Archiwa tagu: media

Fejk fejkiem pogania

26 kwietnia. Codziennie w rosyjskiej telewizji odbywają się przemiłe dyskusje na tematy bieżące. Prowadzący intonuje odę do majestatu władz Rosji, po czym przedstawia główny temat, na który rzucają się jak wygłodniałe wilki zaproszeni do studia eksperci, politycy, dziennikarze, celebryci. Urozmaiceniem dla przewidywalnych wywodów krajowych luminarzy politologii jest pojawienie się w programie gości z zagranicy. Ci mają prawo do wypowiedzenia jakiejś umiarkowanej opinii niezupełnie zgodnej z narzuconą przez prowadzącego tezą propagandową. Nieraz dochodzi do sterowanej hecy, gdy zaproszony zagraniczniak zaprezentuje jakąś mocno kontrowersyjną myśl. Tak było kilkakrotnie z zapraszanymi gośćmi z Polski lub Ukrainy, którzy za swoje wypowiedzi byli szarpani za garderobę, a nawet bici po twarzy przy aplauzie zgromadzonej w studiu publiczności. Te widowiska dla gawiedzi o niezbyt wygórowanych oczekiwaniach estetycznych i niezbyt dużych wymaganiach merytorycznych to sól rosyjskiej telewizji, obsługującej interesy Kremla. Tędy sączy się do głów obywateli jedynie słuszne relacje i interpretacje.

Na dobranoc można sobie obejrzeć w dużej dawce wykrzykującego wielkomocarstwowe hasła Władimira Żyrinowskiego, nieodmiennie wcielającego się w rolę dobrze poinformowanego błazna. Albo wnuka Wiaczesława Mołotowa, Nikonowa, również Wiaczesława, który powtarza mantry o wyższości „ruskiego świata” nad więdnącą cywilizacją Zachodu. Talia tuzów sztuki gadulstwa na zamówienie nie jest znowu taka wielka – w tych seansach nienawiści występują stale te same postaci. Jak w commedia dell’arte ciągle grają swoje role te same typy.

Nie wiem, czy dlatego że z ekranu wieje nudą, czy dlatego by podkręcić wiarygodność – w poświęconym sytuacji wokół Korei Północnej programie „Pierwaja studija” w najpopularniejszej stacji telewizyjnej Rosji Pierwyj Kanał pokazano nowego komentatora wydarzeń na światowej scenie politycznej. A mianowicie pewnego starszego pana, którego przedstawiono jako Grega Waynera (Weinera?), amerykańskiego dziennikarza. Przy tym nie wyjaśniono, jaką redakcję pan Wayner reprezentuje. Gość mówił zresztą płynnie po rosyjsku bez cienia akcentu.

Portal Insider wyczaił, że ten człowiek naprawdę nazywa się Grigorij Winnikow i jest biznesmenem z Petersburga (http://theins.ru/antifake/53655). Kilka lat spędził w Nowym Jorku, gdzie kręcił biznesy w turystyce (prowadził agencję Eastern Tours), po czym powrócił do Petersburga. W telewizji jako „dziennikarz z USA” wystąpił już zresztą nie po raz pierwszy, był m.in. ekspertem ds. amerykańskich (https://www.topspb.tv/programs/releases/85150/). Portal Znak dotarł do ciekawych historii o nowojorskim okresie działalności rzekomego specjalisty od Korei i USA (https://www.znak.com/2017-04-26/pervyy_kanal_vydal_rossiyskogo_biznesmena_za_amerikanskogo_zhurnalista) – agencja Winnikowa oszwabiła wielu naiwnych klientów, narobiła długów, po czym rzekomy Wayner musiał uciekać z USA.

Po prezentowaniu na ekranach telewizyjnych fejkowych zrozpaczonych matek, które widziały, jak banderowcy ukrzyżowali w Słowiańsku chłopczyka w samych gatkach (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2014/07/14/ukrzyzowanie-w-slowiansku/) czy po innych praktykach nieudolnych inscenizacji, wrzutek, kłamstwa w żywe oczy rosyjska telewizja osiąga kolejne wyżyny obciachu.

Bloger Andriej Malgin dorzucił jeszcze do tego gatunku inną „dobrą nowinę”: często prezentowany w różnych stacjach telewizyjnych inicjator referendum o oddzieleniu Kalifornii od USA przedstawiany jako Marinelli tak naprawdę mieszka w Jekaterynburgu (http://avmalgin.livejournal.com/6964104.html).

Jak widać, zwyczajny fejk w dzisiejszych czasach to za mało, fejk trzeba fejkiem dodatkowo podbić, fejkiem nafaszerować, fejk fejkiem podbudować.

Lepsza rosyjska prawda

30 września. Międzynarodowa grupa śledcza przy prokuraturze Holandii (JIT) przedstawiła wstępny raport w sprawie przyczyn katastrofy samolotu pasażerskiego Maleysia Airlines w niebie nad Donbasem w 2014 roku.

Członkowie JIT przesłuchali dwustu świadków, przeanalizowali pół miliona zdjęć i nagrań, dotarli do zapisów rozmów i danych z radarów (choć nie do wszystkich – Rosja pozostawiła bez odpowiedzi prośby JIT o wyjaśnienie kilku okoliczności katastrofy i udostępnienie danych z radarów), prześledzili materiały zamieszczone na stronach internetowych.

Nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy pracowało około dwustu osób – śledczych, specjalistów różnych dziedzin, prawników. Sformułowano wniosek: samolot został zestrzelony pociskiem z kompleksu Buk, który przybył z terytorium Rosji, a następnie tam odjechał. Rakietę wystrzelono z terenów, znajdujących się pod kontrolą prorosyjskich separatystów, a nie – jak wskazywali rosyjscy specjaliści – z okolic miejscowości Zaroszczenskoje. Nie ma co do tego wątpliwości. Na tym etapie śledztwa prokuratura nie wystąpiła (jeszcze) z oskarżeniami pod adresem konkretnych osób odpowiedzialnych za tragedię, w której zginęło 298 osób. A łańcuszek tych osób jest długi: od tych, którzy strzelali, do tych którzy pomagali i – przede wszystkim – tych, którzy wydali zbrodniczy rozkaz. Szef JIT, Fred Westerbeke powiedział tylko, że na liście podejrzanych znajduje się sto nazwisk.

Podczas długiej konferencji prasowej JIT wyjaśniało punkt po punkcie, jak dotarto do dowodów i co z nich wynika. A wynika niezbicie, że Buk był rosyjski i zestrzelił nieszczęsnego boeinga z terytorium opanowanego przez separatystów.

Rosyjskie ministerstwo prawdy zaczęło szaleć już dzień przed ogłoszeniem raportu JIT. Nagle obudzili się specjaliści z resortu obrony, wykręcili nawet własnego kota ogonem (zaprzeczyli lansowanym wcześniej własnym wersjom o tym, że na MH17 wleciał jakiś ukraiński samolot itd.), mocno poplątali się w zeznaniach. Mocno. Tak mocno, że gdy śledczy z JIT wywalili na stół wszystkie dowody, strona rosyjska na jakiś czas się po prostu zapowietrzyła. Nawet trolle z Olgino milczały. Widocznie instrukcje nie nadeszły na czas. Dopiero po kilku godzinach w mediach zaczął się festiwal wrzasku i zaprzeczania oczywistości.

W studiu telewizyjnym odbyły się rytualne spektakle z udziałem zasłużonych kapłanów bezwstydu. Jeden z czołowych przedstawicieli gatunku, Władimir Sołowjow w swoim programie stalowym głosem wybijał sylabę za sylabą: „Rosja jest silna prawdą. Od śledztwa chciałbym otrzymać prawdę. Ale nie wolno dopuścić, aby do prawdy docierać metodami pozaprawnymi. […] Tymczasem śledztwo jest coraz dalej od prawdy. A my jesteśmy bardziej niż inni zainteresowani prawdą, bo to nas oskarżają”.

Logiczne? Nie bardzo. Wszystko się w tym rozumowaniu sypie. Uczestnicy programu darli się jak opętani, dowodząc, że Rosja jest niesłusznie atakowana, zawsze o wszystko obwiniana itd. Wreszcie jeden wykrzyknął: „Mamy siły, aby przeciwników bić po mordzie!”. Reszta ochoczo przyklasnęła. Kontrargumentów dla wywodów JIT brak. Aby przyznać się do winy – brak cywilnej odwagi. Pozostaje wyniesiona z leningradzkiego ponurego podwórka reguła: bić, bić, bić.

Zawsze wierny pretorianin Putina, deputowany Siergiej Żelezniak przygotował dumną odpowiedź dla złego Zachodu: wnioski JIT „noszą antyrosyjski charakter i mają za cel oczernienie Rosji, aby ochronić prawdziwych winowajców tragedii, znajdujących się pod patronatem Zachodu. […] Będziemy domagać się obiektywnego śledztwa, które weźmie pod uwagę wszystkie dane”. Zawtórowali mu zaraz inni gwardziści, którzy jęli powtarzać, że JIT kłamie, śledztwo jest sfałszowane, dowody funta kłaków niewarte.

Jak piskorz na patelni wił się w rozmowie z dziennikarzem BBC sekretarz prasowy Putina, Dmitrij Pieskow. To trzeba obejrzeć: http://www.bbc.com/russian/media-37500080. Że wnioski JIT nie są jeszcze „ostateczną prawdą”, że w raporcie jest wiele nieścisłości, że Rosja od początku chciała wyjaśnienia przyczyn (a do JIT jej nie wpuszczono), że „nadal nie widzimy żadnych dowodów”. I wreszcie kluczowy fragment: „raport może być prawdą, a może prawdą nie być”.

A więc jednak może być prawdą.

Do 2018 roku JIT ma przedstawić materiały procesowe. Kto stanie przed międzynarodowym trybunałem? Bardzo ciekawe pytanie. Ale to dopiero za dwa lata, kupa czasu, tyle się może zdarzyć, tyle się może zmienić. Rok 2018 to rok wyborów Putina. Chyba że odbędą się one wcześniej, o czym masowo donoszą różne mniej lub bardziej oficjalne źródła i źródełka.

Tymczasem nadzieje Rosji na zdjęcie sankcji bledną w związku z raportem JIT. A także, a może przede wszystkim, w związku z sytuacją w Syrii. Ale to temat na oddzielną rozprawę.

Prawda czasu, prawda sieci

22 lipca. W piosence Marii Koterbskiej na Bielanach co niedziela kręciła się karuzela, beczka śmiechu i wesela. W rosyjskiej telewizji co niedziela też kręci się beczka, choć do śmiechu i wesela w niej daleko – to podsumowanie najważniejszych politycznych wydarzeń tygodnia „Wiesti niedieli” pod redakcją Dmitrija Kisielowa, dyrektora koncernu medialnego Rossija Siegodnia. Kisielow razi w swoim programie zewnętrznych i wewnętrznych wrogów Kremla jadowitym żądłem (w roli głównych adwersarzy nieodmiennie obsadzane są Stany Zjednoczone i Ukraina), gloryfikuje prezydenta Putina, przekonuje, że Rosja jest światową potęgą, której siła i znaczenie w świecie stale rośnie, mądre sojusze krzepną, ideały są przeczyste, a ludziom żyje się dostatniej. W programach Kisielowa nie istnieją przewały kumpli Putina, katastrofalne pożary lasów na Syberii, analiza obniżających się od wielu miesięcy wskaźników rosyjskiej gospodarki, odbieranie zniżek emerytom itd., itp. Bajki, które Kisielow sprawnie opowiada na dobranoc rodakom, zyskały mu w kraju wielki poklask i sławę. Dużej części publiczności przypadły też do gustu jego wypowiedzi antygejowskie (serca gejów należy palić), ksenofobiczne o zabarwieniu antysemickim, antyukraińskie, a wprost huragany aplauzu wywołało słynne zdanie, że Rosja jest jedynym państwem na świecie, które może zamienić Stany Zjednoczone w radioaktywny pył. Niedawno Kisielow otrzymał statuetkę Tefi – najbardziej prestiżową nagrodę telewizyjną w Rosji w kategorii „najlepszy program informacyjny”. Co więcej w czerwcowym rankingu oglądalności odnotowano, że kisielowskie seanse nienawiści regularnie konsumuje 19% telewidzów, a 63% zna ten program; samego Kisielowa uznano w tym badaniu za najpopularniejszego prowadzącego programów analitycznych w rosyjskiej telewizji, wzbudzającego w widzach sympatię. Natomiast wraży Zachód uznał działalność Kisielowa za niebezpieczną i wpisał jego nazwisko na listę sankcyjną.

Pokrzepiony miłością wdzięcznych rosyjskich konsumentów propagandy Dmitrij Kisielow w zeszłym tygodniu wyruszył na podbój portali społecznościowych. Założył konto na Facebooku i zachęcił użytkowników do dyskusji z nim na wszystkie tematy „od radioaktywnego pyłu po zachcianki LGBT”. Zachętę zakończył dziarskim okrzykiem Jurija Gagarina: „Pojechali!”. I rzeczywiście – na jego stronce momentalnie zaczęły się pojawiać setki komentarzy. A właściwie epitetów, recenzujących zawodową działalność Dmitrija Konstantinowicza, z użyciem słownictwa powszechnie uznawanego za obraźliwe, nieparlamentarne. Po niespełna czterech godzinach, gdy rzeka karczemnych recenzji przybierała na sile, konto zostało zamknięte. Kisielow założył konto na Instagramie, zamieścił tam swoje dwa zdjęcia z wypoczynku na Krymie. Reakcja internetowej publiczności była podobna. Reakcja Kisielowa też. Zrażony do tych amerykańskich wynalazków Kisielow znalazł wreszcie cichą przystań w rosyjskiej sieci społecznościowej Vkontakte. Jego konto na razie jest czynne: http://vk.com/dk_kiselev

„Telewizor wszedł do Internetu i oko w oko spotkał się z tymi, którzy nie wchodzą w 89%” – napisała jedna z komentatorek. 89% to ostatnie notowania poziomu miłości do Putina.

Vkontakte Kisielow poczuł się wreszcie jak ryba w wodzie, ma co najmniej 15 tysięcy obserwujących. Na początek zarepetował broń przeciwko FB: „Co do Facebooka, to myślę, że ludzie zaczynają go opuszczać. Nie jestem pierwszy ani ostatni. Na walizkach siedzi już wielu użytkowników, amerykańska sieć okazała się nieprzygotowana do prowadzenia swobodnej dyskusji bez cenzury. To dla mnie ważna lekcja”.

„Trend rzeczywiście należy zauważyć – pisze Ala Ponomariowa na stronie internetowej Radia Swoboda. – U źródeł patriotycznej mody na wychodzenie z Facebooka leżą wydarzenia z początku lipca, kiedy portale społecznościowe blokowały konta użytkowników, którzy używali słowa „chochoł” [obraźliwego określenia Ukraińca]. […] Pojawiła się strona фейсбукпока.рф (http://xn--80ablqga1ahpvg.xn--p1ai/), która anonsuje się jako miejsce, gdzie można się rejestrować po zamknięciu konta na FB. Od 11 lipca, gdy strona wystartowała, z wrażych sieci zniknęło 14,6 tysięcy kont, jeśli wierzyć statystyce podawanej przez ten rosyjski portal. Za projektem stoi organizacja Media Gwardia – projekt medialny, którego celem jest połączenie wysiłków użytkowników Internetu na rzecz wyjawienia stron internetowych i grup w sieciach społecznościowych, specjalizujących się w rozpowszechnianiu treści niezgodnych z prawem”.

Jednym słowem – teraz patriotycznie jest mieć konto nie na FB, a na Vkontakte. Prześwietlenie jest łatwiejsze, na pewno.

Na koniec jeszcze jeden sondaż. Według badanych przez Centrum Lewady pod koniec czerwca, z Internetu korzysta mniej niż połowa Rosjan, 36% w ogóle nie korzysta z sieci, 26% korzysta stale. Dla 90% mieszkańców głównym źródłem informacji pozostają trzy państwowe ogólnokrajowe kanały telewizyjne. Z FB i Twittera korzysta mniej niż 20% respondentów, z rosyjskiego odpowiednika Vkontakte – 47% badanych. Według badania FOM, 79% uważa, że rosyjscy dziennikarze telewizyjni nie wypaczają informacji, 18% byłoby skłonnych wierzyć raczej zagranicznym mediom. Wojna na słowa trwa. Nie tylko na słowa.

Niewinni czarodzieje z Petersburga

23 maja. To nieprawda, to oczernianie Władimira Putina, mające na celu jego zdyskredytowanie w oczach rosyjskiego społeczeństwa. Ale to się nie uda!

Najpierw rzecznik prezydenta Dmitrij Pieskow, a potem wyższa szarża – szef Administracji Prezydenta Siergiej Iwanow wystąpili w popularnych mediach z komunikatami, że to, co zamierzają opublikować zachodnie gazety o aferach, w których miał niegdyś uczestniczyć Putin i osoby z jego bliskiego otoczenia, to wierutne bzdury.

Pieskow ujawnił, że Kreml otrzymał pewne materiały z redakcji „szanowanej londyńskiej gazety” z prośbą o skomentowanie podejrzeń i słuchów pod adresem Putina i jego współpracowników. Podobny zestaw pytań przyszedł z redakcji pewnej amerykańskiej gazety. To wydało się kremlowskim urzędnikom podejrzane. Nie spodobało się im również to, że pytania „zostały sformułowane w stylu prokuratorskim” (np. „Czy pan Putin był/jest udziałowcem firmy Gunvor?”). Zachodnich dziennikarzy interesowała działalność Giennadija Timczenki i wspomnianej w pytaniach jego firmy Gunvor, a także powiązania tychże z Putinem.

Siergiej Iwanow stwierdził, że nie wierzy w czyste intencje dziennikarzy, którzy interesują się tematem korupcji w Rosji. Jego zdaniem, ci dociekliwi pismacy mają za zadanie zdyskredytować rosyjskich polityków, ale posługując się niesprawdzoną informacją, dyskredytują sami siebie. Z Kremla wszelako żadnej sprawdzonej informacji nie otrzymają. Kreml na prawie wszystkie pytania odpowiedział twardym „Niet” (z wyjątkiem jednego, przy którym poza „Niet” dodano skąpą odpowiedź).

„Na czym ma polegać moje skorumpowanie, gdzie są moje olbrzymie dochody, gdzie moje domy w USA czy Wielkiej Brytanii?” – pyta teatralnie Iwanow w wywiadzie dla RT i dodaje, że również może poręczyć za uczciwość ludzi, bliskich prezydentowi Putinowi – ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa, ministra obrony Siergieja Szojgu, dyrektora FSB Aleksandra Bortnikowa i doradcy prezydenta ds. obronności Nikołaja Patruszewa. Nie wiadomo, czy te świadectwa korupcyjnego dziewictwa kilku wymienionych osób zadowolą niewymienione z nazwy zachodnie redakcje. Nie wiadomo, dlaczego Iwanow poręczył za tych akurat parteigennossen, a nie innych (za Timczenkę nie ręczył).

To rzecz bez precedensu – rzecznik Kremla ani tym bardziej szef Administracji Prezydenta (w hierarchii ważnych urzędników – wielka szycha) nigdy wcześniej nie wykonywali tak spektakularnych akcji prewencyjnych wobec zapowiadanych publikacji zachodnich mediów na temat Putina.

„Prokuratorskie pytania” zachodnich redakcji dotyczyły głównie mętnych powiązań Władimira Putina z czasów jego pracy w merostwie Petersburga w latach dziewięćdziesiątych. To nie jest temat nowy. O machlojkach, wyprowadzaniu na lewo wielkich sum i niedotrzymywaniu umów przez Putina w czasach jego petersburskiej przygody z merostwem pisała między innymi deputowana petersburskiego Zgromadzenia Parlamentarnego Marina Salje (zmarła trzy lata temu). W ostatnich dniach temat machinacji i podejrzanych powiązań znowu wypłynął w związku z procesem, jaki wytoczył Gazpromowi i ŁUKoilowi niejaki Maksim Freidson (Friejdzon), w dawnych latach noszący ksywkę „Maksim Orużejnyj” (Maksym od broni). Freidson – właściciel udziałów w kilku firmach – postanowił dochodzić swoich praw po latach, wskazując, że obie pozwane firmy gwałtem pozbawiły go udziałów w biznesie naftowym, korzystając z kryszy. Proces ma się toczyć przez sądem w Nowym Jorku. Próby dochodzenia sprawiedliwości w Rosji spaliły na panewce.

Dużo ciekawsze niż przedstawiane przez Maksima Freidsona zawiłe schematy przejmowania udziałów w firmach wydały się mediom jego wspomnienia sprzed lat z Petersburga. W wypowiedzi dla Radia Swoboda Freidson mówi: „Mieliśmy produkować broń dla policji […] W związku z tym programem spotykaliśmy się z Władimirem Władimirowiczem Putinem, który zajmował się kontaktami z zagranicą [oraz programami utylizacji broni i amunicji]. Zapłaciliśmy łapówkę. Pieniądze zwykle brał asystent Putina, Losza Miller [Aleksiej Miller, obecnie szef Gazpromu]. A Władimir Władimirowicz w sposób charakterystyczny dla funkcjonariuszy służb specjalnych w czasie rozmowy jedynie wypisywał na kawałku papieru sumę”. Kiedy projekt z bronią z różnych przyczyn nie wyszedł, Freidson zajął się biznesem naftowym. Wedle jego opowieści, przy rejestracji firmy dostarczającej paliwo dla samolotów i firmy wysyłającej produkty naftowe na eksport, również długo targowali się z Putinem o „dolę”. Freidson w tym biznesie współpracował z Giennadijem Timczenką, który „czesał kasę” za pilnowanie wspólnych przedsięwzięć. Całość wywodów Freidsona na stronie Radia Swoboda: http://www.svoboda.org/content/article/27031833.html

„Zapewne niebawem zobaczymy w prasie detaliczne, pełne treści publikacje dotyczące osobistego biznesu Władcy oraz tego, jak Jego Cesarska Wysokość popierał biznesy swoich bliskich przyjaciół” – pisze w komentarzu Siergiej Parchomienko z rozgłośni Echo Moskwy. „Teraz gazety, które przygotowują te publikacje, w ramach przygotowań do przyszłych spraw sądowych, zadają służbie prasowej Kremla pytania związane z wątkami, które zostały już opracowane i sprawdzone. W takich wypadkach najważniejsze jest to, że pytanie zostało zadane i że otrzymano formalne „tak” lub „nie” lub nie otrzymano żadnej odpowiedzi. […] Sama informacja już dziennikarzy nie interesuje – wszystko zostało już pozbierane i prześwietlone. Na Kremlu doskonale o tym wiedzą i zdają sobie sprawę, że nie uda się zdementować tej informacji ani zapobiec opublikowaniu materiałów. Dlatego mówią, że to wszystko jest niewiarygodne, zanim ktokolwiek będzie miał sposobność przeczytać materiał”.

Publikacja rozmowy na stronie Radia Swoboda wielkich sensacji nie przynosi. Czemu w takim razie tak mocno zareagował Kreml, wypuszczając kłęby dymu? Dlaczego zawczasu stara się odgrodzić rosyjskie społeczeństwo od zgubnego wpływu zachodnich publikacji? Czyżby Rosjanie na co dzień czytali w oryginale „Financial Times” i „New York Times”, a nie „Komsomolską Prawdę”, która raczej nie przedrukuje rewelacji zachodnich kolegów? Znowu prokuratorskie pytania…

PS z 24 maja: Radio Swoboda usunęło wywiad z Maksimem Freidsonem ze strony internetowej rozgłośni. Miał o to poprosić sam Freidson.

Fabryka trolli

26 marca. Wojna informacyjna, która od wielu miesięcy trwa już nie tylko pomiędzy Ukrainą i Rosją, ale rozlewa się na coraz większe obszary, wymaga – jak wojna przy użyciu konwencjonalnej broni – ponoszenia nakładów. Rosja umiejętnie, choć topornie gra w tej wojnie na kilku fortepianach. Za wirtuozerię trzeba płacić i to słono. W zeszłym tygodniu rząd wniósł poprawki do budżetu. Ścięto wydatki na kulturę, edukację, usługi komunalne, ochronę środowiska. Cóż, kryzys, na wszystko pieniędzy nie wystarcza. Ale nawet w warunkach kryzysu rosyjski rząd nie robi oszczędności na propagandzie. Wręcz przeciwnie – ta rubryka została jeszcze szczodrobliwie zasilona dodatkowymi zastrzykami finansowymi. Łącznie w tym roku na te cele Rosja wyda 72 mld rubli (ok. 1,3 mld dolarów). Samej angielskojęzycznej tubie Kremla na zagranicę – telewizji RT dołożono dodatkowo 5,5 mld, dzięki czemu to propagandowe żądło dysponować będzie budżetem w wysokości prawie 21 mld rubli. Agencja TASS dostała bonusowy miliard (łącznie ma do wydania 2,6 mld rubli).

Tymczasem Reuter napisał wczoraj, że w eksperckim raporcie przygotowanym dla amerykańskiej rady ds. mediów BBG (Broadcasting Board of Governors) podkreśla się, że w USA należy wzmocnić tę kulejącą nogę i dosypać owsa. „Konkurenci [wskazano tu Rosję i Państwo Islamskie] kolportują antyamerykańskie treści, rozpętują wojnę informacyjną i wygrywają, podczas gdy amerykańskie media elektroniczne ledwie nadążają” – piszą autorzy ujawnionego fragmentu raportu.

„Jesteśmy pod tym względem Liechtensteinem w porównaniu z Rosją” – wskazał jeden z ekspertów w rozmowie z dziennikarzami Reutera. Rosja wydaje tylko na angielskojęzyczne serwisy około pół miliarda dolarów rocznie, podczas gdy USA na rosyjskojęzyczne – zaledwie 20 mln. Roczny budżet całego BBG wynosi 730 mln dolarów.

W tej wojnie faktów i fake’ów chodzi nie tylko o główne media – największe stacje telewizyjne i radiowe – ale także o prasę czy media społecznościowe. Tutaj Kreml też nie oszczędza. Wielokrotnie ukazywały się materiały dotyczące „fabryk trolli”, pracujących na użytek Moskwy. Nie tylko w Rosji, ale i za granicą. Trolli – psujących powietrze na wszelkich forach dyskusyjnych, zwłaszcza tych dotyczących Rosji, w komentarzach w blogach, Twitterze, FB itd. – kształci się na kursach i zatrudnia za całkiem niezłe pieniądze.

Radio Swoboda w audycji z 21 marca (http://www.svoboda.org/content/article/26913247.html) przedstawiła obszerną opowieść byłego trolla Marata Burkharda, który przez dwa miesiące pracował w jaczejce „fabryki trolli”, specjalizującej się we wrzucaniu komentarzy na mniej znane prowincjonalne fora i blogi. Firma, używająca nazwy „Badania internetowe” (Интернет исследования) działa w Petersburgu, mieści się przy ulicy Sawuszkina. Można się w niej zatrudnić za 40 tysięcy rubli miesięcznie, ci, którzy władają dobrze obcymi językami, zarabiają 65 tys. i więcej (dla porównania pensja petersburskiego nauczyciela wynosi ok. 55 tys.).

Burkhard opowiada w audycji o kuchni fabryki trolli – pracuje się 12 godzin dziennie (fabryka działa na dwie zmiany – dzienną i nocną), norma wynosi 135 komentarzy w ciągu jednej zmiany, każdy komentarz powinien zawierać co najmniej dwieście znaków. Wpisy są kontrolowane, muszą zawierać odpowiednie zadane treści; naczalstwo opracowuje dyrektywy, bazowe teksty, wyznacza konkretne cele i tematy do komentowania. Bywa, że pod jedną publikacją komentarze zamieszcza w sposób zorganizowany dwóch-trzech trolli, umiejętnie sterując dyskusją. Burkhard mówi, że wszystkie siły rzucone są na Ukrainę. „Kiedyś dostałem zlecenie, by wszędzie pisać, że Niemcy w większości popierają politykę Putina, są natomiast niezadowoleni z polityki Merkel. Nie trzeba żadnych argumentów, po prostu takie stwierdzenie”. Zdaniem ekstrolla, większość zatrudniającej się w fabryce młodzieży robi to wyłącznie dla pieniędzy. Ale zdarzają się fanatycy, którzy piszą z pobudek ideowych. Orwellowskie ministerstwo prawdy w czystym wydaniu. Jeśli do tego dołożyć dyrdymały, które na co dzień leją się z ekranu telewizyjnego podczas seansów nienawiści (znowu Orwell), czyli programów nazywanych z braku lepszego określenia politycznymi talk show, to trudno zachować trzeźwą ocenę sytuacji. I o to chodzi.

Holidei waty

2 stycznia. „Przeglądam doniesienia agencyjne. Okazuje się, że cała wata-elita odpoczywa w europejskich i zamorskich kurortach na noworocznych holidejach. A my, żydobanderowcy, w rodzimej Rosji” – napisał w Twitterze Mark Fejgin. Fejgin jest adwokatem, bronił Pussy Riot w procesie o zakazane piosenki w świątyni Chrystusa Zbawiciela, a obecnie jest obrońcą Nadii Sawczenko, ukraińskiej pilotki, uprowadzonej przez rosyjskie służby specjalne z terytorium Ukrainy i oskarżanej o spowodowanie śmierci rosyjskich dziennikarzy.

Mark Fejgin dotknął bardzo ciekawego tematu – jak w warunkach sankcji i kryzysu zachowuje się śmietanka towarzyska oraz ludzie z kręgu dopuszczonego do obsługi najwyższych władz partyjnych i państwowych. Na przykład dziennikarze telewizyjni, prowadzący najpopularniejsze programy informacyjne i publicystyczne. Nasycenie antyzachodnim jadem politycznych talk show nie pozostawia wątpliwości, jak bardzo oddani polityce Władimira Putina są kapłani tych seansów nienawiści – daliby się pokroić i wrzucić do wrzątku. Ale okazuje się, że przy tym oddaniu wcale nie są gotowi rezygnować z zachodnich luksusów i toną na święta w zgniliźnie, którą z takim zapałem wykpiwają na antenie.

Czołowy telewizyjny propagandysta Władimir Sołowjow zażywa słońca gdzieś w pięknych okolicznościach przyrody na południu, pod palmami. Jego fotki wśród rozkosznych domów podczas porannej przebieżki może zobaczyć każdy, kto ma dostęp do FB.

Wspominana przeze mnie wczoraj piewica Waleria (ta, która odznaczyła się odśpiewaniem w noworocznym koncercie pieśni o sankcjach) łapie dobrą pogodę w szwajcarskich Alpach. „Czemu nie w Osetii?” – pytają kpiarze. Cóż, widocznie wystarczy wyśpiewać chwałę aneksji Krymu przez Putina i w nagrodę można pojechać do alpejskich wód.

Niedawno szerokim echem odbiło się opublikowane w Instagramie zdjęcie konkubiny sekretarza prasowego prezydenta Dmitrija Pieskowa, Tatiany Nawki. Nawka była przed paru laty medalistką w łyżwiarstwie figurowym, ale fotka, która wywołała skandal, nie miała nic wspólnego z jej niegdysiejszą karierą sportową. W dniu, kiedy rubel leciał na łeb na szyję, spadały akcje rosyjskich przedsiębiorstw na giełdzie, a ludzie wymiatali ze sklepów wszystko, co tylko mogli kupić, Nawka nienerwowo fotografowała się podczas shoppingu w Paryżu. Dużo piany wytoczono nad tym zdjęciem i nad shoppingiem Nawki w portalach społecznościowych.

Bohater filmu „Sami swoi” Witia Pawlak na pytanie ojca, dlaczego tak się gapi na Kargulową córkę Jadźkę, odpowiada, że musi się na nią gapić, żeby tak ją znienawidzić do imentu. Może państwo też się tak muszą od czasu do czasu napatrzeć na przedmiot swojej nienawiści, by potem z całym przekonaniem opowiadać zgromadzonym u odbiorników telewizyjnych widzom, jaki ten Zachód podły i podstępny.

 

Cenne inicjatywy

W rosyjskim parlamencie trwa wytężona praca nad przykręcaniem śruby. Deputowani jeden przez drugiego zgłaszają cenne inicjatywy ustawodawcze. I wszystko dla dobra tych, którzy wybrali ich do reprezentowania swoich interesów.

Nawet pobieżny przegląd najnowszych inicjatyw wzbudza szacunek dla pracowitości wybrańców ludu.

Deputowany z ramienia LDPR Roman Chudiakow „jako ustawodawca i patriota” wystąpił z wnioskiem do odpowiedniej agencji rządowej o zablokowanie tych haseł Wikipedii, w których aneksja Krymu nazywana jest aneksją Krymu. Zdaniem Chudiakowa taka formuła wprowadza w błąd czytelników. Prawda w oczy kole.

Kilka dni temu Duma w pierwszym czytaniu przyjęła ustawę o ograniczeniu udziału zagranicznych udziałowców w kapitale rosyjskich mediów do 20 procent (obecnie obowiązuje 50-procentowe ograniczenie). Konieczność przyjęcia nowej regulacji uzasadniono „zimną wojną rozpętaną przeciwko Rosji”. Przeciwko projektowi zagłosował jeden deputowany (Dmitrij Gudkow) (*).

Prawdziwym arcydziełem myśli ustawodawczej jest kolejny projekt wniesiony pod obrady izby, przewidujący wypłatę z budżetu państwa rekompensat dla tych obywateli Federacji Rosyjskiej, którzy ponieśli straty na skutek podstępnych zachodnich sankcji. Podobne rozwiązanie miało być rozpatrywane na wiosnę, kiedy Ukraina groziła, że skonfiskuje rosyjską własność (a wcześniej jeszcze przy wprowadzaniu „ustawy Dimy Jakowlewa” w związku z zagrożeniem sankcjami). Rząd wydał wtedy opinię negatywną. Ale sprawa wróciła. I to akurat tego dnia, gdy w prasie pojawiły się informacje o aresztowaniu we Włoszech aktywów Arkadija Rotenberga.

Arkadij Rotenberg jest przyjacielem Władimira Putina z maty w klubie dżudoków w Petersburgu. W ciągu minionej dekady okazał się nieoczekiwanie bardzo zdolnym menedżerem i na wygrywanych w cuglach lukratywnych zamówieniach państwowych dorobił się fortuny. Część środków ulokował w mieszkaniach i willi we Włoszech. Kwaterki Rotenberga zostały ostatnio na mocy decyzji sądu opieczętowane.

W myśl poselskiej inicjatywy, nazwanej przez blogerów „Ratujmy kooperatywę Oziero”, poszkodowani mogą dochodzić rekompensat na drodze sądowej w Rosji, wykazując straty poniesione za granicą. Czy zdolnemu dżudoce rosyjski sąd odmówi wyrównania strat poniesionych w wojnie z podłym Zachodem? Borys Wiszniewski, deputowany petersburskiego Zgromadzenia Parlamentarnego, tak skomentował inicjatywę ustawodawczą o rekompensatach: „To jasne jak słońce. Oligarchowie z najbliższego kręgu Putina […], którzy zostali objęci sankcjami, wprowadzonymi na skutek polityki Kremla w sprawie Ukrainy, będą mieli zagwarantowane rekompensaty z rosyjskiego budżetu. To znaczy rosyjscy podatnicy zapłacą za ubytki, przyjaciele Putina nie poniosą strat”.

Dalej. Frakcja komunistów przygotowuje poprawki do konstytucji, przewidujące wprowadzenie najwyższego wymiaru kary nie tylko za najcięższe przestępstwa (terroryzm, morderstwa), ale także za przestępstwa gospodarcze. W Rosji obowiązuje moratorium za wykonywanie kary śmierci, według ostatnich badań opinii ponad połowa Rosjan opowiada się za zniesieniem moratorium. W sondażu pracowni socjologicznej FOM, 73% badanych uznało, że karę śmierci należałoby orzekać za pedofilię, 63% – za morderstwo, 47% – za gwałt, 28% – za rozpowszechnianie narkotyków, 13% – za zdradę państwa.

Z Dumy napływają jednak i dobre wiadomości. Oto już w październiku odbędzie się nabór do parlamentarnego chóru. „Nie jest ważne, czy macie słuch absolutny czy po prostu lubicie śpiewać przy biesiadnym stole, wszystkich zapraszamy na wstępne przesłuchania” – głosi komunikat. Na razie wpłynęło dwadzieścia zgłoszeń. O repertuarze w komunikacie nic się nie mówi.

W chórze nie pośpiewa Alina Maratowna Kabajewa, która złożyła swój mandat w związku z przejściem do wykonywania innych obowiązków. Ale o tym – przy innej okazji niebawem.

(*) Dzisiaj ustawę przyjęto w tempie ekspresowym w drugim i trzecim czytaniu. Nadążyć niepodobna za tym parlamentarnym „pendolino”.

Polityczne deklinacje, czyli odmiana przez nieszczęśliwe przypadki

Zakaz, zakazu, zakazowi, zakazem… Sankcje, sankcji, sankcjom, sankcjach… Ukraina, Ukrainy, Ukrainie… Katastrofa, katastrofie, katastrofą…

„Ja już nie mam pomysłu na to, czego jeszcze zakazać” – mówi rysunkowy Dmitrij Miedwiediew na jednej z licznych karykatur poświęconych ostatnim sankcjom i zaostrzonym wewnętrznym przepisom. Rzeczywiście – codziennie okazuje się, że w Rosji obowiązuje nowy zakaz. Po wzbudzającym najwięcej emocji i komentarzy zakazie wwozu produkcji rolnej z Europy i USA dziś wydano prawo nowe o tak zwanej paszportyzacji WiFi. Rozporządzenie rządu mówi, że każdy, kto chce skorzystać z WiFi, obowiązany jest wpierw się wylegitymować, a „zawiadowca” punktu dostępu powinien przechowywać dane klienta przez pół roku, bo mogą się one przydać służbom specjalnym w razie antyterrorystycznej potrzeby. Podobne przepisy obowiązują w Chinach i na Białorusi. Po co ten kolejny zakaz? Anton Nosik, który nieźle zna się na internecie, twierdzi, że to pozbawione sensu ograniczenie, jeśli faktycznie miałoby to być metodą walki z terrorystami: „Śledzenie kogokolwiek jest efektywne tylko wtedy, kiedy delikwent nie wie, że jest śledzony. Dla terrorystów publiczne ogłaszanie o algorytmach sprawdzania przez władze kanałów komunikacji – to podarunek od Allaha. Terrorysta czy szpieg, który ma złe zamiary, może obejść te idiotyczne normy paszportyzacji i w minutę wejść anonimowo do internetu. Czy w rządzie tego nie rozumieją? Ależ oczywiście, że rozumieją. Ale, jak modnie jest tam ostatnio mówić, to decyzja polityczna. To taki eufemizm, którym tłumaczy się wszystkie destrukcyjne i durne przepisy, które rząd wprowadza na komendę Kremla – od zamrożenia składek emerytalnych przez embargo na zagraniczną żywność po wywalanie pieniędzy z funduszy rezerwowych na idiotyczne inwestycje na Krymie”. Chodzi więc zapewne o podtrzymanie tempa zakazywania wszystkiego wszystkim i budowanie przeświadczenia, że służby mają na wszystkich oko i ucho. Do paranoi jeden krok, a może już tylko pół.

W mediach i blogosferze tematem numer jeden od dwóch dni jest embargo na zachodnią żywność. Oficjalny przekaz państwowych telewizji i wszystkich gadających w nich głów jest spójny: sankcje są sprawiedliwe, a ponadto zdrowe. Bo przyczynią się do uzdrowienia krajowego rolnictwa i ogólnie do zdrowia obywateli. Obywatele, jak powiedział niedawno prezydent Putin, są nosicielami unikatowego genotypu, niepowtarzalnego i nadzwyczajnego, przede wszystkim duchowego. Więc nie przyjemności podniebienia, ale obowiązki pod Niebem są przeznaczeniem narodu rosyjskiego. W tym duchu (tak, duchu) wypowiedział się Giennadij Oniszczenko, który do zeszłego roku był naczelnym lekarzem sanitarnym kraju i skutecznie chronił Rosjan przed polskim mięsem i gruzińskim winem: „Porzućcie swój pokarmowy kosmopolityzm. Tyle razy mówiłem, że nasz genotyp jest nastawiony na jedzenie dostosowane do środowiska, w którym się urodziliście”. Nic dodać, nic ująć. Parmezan może stanąć rosyjskiemu człowiekowi przyzwyczajonemu do kartoszki i śledzia w gardle i nieszczęście gotowe.

Niedawno adepci młodzieżówek prokremlowskich odpoczywający nad jeziorem Seliger na ideowo-patriotycznym obozie pod auspicjami Kremla doznali masowego zatrucia pokarmowego. Kilkadziesiąt osób wylądowało w szpitalu, reszta wiła się w bólach na miejscu. Co zjedli aktywiści? Amerykańskie kurczaki, polskie jabłka, podstępną mozarellę czy pokrętne szyjki rakowe? Tego nie wiadomo – uczestnikom obozu nie wolno się było kontaktować w tej sprawie z mediami. Jedno wiadomo: Giennadij Oniszczenko na pewno nie dopuściłby do zatrucia złożonych z odpowiednich tkanek patriotów rodzimymi produktami, nieprawdaż? Ale z drugiej strony – uczestnicy słusznego w swej ideowej wymowie forum młodzieżowego nie odżywiali się chyba wrażym żarciem…

Na razie w komentarzach dotyczących efektów sankcji dominuje – poza oficjalnym optymizmem pod ogólnym hasłem „Europa może nam skoczyć” – żartobliwe podejście do spodziewanych braków na rynku żywności. „Chodźcie, ostatni wieczór w supermarkecie, żeby zrobić sobie fotki z żywnością” – nawołują się znajomi przez sieci społecznościowe. „We wszystkim trzeba dostrzegać plusy: kiedy zakażą używania internetu, jedzenia i w ogóle wszystkiego, to będziemy mieli więcej czasu na czytanie” – dogaduje Falanster w Twitterze.

O swoich sankcjach w odniesieniu do Rosji ogłosiła dzisiaj Ukraina. Wywiesiła listę osób, które nie mają wstępu na jej terytorium. Kijów zastanawia się, czy nie wprowadzić zakazu tranzytu rosyjskiego gazu przez swoje terytorium. Coraz lepiej. Tymczasem część tego terytorium wrze – podsycana przez Rosję i coraz lepiej wyposażana przez nią w militaria rebelia w Donbasie trwa. Rosyjskie wojska zgromadzone przy granicy z Ukrainą znowu ćwiczą, ale mówią, że nie, nie, nie, nic takiego – tylko  celach pokojowych. W ONZ ambasador Rosji Witalij Czurkin znowu wygłosił dziś tyradę o konieczności wprowadzenia na wschód Ukrainy kontyngentu pokojowego (rosyjskiego, ma się rozumieć) z uwagi na katastrofę humanitarną. Sytuacja w otoczonych przez ukraińskie siły rządowe Doniecku i Ługańsku, pozbawionych przynajmniej w części elektryczności i wody na pewno jest koszmarna. Tylko czy wkroczenie wojsk rosyjskich z bratnią pomocą będzie panaceum na braki w zaopatrzeniu? Gra Kremla, by pod płaszczykiem pomocy humanitarnej wprowadzić na terytorium sąsiedniego państwa wojsko, jest tak przejrzysta, że reszta świata jakoś nie chce się na te obłudne zaklęcia nabrać.

Tymczasem następuje przetasowanie w szeregach donieckich samozwańców. Przysłany kilka miesięcy temu z Moskwy publicysta, specjalista od marketingu politycznego Aleksandr Borodaj, który od maja był „premierem” Donieckiej Republiki Ludowej, właśnie przestał nim być i powrócił do stolicy Rosji. Jego miejsce zajął Aleksandr Zacharczenko, „cieszący się autorytetem dowódca polowy” (http://www.youtube.com/watch?v=lH7gct9XZ7I i http://www.youtube.com/watch?v=z0bCZAm21Yo).

A w Moskwie władze miasta po raz kolejny nie wydały zgody na przeprowadzenie Marszu Pamięci i Żałoby – demonstracji przeciwko wojnie z Ukrainą. Zakaz, zakazu, zakazowi, zakazem…

Ukrzyżowanie w Słowiańsku

„Wzięli trzyletniego chłopczyka – w spodenkach, w koszulce, jak Jezusa, przybili do tablicy ogłoszeń. Jeden przybijał, dwóch trzymało. I to na oczach mamy. Mamę trzymali. I mama patrzyła, jak dziecko krwawi. Krzyki. Jęki. Na dodatek zrobili nacięcia, żeby dziecko jeszcze bardziej się męczyło… Dziecko cierpiało półtorej godziny i umarło, a mamę przywiązali do czołgu nieprzytomną i po placu przeciągnęli trzy razy…”. To opowieść niejakiej Hałyny Pyszniak. W pierwszym programie rosyjskiej telewizji http://www.1tv.ru/news/world/262978 przedstawiono jją ako uciekinierkę ze Słowiańska. Prawdziwości słów Hałyny nikt nie potwierdził.

Fake jest chlebem powszednim wojny informacyjnej, jaka toczy się od wielu tygodni w mediach Rosji i Ukrainy. Ale tym razem przegięcie jest niesłychane.

Słowiańsk od ponad tygodnia znajduje się w rękach sił ukraińskich. Brutalna rosyjska propaganda potrzebuje opowieści pokazujących krwawe oblicze „benderowców”, by ludzie w Rosji ich przeklinali i domagali się sprawiedliwej kary.

Dociekliwi użytkownicy portali społecznościowych – w przeciwieństwie do wysoce profesjonalnych dziennikarzy państwowej telewizji – dotarli do danych osoby, która snuła opowieść o ukrzyżowanym chłopcu – informują Grani.ru. Hałyna Astapenko, mieszkanka miasta Obuchow, znajdującego się 45 kilometrów od Kijowa, przedstawiła się przed kamerą nazwiskiem męża Pyszniak; mąż był funkcjonariuszem Berkutu. Po rozpoczęciu konfliktu w Donbasie pan Pyszniak walczył po stronie separatystów. Hałyna przebywa najprawdopodobniej w Rosji w obozie dla uchodźców.

Rosyjscy opozycjoniści wzywają do pociągnięcia autorów kłamliwego materiału do odpowiedzialności. Zastanawia degradacja telewizyjnego dziennikarstwa. Wydawałoby się, że już bardziej służalczym, wazeliniarskim wobec Kremla być nie można. A jednak. „Ci, którzy mają jakieś doświadczenie bojowe i wierzą, że to, co opowiada telewizja nie może być kłamstwem, jadą do Doniecka i walczą z ‘Ukrami’, niektórzy giną. To jest właśnie cel tego niesłychanego łgarstwa. Mobilizacja naiwnych ludzi na wojnę z Ukrainą. Najważniejsze to nie dać Ukraińcom spokojnie żyć w spokoju, nie pozwolić, by się rozwijali, by osiągali sukcesy. Dla tego celu ci dranie z Kremla i pierwszego programu rosyjskiej telewizji chcą być lepsi od Goebbelsa. Już go przegonili” – napisał w blogu Borys Niemcow, jeden z liderów antykremlowskiej opozycji.

„Wbros diezy” (wrzutka dezinformacji) na temat rzekomo ukrzyżowanego przez Ukraińców wkraczających do Słowiańska chłopca wykonał jeden z najgorętszych orędowników wysłania armii rosyjskiej na terytorium Ukrainy, ideolog eurazjatyckiej koncepcji rozwoju wielkiej Rosji, Aleksandr Dugin (https://www.facebook.com/alexandr.dugin/posts/811615568848485). Tylko u Dugina chłopiec ma sześć lat, został przez żołnierzy armii ukraińskiej zawieszony na tablicy ogłoszeń i zastrzelony na oczach ojca, członka oddziałów separatystów. Dugin wzywa, by te „bestie”, które zajęły Słowiańsk „zabijać, zabijać, zabijać”. Wpis Dugina na Facebooku polubiło 130 osób, ponownie udostępniło ponad pięćset, wśród komentarzy jednak znajduje się wiele podających w wątpliwość, czy to, o czym pisze Dugin, jest prawdą. A redaktorzy stacji telewizyjnej o największej oglądalności, dostarczycielki – często jedynej – informacji o tym, co się dzieje na Ukrainie, żadnych wątpliwości nie mieli. Opowieści Hałyny Astapenko vel Pyszniak nie opatrzono żadnym komentarzem.

Sieci społecznościowe pełne są rewelacji o „czarnych transplantologach” (w porozumieniu z USA i zwyrodniałą Europą Ukraińcy pobierają organy poległym bojownikom „pospolitego ruszenia”, jak o separatystach mówią rosyjskie media) czy o tym, że społeczeństwo Ukrainy jest poddawane praniu mózgu z zastosowaniem odpowiednio spreparowanej wody pitnej (specjalistą w dziedzinie preparowania wody jest Coca Cola). No tak, widocznie bez przepranego mózgu nikt by nie chciał stowarzyszać się z Europą.

Bez opozycji w kraju telewidzów

Telewizja to nasze okno na świat – mawiał Mordeczka z radiowej audycji Adama Kreczmara. Telewizja wszystko widzi, wszystko pokazuje, nie trzeba się ruszać z kanapy, nie trzeba zmieniać kapci na pantofle, wyściubiać nosa poza ściany własnego mieszkanka. Z ostatnich badań pracowni socjologicznej Centrum Lewady wynika, że Rosjanie nie tylko oglądają telewizję dla przyjemności, ale czerpią z niej wiedzę o kraju i świecie – dla 90 procent Rosjan telewizja jest głównym źródłem informacji (w Moskwie ten wskaźnik wynosi 93%), dla 53% telewizja jest jedynym źródłem informacji. Jedna trzecia Rosjan dociera jeszcze czasami też do treści przekazywanych przez inne media – prasę, radio, media internetowe. Ważnym źródłem informacji jest tradycyjna poczta pantoflowa. Z internetu korzysta 68 mln użytkowników, nie wszyscy czytają nowości – większość to użytkownicy Facebooka i jego rosyjskiego odpowiednika Vkontakte.

Badanie Lewady wykazało też, że od czasu rozpoczęcia kryzysu na Ukrainie zaufanie do programów informacyjnych państwowej telewizji znacznie wzrosło. Telewizja podaje przeżute danie – nie tylko „kartinkę”, ale komentarz do niej, coś w rodzaju katechizmu, obowiązującej wykładni.

Socjolodzy z Centrum Lewady uważają, że bezalternatywność przekazu informacyjnego jest jednym z filarów obecnego reżimu politycznego.

Na tym tle prezentuje się jeszcze jeden raport socjologów z Centrum Lewady – o podejściu społeczeństwa do opozycji. Socjolodzy zadali dwa pytania: czy w Rosji jest opozycja i czy jest potrzebna. 50% uczestników sondażu uznało, że opozycja jest (w 2012 r. – 66%), 57% uważa, że jest potrzebna (w 2012 r. – 72%), 23% pytanych zadeklarowało, że ich zdaniem opozycja w ogóle nie jest potrzebna, 20% nie potrafiło udzielić odpowiedzi. Na 2012 r. przypadły największe protesty społeczne epoki Putina, wtedy temat opozycji nie schodził z tapety. Dziś większość popiera poczynania Władimira Putina, z #Krymnasz na czele.

Ciekawą myśl wypowiedział w związku z powyższym Paweł Kazarin (http://nr2.com.ua/index.php/content/79-glavnye-temy/2035-chego-ne-uchel-igor-strelkov): Zajęcie Krymu było posunięciem na użytek polityki wewnętrznej. „Wszystko, co Rosja robi z Ukrainą to nie polityka zagraniczna Moskwy, a polityka wewnętrzna. Nawet historia z Krymem to w pierwszej kolejności sposób na zapanowanie nad sytuacją w kraju”. Nikt w Rosji nie zajmuje się wewnętrznymi problemami Rosji, nie zauważa dążeń opozycji pozasystemowej do zmiany systemu, nie ma dyskusji o alternatywie dla Putina. „Dla Rosji krymska epopeja to próba załatwienia problemów wewnętrznych: obronić się przed tymi, którzy myślą inaczej, wyrzucić ich poza nawias. Zwycięstwo Majdanu było policzkiem dla Kremla – ucieleśnieniem przegranej ich polityki, to mogło dać impuls wewnętrznym nastrojom”. Kazarin konstatuje, że po Krymie wszystko w Rosji się zmieniło.

Można powiedzieć, że zmieniło się to, co pokazuje na co dzień telewizja. A skoro coś pokazuje, to znaczy, że ludzie to widzą i w to wierzą. A jak czegoś nie pokazuje, to tego nie ma. Opozycji nie pokazuje.