej skrócić, ani w ogóle zmiękczyć twardej sąsiedzkiej rzeczywistości.

To znowu tylko kilka pytań, a nie analiza prezydentury Putina. Pozostaje jeszcze choćby cały obszar stosunków amerykańsko-rosyjskich, meandrujących w dziwnych figurach stylistycznych.

Głos Rosji jest coraz bardziej donośny. Owszem. Propagandowo bardzo dobrze ustawiony. I trudno uwolnić się od wrażenia, że dziwną przyjemność sprawia rosyjskim politykom jego szorstkość, ton nieprzyjazny, wręcz wrogi, że w tym gatunku czują się dobrze. Tylko czy to sukces polityki Putina?

Rada rejsu w wioskach Potiomkina

Z przemiłym uśmiechem na licu kandydat na prezydenta Rosji Dmitrij Miedwiediew złożył dzisiaj rytualny ukłon w stronę patrona i zaproponował Putinowi objęcie posady szefa rządu po wyborach. Putin na razie nic nie odpowiedział (czyżby był zaskoczony tą śmiałą propozycją?). Gdyby władcy Rosji znali „Rejs” Piwowskiego, może przypomnieliby sobie inżyniera Mamonia, który sam zaproponowany w wyborach do rady rejsu przez kolegę, natychmiast zrewanżował mu się zgłoszeniem jego kandydatury. Łapka w łapkę.

 

Poza przedstawicielami zmarginalizowanej rosyjskiej opozycji nikt nie poczuł się dotknięty tym, że prezydent bezceremonialnie wyznaczył następcę. Jeden z liderów Sojuszu Sił Prawicowych Borys Niemcow powiedział, że to procedura poniżająca godność narodu rosyjskiego. Natomiast nadworni komentatorzy na wyprzódki rzucili się akceptować wspaniały wybór prezydenta Putina oraz jeszcze wspanialszy i jakże przenikliwy wybór Miedwiediewa. W przyszłym tandemie Miedwiediew-Putin (który z nich będzie realnie rządził? o ile to taki właśnie tandem będzie rządził) dostrzeżono gwarancję utrzymania stanu obecnej szczęśliwości (zwłaszcza utrzymania stanu własności). Niektórzy bardziej odważni komentatorzy podnosili, że „liberalny” Miedwiediew to lepsze wyjście niż przedstawiciel drapieżnego klanu siłowików, że Zachód go „kupi” (przecież wszystko odbędzie się zgodnie z konstytucją i demokratycznymi wymogami), a na krajowym podwórku jakoś powoli da się sprawy ułożyć, bo Miedwiediew nie będzie pożerał przeciwników na śniadanie.

Jeszcze bardziej odważni wskazywali, że to Miedwiediew sam może być rzucony na pożarcie, bo w najbliższych dwóch latach Rosję czeka poważny kryzys systemowy, z którym salonowy prawnik Miedwiediew sobie nie poradzi. Propagandowy balonik rosyjskiego sukcesu nadmuchany petrodolarami może zostać zgnieciony przez brutalną inflację i inne przykre konsekwencje braku reform w rosyjskiej gospodarce, opartej niemal wyłącznie na dobrej koniunkturze w sferze surowców energetycznych – przestrzegają antyputinowskie kassandry.

 

Z czym do tej pory poradził sobie Miedwiediew? Podobno w czasach pracy Putina w merostwie Petersburga swoją wiedzą prawniczą pomógł mu w wyplątaniu się z jakichś zabagnionych interesów. Potem nieźle poradził sobie z nadzorowaniem Gazpromu.

Gorzej było z projektami narodowymi. W założeniu miały one zreformować i poprawić stan opieki medycznej, mieszkalnictwa, rolnictwa i edukacji. Polegały natomiast na jednostkowych pokazowych akcjach, mających poprawić wizerunek władzy troskliwie dbającej o zwykłego człowieka. Takie narodowe wioski potiomkinowskie imienia Miedwiediewa. Miedwiediewa trzeba było nieustannie pokazywać w telewizji, żeby ludzie go kojarzyli. Zatem kilka razy w tygodniu organizowano pokazową jego wizytę w placówce służby zdrowia, na budowie czy w chlewiku. Na przykład kupowano karetki pogotowia dla szpitala w Twerze albo Putywlu. Miedwiediew tam jechał, zakładał biały fartuch i z troską pochylał się nad nowo nabytym sprzętem. Telewizja to pokazywała. A jak tylko karetki wyjeżdżały na ulice, odpadały im drzwiczki, a pacjenci lądowali na trotuarze (przypadków tych nie pokazywano już rzecz jasna w telewizji ani nie opisywano w centralnej prasie). Od takiej wizyty nie poprawiała się sytuacja w służbie zdrowia nawet w losowo wybranym szpitalu, a cóż dopiero w całym sektorze.

No ale w końcu nie po to robi się wielkie akcje propagandowe, żeby ludziom żyło się lepiej. Znacznie ważniejsze jest bezproblemowe przeprowadzenie operacji „Sukcesor”. I wcale jeszcze nie jest powiedziane, że znamy wszystkie jej elementy.

Legitymacja Monomacha

Głosowanie, które odbyło się w Rosji 2 grudnia i które formalnie było wyborami do Dumy Państwowej, miało pomóc kremlowskim strategom i prezydentowi Putinowi w podjęciu decyzji, co dalej robić z problemem sukcesji władzy. W marcu 2008 roku powinny się odbyć wybory prezydenckie, w których Putin – jak chce konstytucja – po zakończeniu drugiej kadencji nie może już wystartować.

Ale czy to głosowanie cokolwiek rozstrzygnęło? Czy dało prezydentowi jakiekolwiek gwarancje bezpieczeństwa i podpowiedziało jedyny właściwy scenariusz postępowania? Wygląda na to, że nie, że hamletyzowanie Putina jeszcze się nie skończyło, że na Kremlu trwa męczący proces decyzyjny.

 

Wynik głosowania był zapowiadany, żadna niespodzianka nie utrudniła życia władzom. Może tylko trochę przesadzili z gorliwością szefowie niektórych republik, raportując o niewiarygodnie wysokiej frekwencji (np. Inguszetia – 98 proc., Kabardyno-Bałkaria – 94 proc.), czyniąc farsę wyborczą zabawną – a może tragiczną – ponad miarę. Średnią frekwencję wyliczono na poziomie 60 proc. Sterowana demokracja ma swoje sterowane wybory – zauważył Borys Sokołow, komentator jednej z gazet internetowych. – Toteż ich wynik nie jest ciekawy jako rezultat swobodnego wyboru elektoratu (głosowanie na pewno nie było wolne, komisje wyborcze skorygowały wynik w odpowiednim kierunku), a jako indykator tego, jaką Dumę chce mieć Kreml. Dylemat, czy wpuścić dwie czy więcej partii, został rozwiązany na korzyść wariantu z większą ilością ugrupowań, aby nie denerwować zbytnio Europy i Ameryki. Ma się rozumieć, wpuszczone zostały tylko te partie, które były całkowicie bezpieczne dla partii władzy.

Tak więc partia władzy – Jedinaja Rossija, której listę wyborczą otwierał Putin, zdobyła 64 proc. głosów. Pozostałe przystawki – druga wykreowana przez Kreml partia Sprawiedliwaja Rossija, mocno przez Kreml wyciszeni komuniści, którzy nie zaryzykują wychylania się wbrew woli władcy oraz grający zawsze zgodnie z interesami Kremla Żyrinowski i jego LDPR – po około dziesięć. Teraz ta maszynka do głosowania, której przycisk znajduje się w administracji prezydenta, przegłosuje każdą ustawę czy zmianę w konstytucji, o ile taka będzie wola Kremla.

64 proc. to 315 foteli w Dumie. Konstytucyjna większość. Ale z drugiej strony to o siedem punktów procentowych mniej, niż zdobył w wyborach prezydenckich w 2004 roku prezydent Putin. Więc nie jest to wynik zwalający z nóg.

A głosowanie uczyniono przecież plebiscytem poparcia dla prezydenta. Pod takimi hasłami mobilizowano – czasem prośbą, czasem groźbą – wszystkich, którzy mają prawo głosu. Dobry wynik miał poszerzyć pole manewru dla Putina, który ciągle nie wie, jak rozwiązać podstawową łamigłówkę: przekazać władzę przy jednoczesnym jej zachowaniu. Jaki użytek będzie można zrobić z tego propagandowo rozdmuchanego balonu popularności? Trudno dziś o jednoznaczną odpowiedź. Nic jeszcze nie jest przesądzone.

Przed wyborami lansowano propagandowo ideę, że Putin powinien zostać „narodowym liderem” – duchowym i moralnym strażnikiem ludzi sprawujących władzę, czuwającym, by ci, którzy objęli po nim stery rządów, realizowali posłusznie wyznaczoną przez niego linię, nazwaną ogólnikowo „Planem Putina”. Głośno rozpychający się w społecznej świadomości ruch „Za Putina” agitował, aby Putin mógł zająć taką pozycję. W ostatnich dniach przed wyborami proprezydencki ruch dziwnie wyciszono, sam Putin też przestał powtarzać mantrę o „narodowym liderze”. Czy to oznacza, że Kreml zrezygnował z tego ryzykownego wariantu (ryzykownego, bo pozycja „narodowego lidera” jest łatwą do zgniecenia wydmuszką, w konstytucji nie ma zapisu o prerogatywach „narodowego lidera”, w sytuacji buntu elit Putin jako ajatollah nie ma żadnych narzędzi, by stać się arbitrem ponad sczepionymi w zwarciu buldogami)? Bardzo możliwe, że na razie pomysł z „narodowym liderem” wisi na ścianie wśród innych branych pod uwagę wariantów.

Co dalej? Trzeba poczekać przynajmniej kilka dni na decyzję Putina, czy przyjmie mandat parlamentarny czy z niego zrezygnuje. To trochę rozjaśni sytuację, jeśli chodzi o kolejne etapy skomplikowanej i niebezpiecznej operacji Sukcesja (głosowanie 2 grudnia było jej elementem, wcale nie najważniejszym i niczego na razie nie przesądziło). W grze ciągle jest kilka równoległych scenariuszy. Problem Putina polega jednak na tym, że żaden z tych scenariuszy nie jest doskonały, każdy niesie dla niego ryzyko. A jego „urządza” tylko plan, który da mu mocne gwarancje osobistego i majątkowego bezpieczeństwa.

A trzeba jeszcze dodać, że w trakcie kampanii wyborczej Putin mocno rozgrzał tych, którzy jeszcze nie wyleczyli kompleksów po utracie imperium (a imię ich legion). To niebezpieczna zagrywka i dla samego Putina. Ostra antyzachodnia retoryka, odcinanie się od demokracji jelcynowskiej, piętnowanie chaosu tamtej epoki i stylu bogacenia się oligarchów rozbudziło znowu wiele apetytów i nadziei. Z jednej strony wzrosły oczekiwania, że jednak nastąpi rozprawa z niesprawiedliwą prywatyzacją lat 90. (a na to Putin nie może sobie przecież pozwolić, bo gmach jego władzy stoi na układzie oligarchicznym), z drugiej – wyraźnie euforię wywołuje perspektywa odzyskania przez Rosję pozycji mocarstwa, z którym wszyscy się liczą i którego wszyscy się boją  – nieważne, czy to możliwe, czy nie i jakimi środkami ową potęgę się zdobędzie (a zapowiedź wojowania z resztą świata to też niebezpieczny trick – Putin nie może sobie pozwolić na zerwanie z Zachodem, bo jednym z ważnych filarów gmachu jego władzy są interesy robione z zagranicą).

W studiu wyborczym pierwszego programu rosyjskiej telewizji po ogłoszeniu wstępnych wyników w niedzielny wieczór dyskutanci – politycy, politolodzy, ludzie kultury – zachłystywali się zwycięstwem Putina, który potrafił przekonać Rosjan, że jest im dobrze i obiecał, że niebawem Rosja znajdzie się w pierwszej światowej lidze. Podczas tego programu zostało dobitnie sformułowane zamówienie społeczne wobec człowieka, który będzie rządzić Rosją (wczoraj za idealnego kandydata zgodnym chórem uważano Putina, ale obsada personalna może ulec zmianie): Rosja musi być wielka. Kto będzie mógł spełnić te marzenia, tego pokochamy. Temu damy legitymację i czapkę Monomacha.

Cisza przed… ciszą?

Za dwa dni, 2 grudnia, w Rosji odbędzie się głosowanie. Ostatnie sondaże ogłoszone, ostatnie mowy wygłoszone.

Głosowanie dotyczy formalnie wyłonienia 450 deputowanych do Dumy Państwowej. We wczorajszym programie „1 Kanału” rosyjskiej telewizji odbyła się burzliwa dyskusja rosyjskich politologów i dziennikarzy, co w istocie odbędzie się 2 grudnia: wybory parlamentarne czy referendum poparcia dla Władimira Putina, który stanął na czele listy wyborczej partii „Jedinaja Rossija” i wzywa do oddania głosu właśnie na tę listę, co będzie jednoznaczne z poparciem jego kursu (cokolwiek miałoby to znaczyć, bo sam „narodowy lider” konkretów na stół nie wyłożył). Dyskusji przysłuchiwali się widzowie w studiu. W głosowaniu po zamknięciu dyskusji 72 proc. widzów uznało, że będzie to referendum poparcia dla Putina, 28 proc. – że wybory do parlamentu. Widzowie doszli do wniosku, że wyborów nie będzie – będzie plebiscyt. Parlamentu też nie będzie – będzie kieszonkowy przyrząd do przyjmowania ustaw dyktowanych przez Kreml.

„Parlament to nie jest miejsce do prowadzenia dyskusji” – oznajmił niedawno przewodniczący Dumy Borys Gryzłow (partia „Jedinaja Rossija”). No a wybory to nie jest sposób na wybieranie – można by uzupełnić to cenne spostrzeżenie. (Gwoli uzupełnienia – kandydaci na deputowanych z szeregów partii „Jedinaja Rossija” nie brali udziału w debatach telewizyjnych z udziałem przedstawicieli innych partii (ani w ogóle w żadnych debatach); wyborca de facto nie miał więc skąd się nawet dowiedzieć, kto startuje z tej listy i co zamierza w Dumie robić. Widocznie nie tylko parlament nie jest miejscem do dyskutowania – kampania wyborcza to też nie czas i nie miejsce na prowadzenie dyskusji).

Prezydent Putin agitował, by do urn pomaszerowało jak najwięcej ludzi, gdyż głosowanie to zdecyduje o przyszłości Rosji. „Jeśli wygramy w grudniu, to wygramy i w marcu” – stwierdził w przemówieniu do zwolenników. Nie bardzo wiadomo, co miałoby to znaczyć. Kto mianowicie miałby zostać tym marcowym zwycięzcą? W marcu Rosjanie powinni oddać głos na prezydenta. Ale to dopiero w marcu. Teraz mamy przełom listopada i grudnia. I na razie wszyscy wstrzymują oddech, bo czekają, kogo wskaże w charakterze kandydata na prezydenta Putin (jeśli wskaże). Wynik głosowania 2 grudnia ma mu dać dodatkowy materiał do przemyślenia w tej kwestii. 

Po co Putin namawia ludzi, by poszli do urn? Frekwencja z formalnego punktu widzenia nie ma znaczenia – głosowanie będzie ważne, nawet jeśli zagłosuje dziesięć osób, gdyż podczas trwającego przez ostatnie cztery lata procesu „usprawniania” ordynacji wyborczej zniesiono próg wymaganej frekwencji. Natomiast „dla ułatwienia” podniesiono do siedmiu procent próg wyborczy dla startujących partii; zniesiono też okręgi jednomandatowe, aby broń Boże nie dostał się do Dumy jakiś niezależny deputowany, który chciałby może w parlamencie dyskutować. Nie przewiduje się tworzenia bloków wyborczych. Głosy oddane na partie, które nie przekroczyły progu, przypadają zwycięzcy. Jednym słowem – ordynacja służy wielkim i silnym.

Z ostatnich sondaży wynika, że „Jedinaja Rossija” na pewno przekroczy siedmioprocentowy próg (i zdobędzie 62-65 proc. głosów), pozostałe partie balansują na granicy progu. Parlament w takim razie faktycznie nie będzie miejscem do prowadzenia dyskusji, bo o czym dyskutować ma monolit? „Nikt nie jest przeciw, wszyscy są za” – śpiewa prezydent Putin w przeboju prześmiewczych rosyjskich raperów.

Być może 2 lub 3 grudnia dowiemy się, jakie będą kolejne etapy operacji specjalnej „Sukcesja”. Wysoka frekwencja i dobry wynik „Jedinej Rossii” pozwolą Putinowi powiedzieć, że ma legitymację społecznego poparcia. I że już wie, jak rozwiązać problem 2008.

A może jeszcze wcale niczego się na temat sukcesji władzy nie dowiemy.