Archiwum miesiąca: kwiecień 2008

Gogol wiecznie żywy

„Zaprosiłem tu panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie do nas rewizor. Rewizor z Petersburga, incognito, a na domiar złego z poufną instrukcją” – te słowa wypowiada do swoich podwładnych Horodniczy na początku komedii Mikołaja Gogola „Rewizor”. Za spodziewanego rewizora omyłkowo biorą Chlestakowa – niskiego rangą urzędnika z Petersburga, birbanta i utracjusza, który przypadkiem zatrzymał się w ich mieścinie w zajeździe w drodze do domu. Zmyślny oszust wykorzystuje niespodziewany dar losu, wodzi za nos kwiat powiatowej biurokracji, od wszystkich „pożycza” pieniądze, obiecując przymknąć oko na „grzeszki” urzędników (każdy jest zachwycony, że za łapówki może się wykupić od kary za za malwersacje i zaniedbania), opowiada dyrdymały o swych stosunkach w stolicy, zawraca w głowie córce i żonie Horodniczego, jego samego łudzi wizją awansu. A następnie zmywa się, zanim do miasta przybywa prawdziwy rewizor.

Literacki portret zwyrodniałej kasty urzędniczej Gogol namalował „z natury”. Podobna historia wydarzyła się naprawdę w jakiejś odległej rosyjskiej guberni za czasów Mikołaja I. Wizja artysty była do bólu, wręcz okrutnie, prawdziwa. Genialna, więc wieczna.

Czyli ciągle aktualna.

W rolę Chlestakowa w dzisiejszej Rosji wcielił się niejaki Jurij Czeburakow. Latem ubiegłego roku zjawił się w Rostowie nad Donem. Na rzęsach stało tam wówczas całe „naczalstwo” obwodu rostowskiego przed zaplanowaną wizytą prezydenta Putina. W drogówce nikt się zatem nie zdziwił, że pewnego dnia do oficera dyżurnego zgłosił się mężczyzna, który przedstawił się jako Żukow – wysoki rangą przedstawiciel Prokuratury Generalnej, który ma za zadanie sprawdzić pracę różnych instytucji, w tym drogówki. Został ze wszelkimi honorami przyjęty przez szefostwo oraz wyposażony w telefon komórkowy i służbowego forda focusa.

Czeburakow-Chlestakow zaczął jeździć po całym obwodzie z „inspekcjami”. Uprzedzeni zawczasu funkcjonariusze witali inspektora radośnie, gościli szczodrze, czasem przez kilka dni. W jednej z miejscowości kupiono mu nawet spodnie i buty. Co najmniej kilkunastu milicjantów „pożyczyło” mu po kilkaset rubli – każdemu z nich ujmujący inspektor szeptem dawał do zrozumienia, że przymknie oko na ich niedociągnięcia albo że ułatwi drogę awansu.

W jednym z miast neo-Chlestakow rozszalał się: za przyszłe usługi w popychaniu łatwowiernych funkcjonariuszy po drabinie kariery żądał już nie drobnych kwot, a równowartości kilku miesięcznych pensji. Przynosili, a jakże.

Nikt przez cały czas upojnej inspekcji nie poprosił oszusta o okazanie legitymacji służbowej czy upoważnienia do przeprowadzenia inspekcji. Czeburakow – wedle świadectw pokrzywdzonych – wyglądał władczo i zachowywał się jak wszyscy stołeczni zwierzchnicy: patrzył na podwładnych z góry i wymagał. Nikogo też nie dziwiło wymuszanie pożyczek-łapówek, skoro to zwykła codzienna praktyka.

W przeciwieństwie do swego literackiego pierwowzoru Jurij Czeburakow wpadł. Jeden z nagabywanych o łąpówkę milicjantów okazał się podejrzliwy i wręczył mu 15 tysięcy znaczonych rubli.

W akcie oskarżenia znalazło się 27 punktów, m.in. oszustwa i posiadanie broni. Za perfekcyjne zagranie roli Chlestakowa sąd kilka dni temu skazał Czeburakowa na karę 4 lat 11 miesięcy pozbawienia wolności, które spryciarz spędzi w kolonii o zaostrzonym rygorze. Ciekawe, czy przeczytał wielkie dzieło Gogola, czy po prostu doskonale znał panujące w Rosji zwyczaje. A te, jak widać, niewiele zmieniły się od czasów cara Mikołaja I.

Gdzie Bukareszt, gdzie Krym, a gdzie Moskwa

W ostatnim poście napisałam, że podczas spotkania w Bukareszcie (posiedzenie Rosja-NATO) i w Soczi (spotkanie z Bushem) prezydent Putin uśmiechał się ujmująco, acz fałszywie. Okazało się, że fałszu w uśmiechu Władimira Władimirowicza było o wiele więcej, niż przypuszczałam. Kilka dni po rozmowach w Bukareszcie uczestnik zamkniętej części obrad z udziałem Putina ujawnił, że występując za zamkniętymi drzwiami rosyjski prezydent wyraził się lekceważąco o państwowości ukraińskiej, co więcej – zagroził, że jeżeli Ukraina przystąpi do NATO, pociągnie to za sobą katastrofalne skutki dla niej samej, z rozpadem państwa włącznie.

W Kijowie zawrzało. Władze Ukrainy domagają się od Kremla wyjaśnień. Oficjalna Moskwa ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła przeciekowi z Bukaresztu. Zresztą w sytuacji wściekłej antynatowskiej histerii rozpętanej w rosyjskim świecie polityki i mediach w ostatnim tygodniu żadne dementi (czy potwierdzenie) i tak nie będzie już miało najmniejszego znaczenia.

Przeciwko członkostwu Ukrainy (a także Gruzji) podniósł się głośny okrzyk rosyjskiego protestu. Aż tak ostrej retoryki Moskwa nie stosowała ani podczas pierwszej, ani drugiej fali rozszerzenia Sojuszu (choć do upadłego protestowała, nie przebierając w słowach). Grzmią rosyjscy parlamentarzyści, grzmi generalicja (generał Bałujewski nawet postraszył Kijów zastosowaniem siły w razie przystąpienia Ukrainy do NATO), dyżurni heroldzi wielkoruskiej dumy dmą w trąby co sił w płucach. Można odnieść wrażenie, że zastępy przeciwników NATO zmobilizowano dosłownie z dnia na dzień w trybie nadzwyczajnym, w sytuacji bezpośredniego zagrożenia państwa. I że nie ma chwili do stracenia. Grudniowy szczyt ministerialny, na którym temat MAP dla Ukrainy i Gruzji powróci, odbędzie się właściwie już zaraz, za chwilę, a zatem trzeba ruszać z kopyta. Czy Rosja ma dla swoich sąsiadów pozytywny program współpracy? Jakąś dobrą alternatywę, która mogłaby odwrócić ich zainteresowanie integracją ze strukturami euroatlantyckimi (które – tak na marginesie – nie są dla wschodnich partnerów ani łatwe do przyjęcia ze względu na wiele różnic, ani szczególnie atrakcyjne, ani możliwe w najbliższym czasie do zrealizowania)?

Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale nie bardzo mogę sobie przypomnieć, by Moskwa miała po rozpadzie ZSRR choć jeden dobry projekt integracji albo model polityczny wart naśladowania.

Wiele wskazuje na to, że Kreml zamiast przygotować taki długofalowy program przyciągania sąsiadów, postawił znowu na działania destrukcyjne, mające na celu doraźne zablokowanie integracji obszaru postradzieckiego z Zachodem. Gruzja regularnie straszona jest ostatecznym oderwaniem zbuntowanych republik autonomicznych (Abchazji i Osetii Płd.) – Moskwa wielokrotnie odgrażała się, że uzna ich niepodległość de iure. De facto od dawna są to terytoria w pełni uzależnione od Moskwy i istniejące jako byty „quasi-państwowe” tylko dzięki wsparciu Rosji. Rosja może tu nieźle zamieszać. Rozumowanie rosyjskich polityków jest proste: jeśli uda się zdestabilizować sytuację, to kto w grudniu zechce zaproponować MAP Gruzji wciągniętej w konflikt o swoje zbuntowane prowincje? 

Gra wobec Ukrainy będzie zapewne bardziej bezpardonowa, bo i stawka jest wyższa. Słowa Putina w Bukareszcie świadczą o tym, że nie uznaje on niepodległego państwa ukraińskiego, że – podobnie jak cała jego formacja – uważa państwowość ukraińską za tymczasową. Czy to oznacza, że Moskwa może się posunąć do przedstawienia roszczeń terytorialnych wobec Ukrainy? W dyskusjach w różnych gremiach politycznych i na łamach prasy smakowane są argumenty o wątpliwej podstawie przynależności do Ukrainy Krymu – ziemi rdzennie rosyjskiej, zamieszkanej przez ludność rosyjską, podarowanej niefrasobliwie i bezsensownie przez Nikitę Chruszczowa Ukraińskiej SRR. Trudno przewidzieć, jakie argumenty zostaną użyte w bitwie o zachowanie wpływów. Moskwa wydaje się zdeterminowana.

Skoro Rosja nie ma dla swoich sąsiadów pozytywnego magnesu przyciągającego, to pozostają jej, jak widać, działania destrukcyjne. Tylko czy taka polityka ma przed sobą przyszłość?

I jest jeszcze jedna strona natowskiego medalu. Putin w Bukareszcie powiedział na konferencji prasowej z dumą, że Rosja jest w stanie samodzielnie zapewnić sobie bezpieczeństwo. Wydaje się jednak, że mocno z tą pychą przesadził. NATO jest Rosji bardzo potrzebne, może bardziej niż Rosja Sojuszowi. Pamiętam rozważania z przełomu lat 90. i obecnej dekady, kiedy talibowie podchodzili pod granice republik środkowoazjatyckich i uskuteczniali rajdy w głąb ich terytoriów. Rosyjscy politycy głośno zastanawiali się nad przeprowadzeniem lotniczych uderzeń prewencyjnych na pozycje talibów w Afganistanie. Ale obliczywszy siły, nie zdecydowali się na tak ryzykowny krok. Sama Rosja nie zapewniłaby sobie bezpieczeństwa od południa. Operacja NATO w Afganistanie wybawiła Rosjan z kłopotów, zapewniła bezpieczeństwo granic, osłoniła miękkie południowe podbrzusze. A czy stacja w azerbejdżańskiej Gabali skutecznie obroni Rosję przed – hipotetycznymi i rozpatrywanymi na razie przez wojskowych strategów – atakami irańskich rakiet? Wygląda na to, że Moskwie powinno więc raczej zależeć na jak najlepszych stosunkach z NATO, dobrej współpracy w konkretnych sferach i wyciszeniu propagandy w sowieckim stylu: „NATO to nasz wróg”. Ale wytarte koleiny myślenia i działania na razie, jak widać, biorą górę.

Ramy dla następcy

Po prawie dwudziestu latach intensywnego marszu ku porozumieniu politycy rosyjscy i amerykańscy znajdują się mniej więcej w punkcie wyjścia – prezydenci obu krajów na pożegnalnym wieczorku nad Morzem Czarnym znowu ogłosili światu, że Moskwa i Waszyngton nie żywią wobec siebie wrogich zamiarów. Podobne deklaracje składali po kolei wszyscy przywódcy Rosji i USA, od Gorbaczowa i Reagana poczynając. Po co więc zorganizowano wielki spektakl udawanego politycznego luzu w Soczi, nazwany dla przyzwoitości „szczytem Rosja-USA”? Po co podpisano „deklarację o strategicznych ramach stosunków rosyjsko-amerykańskich”, w której nie ma żadnych nowych elementów, a wyłącznie ogólnikowe komunały spisane z poprzednich tego typu dokumentów? Czy prezydenci na odchodnem naprawdę chcieli załatwić coś konkretnego?

Spotkanie w Soczi odbyło się zaraz po szczycie Sojuszu i po posiedzeniu Rosja-NATO w Bukareszcie. Zostało zorganizowane z inicjatywy strony rosyjskiej, która najwyraźniej nie była pewna, jakie będą postanowienia bukareszteńskiego zjazdu sojuszników i wolała mieć jeszcze zapasowe lądowisko i możliwość zaznaczenia swego sprzeciwu. Ze spisu poruszanych w Soczi tematów wynika, że wszystkie ważne sprawy omówiono już w Bukareszcie, można było jedynie formalnie postawić jakąś kropkę nad i.

Rosja była z natowskiego szczytu trochę zadowolona (Ukraina i Gruzja nie otrzymały MAP, sprawa przyznania im Planu podzieliła sojuszników), ale trochę niezadowolona (nie odmówiono Kijowowi i Tbilisi jednoznacznie i ostatecznie, a tylko odłożono decyzję; a amerykańska tarcza ma powstać).

Pewnym novum był natomiast ton prezydenta Putina, który nawet powtarzając melorecytację protokołu rozbieżności, robił to z uśmiechem. Nieszczerym, ale jednak uśmiechem. I uśmiechał się tak zarówno w Bukareszcie, jak i w Soczi. Zapewne nie przybyło od tego między Moskwą a Waszyngtonem zaufania, ale to w tej branży w ogóle towar deficytowy. Rosja cały czas walczy o uznanie, że jest światowym mocarstwem z głosem decydującym o losach planety. Arsenał jądrowy i stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ to berło i jabłko, które pozwalają jej mówić o statusie mocarstwa. Prezydent Putin w Bukareszcie wyraził zaniepokojenie, że rozszerzenie NATO prowadzić będzie do przekształcenia sojuszu w organizację podobną do ONZ. No właśnie, to byłby niezbyt dobry obrót spraw dla Moskwy, bo w ONZ Rosja ma prawo weta, a w NATO – nie.

Rosyjska propaganda wiele wysiłku włożyła w to, aby stworzyć wrażenie, że wyhamowanie procesu integracji z Sojuszem byłych republik radzieckich to zasługa moskiewskiej dyplomacji, skutecznie wywierającej presję na członków NATO, zwłaszcza Niemcy i Francję. Tą bawełną szczelnie owinięto krótką na ogół ludzką pamięć o tym choćby, że Rosja przecież od początku histerycznie protestowała przeciwko kolejnym falom rozszerzenia, groziła, że stanie się Bóg wie co. I co? I nic. Teraz też zresztą zapowiada „adekwatną odpowiedź”. Ale prezydent Putin zamiast się srożyć w duchu swojego stalowego zeszłorocznego przemówienia w Monachium, rozdawał uśmiechy, dziękował za wspólną pracę partnerom, doceniał współpracę z dziennikarzami, tańczył kozaczoka z Bushem i oglądał z nim zachód słońca. Czy naprawdę tylko z sentymentem żegnał się z Bushem i resztą?

Putin zapowiedział, że stery polityki zagranicznej przejmie zgodnie z konstytucją prezydent Miedwiediew i że on będzie dalej rozwiązywać supły w stosunkach z Ameryką (co ciekawe, Miedwiediew nie wypowiadał się dotychczas na tematy międzynarodowe). Miedwiediew to sukcesor wyznaczony przez kremlowskie biuro polityczne, którego z punktu widzenia demokracji słabo legitymizują wybory zamienione w farsę. Może mocniejszą legitymacją miał być uścisk dłoni prezydenta Busha? Może właśnie to był ważny, nawet najważniejszy powód organizowania zlotu w Soczi? – zasugerował jeden z rosyjskich publicystów, Aleksander Golc. „Putin wywołał w Monachium małą zimną wojnę po to, aby Zachód wyraził zgodę na tę egzotyczną formę przekazania władzy – pisze Golc. – Aby uznał legitymację Miedwiediewa i zajęcie przez Putina stolca premiera. I to się udało. I lider najsilniejszego państwa na świecie posłusznie poszedł zawrzeć znajomość z człowiekiem, którego Putin wyznaczył na swego następcę„.

„Drug George” oznajmił po spotkaniu z prezydentem-elektem Dmitrijem Miedwiediewem, że ten zrobił na nim korzystne wrażenie. Szczyt Rosja-USA w Soczi Putin może więc uznać za udany.

Kremlowski nurek w Londynie

Dziennikarka Jelena Triegubowa otrzymała azyl polityczny w Wielkiej Brytanii. Poprosiła o pomoc rok temu, nie chciała wracać do Rosji w obawie o swoje życie.

Triegubowa pracowała przez kilka lat w grupie dziennikarzy, komentujących działalność gospodarzy Kremla – najpierw Borysa Jelcyna, potem Władimira Putina. Pisała dla dzienników „Izwiestia” i „Kommiersant”. Jej książka „Tajemnice kremlowskiego nurka” (2003), w której krytycznie opisała wielu polityków z górnej półki, w tym samego Władimira Putina, stała się bestselerem. Kulisy kremlowskich gabinetów to był temat niezwykle ciekawy dla szerokich kręgów czytelników. Wątkiem, który zrobił bodaj największą karierę, był opis wspólnej kolacji w japońskiej restauracji z ówczesnym dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa Władimirem Putinem. Znalazły się tam bardzo przejrzyste aluzje, że dyrektor FSB emablował ładną blondynkę, a ona nie uległa jego czarom. Na dodatek przedstawiła całą sytuację w prześmiewczym ujęciu w książce.

Triegubowa musiała swoją książką nadepnąć na bolesne odciski kilku dygnitarzom. W lutym 2004 roku na dziennikarkę dokonano zamachu. Podłożeniu bomby pod drzwi jej mieszkania i wielu innych tarapatom związanym z działalnością zawodową poświęcona jest kolejna książka „Pożegnanie kremlowskiego nurka” (2004). Dziennikarka twierdzi, że zamach był przygotowany profesjonalnie. Od niechybnej śmierci uratowało ją to, że już gotowa do wyjścia jeszcze zawróciła w głąb mieszkania po jakiś zapomniany drobiazg.

W zeszłym roku wystąpiła o azyl polityczny w Wielkiej Brytanii. W zagranicznych publikacjach ostro krytykuje władze Rosji i osobiście prezydenta Putina za zduszenie demokracji, szczególnie wolności słowa. Po zabójstwie Anny Politkowskiej wystąpiła z listem otwartym do kanclerz Angeli Merkel, w którym wezwała do wywarcia nacisku na Putina, by dał wolność mediom i przestrzegał praw człowieka.

W ciągu ostatnich dwóch lat azyl polityczny za granicą otrzymało siedemnastu rosyjskich dziennikarzy.

Azyl dla Triegubowej może jeszcze pogorszyć stosunki rosyjsko-brytyjskie. Rosja zawsze gniewnie reaguje na przyznawanie azylu politycznego swoim obywatelom, szczególnie w Londynie. Do dość długiej już listy „niezgodności charakterów” Moskwy i Londynu – jak afera wokół British Council, szykany wobec TNK-BP w Rosji, sprawa Litwinienki (Moskwa odmawia ekstradycji podejrzanego o zabójstwo Litwinienki Andrieja Ługowoja), odmowa wydania Moskwie rosyjskich emigrantów politycznych mieszkających w Londynie (przede wszystkim chodzi o Borysa Bieriezowskiego i Ahmeda Zakajewa) – zostanie dopisana kolejna pozycja. Być może nie ostatnia.

Dzień Śmiechu

1 kwietnia jest w Rosji nazywany Świętem Śmiechu albo Dniem Durnia; etnografowie łączą tę tradycję z pozostałościami wierzeń i obyczajów pogańskich – pożegnaniu długotrwałej zimy towarzyszył rytuał przebieranek (ludzie przebierali się w zwierzęce skóry, by wypłoszyć zimę), wyprowadzanie jej w pole, zaklinanie, by jak najprędzej odeszła i zrobiła miejsce dla upragnionej wiosny.

W Rosji, podobnie jak w Polsce i w wielu innych krajach ludzie tego dnia robią sobie dowcipy, nabierają bliźnich, wysyłają w świat brzmiące prawdopodobnie, acz nieprawdziwe wiadomości. Gazety na ogół zamieszczają tego dnia jakąś „ściemę”. Internetowa „newsru.com” oznajmiła dziś na przykład, że sekretarz stanu Condoleezza Rice kupiła luksusowe 116-metrowe mieszkanie w Mińsku, zapłaciła za nie 350 tysięcy dolarów. Z okien jej apartamentu widać ośrodek sportów, w którym często gra w hokeja Alaksandr Łukaszenka. „Nowyje Izwiestia” próbowały przekonać czytelników, że Rosja lada moment odkupi Alaskę od Stanów Zjednoczonych za 570 mld dolarów. Patronem transakcji miałby być Roman Abramowicz (majątek oceniany na 23 mld dolarów) pospołu z Gazpromem. Strona „Lenta.ru” zapowiedziała, że czerwone mury Kremla zostaną w przyszłym roku przemalowane na biało. „Gazieta” poinformowała, że na Sachalinie przeprowadzono udaną próbę z nowym rodzajem broni chemicznej – bombą narkotykową; zrzuca się ją na terytorium przeciwnika, ładunek rozrywa się, zasypując okolice, a mieszkańcy pogrążają się w narkotycznym transie.

„Niezawisimaja Gazieta” postanowiła pośmiać się z polityków – tych rządzących teraz i tych, którzy rządzili niegdyś. Przytacza między innymi sławny dowcip o Stalinie, stylistyką mający naśladować ulubiony czarny humor wodza.

„Podczas uroczystego posiedzenia ktoś kichnął. Stalin podniósł głowę: – Kto kichnął? Cisza. – Towarzyszu Beria, proszę rozstrzelać pierwszy rząd. Jeszcze raz pytam: Kto kichnął. Milczenie. – Towarzyszu Beria, drugi rząd… Wstaje roztrzęsiony człowiek: – To ja kichnąłem – przyznaje drżącym głosem. Stalin przygładza wąsy: – A, to na zdrowie, towarzyszu, na zdrowie”.

„Marszałek Żukow wychodzi z gabinetu Stalina wściekły. – Dupa z wąsami! – rzuca. Słyszy to Beria i uprzejmie donosi wodzowi. Stalin wzywa Żukowa.

– Towarzyszu marszałku, wczoraj wychodząc z mojego gabinetu powiedział pan „dupa z wąsami”. Kogo miał pan na myśli?

– Hitlera.

– A kogo wy mieliście na myśli, towarzyszu Beria?”

O Chruszczowie dowcipów było stosunkowo mało. Za to kolejny umiłowany przywódca ZSRR – Leonid Breżniew – był bohaterem niezliczonych żartów, zwłaszcza w okresie schyłkowym, kiedy niezbyt elegancko wyśmiewano jego niedołężność i uwielbienie dla nagród i medali.

„Breżniew zabiera głos podczas posiedzenia Biura Politycznego: Drodzy towarzysze! Ostatnio w Komitecie Centralnym coraz częściej mamy do czynienia z przypadkami sklerozy i uwiądu starczego. Weźmy wczoraj na pogrzebie tow. Kosygina… właśnie, a dlaczego nie ma go dziś na posiedzeniu…”

„Pytanie do Radia Erewań: Czym różni się feudalizm od socjalizmu?

Radio Erewań odpowiada: W feudalizmie władza przechodziła z ojca na syna, w socjalizmie – z dziada na dziada”.

Bohaterem kawałów jest też ustępujący prezydent Rosji, Władimir Putin, sam obdarzony zresztą dość osobliwym poczuciem humoru.

„W czasie spotkania z kanclerzem Schroederem Putin mówił swoją słynną nieskazitelną niemczyzną. Kanclerz słuchał uważnie, ale od czasu do czasu podnosił ręce do góry i wyciągał z kieszeni dokumenty”.

„Putin zagląda do lodówki. Galaretka trzęsie się ze strachu i chowa za inne produkty.

– Nie bój się, głupia. Ja po majonez”.

 

Śmiech to zdrowie. Nawet w tak mało śmiesznej dziedzinie jak polityka.