„Zaprosiłem tu panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie do nas rewizor. Rewizor z Petersburga, incognito, a na domiar złego z poufną instrukcją” – te słowa wypowiada do swoich podwładnych Horodniczy na początku komedii Mikołaja Gogola „Rewizor”. Za spodziewanego rewizora omyłkowo biorą Chlestakowa – niskiego rangą urzędnika z Petersburga, birbanta i utracjusza, który przypadkiem zatrzymał się w ich mieścinie w zajeździe w drodze do domu. Zmyślny oszust wykorzystuje niespodziewany dar losu, wodzi za nos kwiat powiatowej biurokracji, od wszystkich „pożycza” pieniądze, obiecując przymknąć oko na „grzeszki” urzędników (każdy jest zachwycony, że za łapówki może się wykupić od kary za za malwersacje i zaniedbania), opowiada dyrdymały o swych stosunkach w stolicy, zawraca w głowie córce i żonie Horodniczego, jego samego łudzi wizją awansu. A następnie zmywa się, zanim do miasta przybywa prawdziwy rewizor.
Literacki portret zwyrodniałej kasty urzędniczej Gogol namalował „z natury”. Podobna historia wydarzyła się naprawdę w jakiejś odległej rosyjskiej guberni za czasów Mikołaja I. Wizja artysty była do bólu, wręcz okrutnie, prawdziwa. Genialna, więc wieczna.
Czyli ciągle aktualna.
W rolę Chlestakowa w dzisiejszej Rosji wcielił się niejaki Jurij Czeburakow. Latem ubiegłego roku zjawił się w Rostowie nad Donem. Na rzęsach stało tam wówczas całe „naczalstwo” obwodu rostowskiego przed zaplanowaną wizytą prezydenta Putina. W drogówce nikt się zatem nie zdziwił, że pewnego dnia do oficera dyżurnego zgłosił się mężczyzna, który przedstawił się jako Żukow – wysoki rangą przedstawiciel Prokuratury Generalnej, który ma za zadanie sprawdzić pracę różnych instytucji, w tym drogówki. Został ze wszelkimi honorami przyjęty przez szefostwo oraz wyposażony w telefon komórkowy i służbowego forda focusa.
Czeburakow-Chlestakow zaczął jeździć po całym obwodzie z „inspekcjami”. Uprzedzeni zawczasu funkcjonariusze witali inspektora radośnie, gościli szczodrze, czasem przez kilka dni. W jednej z miejscowości kupiono mu nawet spodnie i buty. Co najmniej kilkunastu milicjantów „pożyczyło” mu po kilkaset rubli – każdemu z nich ujmujący inspektor szeptem dawał do zrozumienia, że przymknie oko na ich niedociągnięcia albo że ułatwi drogę awansu.
W jednym z miast neo-Chlestakow rozszalał się: za przyszłe usługi w popychaniu łatwowiernych funkcjonariuszy po drabinie kariery żądał już nie drobnych kwot, a równowartości kilku miesięcznych pensji. Przynosili, a jakże.
Nikt przez cały czas upojnej inspekcji nie poprosił oszusta o okazanie legitymacji służbowej czy upoważnienia do przeprowadzenia inspekcji. Czeburakow – wedle świadectw pokrzywdzonych – wyglądał władczo i zachowywał się jak wszyscy stołeczni zwierzchnicy: patrzył na podwładnych z góry i wymagał. Nikogo też nie dziwiło wymuszanie pożyczek-łapówek, skoro to zwykła codzienna praktyka.
W przeciwieństwie do swego literackiego pierwowzoru Jurij Czeburakow wpadł. Jeden z nagabywanych o łąpówkę milicjantów okazał się podejrzliwy i wręczył mu 15 tysięcy znaczonych rubli.
W akcie oskarżenia znalazło się 27 punktów, m.in. oszustwa i posiadanie broni. Za perfekcyjne zagranie roli Chlestakowa sąd kilka dni temu skazał Czeburakowa na karę 4 lat 11 miesięcy pozbawienia wolności, które spryciarz spędzi w kolonii o zaostrzonym rygorze. Ciekawe, czy przeczytał wielkie dzieło Gogola, czy po prostu doskonale znał panujące w Rosji zwyczaje. A te, jak widać, niewiele zmieniły się od czasów cara Mikołaja I.