Dziesięć lat temu w serii zamachów bombowych w Rosji zginęło kilkaset osób. Do tej pory nie wyjaśniono żadnej z tych tragedii.
4 września w niewielkim mieście Bujnack w Dagestanie na skutek wybuchu samochodu-pułapki zawalił się budynek mieszkalny, grzebiąc pod gruzami 58 osób. W nocy z 8 na 9 września w Moskwie wyleciał w powietrze ośmiopiętrowy blok na ulicy Gurjanowa (zginęły 94 osoby, 164 zostały ranne). 13 września na moskiewskiej Kaszyrce wybuchł kolejny blok – 119 ofiar śmiertelnych. Trzy dni później w położonym na południu Rosji Wołgodońsku – mieście średniej wielkości – na skutek zamachu zginęło 19 osób.
22 września w Riazaniu miał miejsce dziwny incydent: w piwnicy domu mieszkalnego znaleziono worki z białym proszkiem (najprawdopodobniej był to heksogen) i ładunek wybuchowy. Władze początkowo ogłosiły, że udało się udaremnić kolejny zamach, po czym przedstawiły co najmniej dziwne wytłumaczenie, że to były ćwiczenia służb specjalnych.
Do dziś nie ustalono, kto jest odpowiedzialny za te tragiczne zamachy. Sprawców nie schwytano. Za to oficjalna propaganda bardzo szybko przerażonemu społeczeństwu (a lokalizacja zamachów – od małego miasta po stolicę – wskazywała, że zagrożeni są wszyscy, nikt nie może czuć się bezpieczny) podsunęła wersję o „czeczeńskim śladzie”, co rozpętało antyczeczeńską histerię. Łatwiej było w tych okolicznościach uzasadnić konieczność przeprowadzenia „drugiej wojny czeczeńskiej”. Świeżo posadzony w fotelu szefa rządu nikomu nieznany ekspułkownik służby bezpieczeństwa Władimir Putin jednym skokiem dosiadł konia tej wojny i zaistniał w społecznej świadomości jako obrońca przed terrorystami.
Wokół tych dziwnych zamachów narosło wiele spekulacji – i ze strony tych, którzy są przekonani o tym, że to władze maczały w tym palce, i ze strony tych, którzy są zwolennikami oficjalnej wersji, że zamachów dokonali Czeczeni. Napisano na ten temat wiele książek (m.in. powstała sfinansowana przez zaklętego wroga Putina Borysa Bieriezowskiego książka „Wysadzić Rosję” autorstwa Jurija Felsztyńskiego i świętej pamięci Aleksandra Litwinienki).
Śledztwo nie dało odpowiedzi na zasadnicze pytania.
Dziesięć lat po tych tragicznych wydarzeniach w amerykańskim czasopiśmie dla dobrze ubranych snobów „GQ” ukazał się artykuł poświęcony zamachom. Kierownictwo domu wydawniczego Conde Nast podjęło decyzję o zdjęciu tego materiału z rosyjskojęzycznego wydania czasopisma. Korespondent wojenny pisma Scott Anderson przeprowadził własne śledztwo dziennikarskie i napisał artykuł „Władimir Putin – mroczna droga na szczyty władzy”, opublikowany we wrześniowym numerze „GQ”. Cytował w nim m.in. wypowiedzi byłego funkcjonariusza służb, późniejszego adwokata ofiar zamachów Michaiła Triepaszkina (odsiedział w więzieniu wyrok czterech lat pozbawienia wolności za rozgłaszanie tajemnicy państwowej, wyszedł na wolność). Triepaszkin przedstawiał w rozmowach z Andersonem tezę, że fala strachu po zamachach wyniosła Putina do władzy. Wersja nie nowa i w Rosji znana. Triepaszkin w ostatnich dniach był zresztą gościem kilku audycji radiowych i internetowych gazet. Rosyjskojęzyczna publiczność mogła się zatem zapoznać (przypomnieć sobie), co myśli o zamachach Michaił Triepaszkin. Skąd zatem obawa amerykańskich wydawców przed rozpowszechnieniem w Rosji artykułu, w którym nie ma żadnych nowości ani żadnych rewelacji (choć przedstawiona w nim wersja wydarzeń jest daleka od oficjalnej)? Czyżby za oceanem wchodziła w modę zasada oficjalnej rosyjskiej propagandy – „o Putinie albo nic, albo dobrze”. A może to taka przewrotna forma wylansowania materiału – skoro jest zakazany, to każdy zainteresowany tematem odbiorca w Rosji sięgnie po ten artykuł – zwłaszcza że jest on już dostępny w internecie w wersji rosyjskiej.