Archiwum miesiąca: luty 2012

Telewidzu, obudź się, za tydzień wybory

W powieściach czy filmach szpiegowskich można nie zrozumieć połowy wykładanych tam aluzji, ukazywanych zza zasłonki zasad, które rządzą tą sferą, metod i powiązań – wszystko podane jest w groźnym sosie podejrzeń, niedopowiedzeń, intryg. Domyśl się, człowieku. Mniej więcej jasne są na ogół motywacje głównych bohaterów – coś musi być jasne, żeby widz nie odpadł w połowie dzieła w poczuciu zaplątania się w pajęczynę i z karuzelą w głowie.

Zaserwowane dziś przez Pierwyj Kanał – pierwszy program rosyjskiej telewizji – rewelacje dotyczące domniemanego zamachu na premiera Putina należą do tej niezrozumiałej części powieści szpiegowskiej. Wedle telewizyjnej relacji, trzej związani z czeczeńskim podziemiem osobnicy, podróżujący uprzednio po różnych stronach świata, w Odessie majstrowali miny, a potem mieli je tak sprytnie zdetonować w Moskwie, żeby zabić Władimira Władimirowicza Putina. Mina miała wybuchnąć dopiero po wyborach. Ale wybuchła wcześniej, na początku stycznia, w Odessie, w wynajmowanym mieszkaniu. Ukraińskie służby specjalne nie zaspały gruszek w popiele – majsterkowiczów zatrzymano (na początku lutego), to znaczy tych, którzy wybuch przeżyli, bo nie wszystkim się to udało. To tak w skrócie. Jeden z zatrzymanych zeznał, że mieli zabić Putina. Przy tych opowieściach rosyjska telewizja pociągnęła, jak to w telewizyjnych bajkach bywa, za stary sparciały sznurek – wskazano na zasłużonego Doku Umarowa, emira wszystkich terrorystów Kaukazu, jako domniemanego zleceniodawcę domniemanego zamachu.

Było tak, nie było tak? Na podstawie przekazanych informacji trudno to jednoznacznie ocenić. Dużo szczegółów, dużo znaków zapytania. Może faktycznie szykowano jakieś zamachy w Moskwie z użyciem materiałów wybuchowych, może nie na Putina. A może…

Rosyjska blogosfera dzisiaj kipi: co jeden komentarz, to bardziej zjadliwy, króluje sceptycyzm. Przygotowywanie bomby, żeby ją gdzieś podłożyć i na kogoś się zamachnąć a dokonanie zamachu to, jak mówią w Odessie, dwie wielkie różnice. Poza tym Federalna Służba Ochrony zdmuchuje wszystkie pyłki spod nóg pierwszych osób w państwie; sprawdza trasy przejazdu, a gdy premier Putin jedzie do pracy, zamykane są miejskie arterie, którymi orszak się przemieszcza. Oczywiście ochrona to tylko ludzie i też mogą przeoczyć jakiegoś świra albo terrorystę. Wszystko się może zdarzyć. W opowieści telewizyjnej ważne było to, że czytelnie wskazano na tradycyjne ośrodki, w których knuje się przeciwko Rosji i jej władzom: oto jeden z niedoszłych zamachowców wiele lat przebywał w Londynie (to znane gniazdo wrażych sił), gdzie był kurierem czeczeńskich terrorystów (klasyczny „czeczeński ślad”, stałe zagrożenie wiszące nad Rosją).

Wiadomość o planowanym zamachu nie była jednak przeznaczona dla tych sceptyków, którzy teraz ze smakiem rozsmarowują po ścianach blogosfery szczegóły podane przez telewizyjną tubę Kremla i wątpią, wątpią, wątpią. Oni i tak nie zagłosują na Putina – czy z zamachem, czy bez zamachu. To wygląda na trąbkę podrywającą „na boj” zwolenników Władimira Putina, którzy z roztargnienia zapomnieli o tym, że w najbliższą niedzielę odbędzie się głosowanie albo z lenistwa nie zamierzali iść do urn, przekonani, że i tak ich Władimir Władimirowicz wygra. To klasyczna mobilizacja elektoratu poprzez kontrolowany „wbros” takiej wiadomości do mediów – pisze „Gazeta.ru”.

Rzecznik prasowy premiera Dmitrij Pieskow potwierdził wykrycie i udaremnienie zamachu na Putina. A sugestie, że ujawnienie tych informacji jest przedwyborczą taktyką, nazwał „co najmniej świętokradztwem”. Służba prasowa stacji Pierwyj Kanał poszła jeszcze dalej: uznała tych, którzy podają w wątpliwość organizowanie zamachu, za „chorych na głowę”. Biuro prasowe Federalnej Służby Bezpieczeństwa odmówiło dziennikarzom komentarza, odsyłając do telewizji Pierwyj Kanał, która „dysponuje całokształtem informacji”.

Mąż zaufania

Znany hipnotyzer, sportowiec, lekarz, uzdrowiciel telewizyjny i stadionowy Anatolij Kaszpirowski został zarejestrowany jako mąż zaufania kandydata na prezydenta Władimira Żyrinowskiego. Raz. Kaszpirowski otrzymał numer porządkowy dziewięć. Dwa. W rubryce dotyczącej zawodu zapisał skromnie: emeryt (ma 73 lata). Trzy. Kaszpirowski wyczyniał już sztuki w teatrze politycznym Żyrinowskiego w czasach prosperity, w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Cztery. W 1993 r. został nawet wybrany do Dumy Państwowej, ale członkostwa we frakcji Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji wyrzekł się już po roku. W emocjonalnym liście do przywódcy oskarżył go wtedy o rasizm i propagowanie wojny. Pięć. Potem jak zahipnotyzowany wrócił na łono frakcji. Sześć. Ale nie na długo. Siedem. A teraz znowu… Sto dwadzieścia osiem.

Sam Żyrinowski zaimponował mi swoim wystrojem zewnętrznym w Dniu Obrońcy Ojczyzny 23 lutego. Na wiec swoich zwolenników przy placu Puszkinaw Moskwie przybył w oficerskim szynelu i karakułowej srebrnej czapie. Przemawiał, rąbiąc krótkie żołnierskie zdania. Kaszpirowskiego nie było przy jego boku.

Po dziesięciu latach pobytu w Stanach Zjednoczonych, gdzie leczył z nadwagi rosyjskich emigrantów, Kaszpirowski powrócił do Rosji i zamieszkał w moskiewskiej dzielnicy Mitino. Nie ma już takiego wzięcia, jak dwadzieścia lat temu. Niemniej na jego seanse ludzie przychodzą. Kaszpirowski „leczył” na przykład w 2005 roku w hali sportowej Jubilejny w Petersburgu. Jak pisała wtedy prasa, kliniki psychiatryczne naszykowały w związku z wizytą uzdrowiciela w mieście więcej miejsc na oddziałach – co wrażliwsi uczestnicy seansów hipnotyzera wymagają po tym gwałtownym przeżyciu specjalistycznej pomocy psychiatry. Jesienią zeszłego roku uzdrowiciel objechał kilka miast w Rosji. Kaszpirowski idzie z duchem czasu, zapisuje swoje słynne „Raz-dwa-trzy” na płytach DVD, podczas spotkań można kupić te płyty w kuluarach za 800 rubli (około 80 zł). Jak ktoś nie ma takiej kasy, to może zaoszczędzić kilkaset rubli i zadowolić się leczącymi zdjęciami hipnotyzera-uzdrowiciela. Zdjęcia mają cudowne właściwości (kto by wątpił): chory może popatrzeć w oczy wizerunku Kaszpirowskiego, zadać mu w myślach pytanie o stan swojego zdrowia, a tą samą droga otrzyma odpowiedź. Zdjęcia można też przykładać do chorych miejsc i – jak ręką, a właściwie jak zdjęciem odjął. W 2009 r. Kaszpirowski znowu ruszył do telewizji – w programie NTW pokazywał, jak pozbywać się toksyn z organizmu, leczył lwice salonowe i gwiazdy ekranów i scen z dolegliwości wszelkich. Handlował też torebeczkami z cudowną solą, której przyłożenie tu i ówdzie leczy to i owo. Kaszpirowski jest niezniszczalny (gdybym była japońskim filmowcem, nakręciłabym film „Godzilla contra Kaszpirowski”). Ciekawe, na jak długo powróci do polityki i jak przysłuży się Żyrinowskiemu. Będzie hipnotyzował wyborców?

Pobieda budiet za nami

Tym groźnym cytatem z groźnego Wiaczesława Mołotowa ozdobił wczoraj na Łużnikach przemówienie, skierowane do zwiezionych z całej Rosji zwolenników, faworyt wyborów prezydenckich Władimir Putin. Zwycięstwo będzie nasze. Te słowa Mołotow wypowiedział w radiowym wystąpieniu na początku wojny niemiecko-radzieckiej w 1941 roku, kiedy wróg rozwijał Blitzkrieg, a Armia Czerwona szła w rozsypkę.

Skąd to bojowe nawiązanie do historycznego przemówienia Mołotowa? Kto stoi dziś u bram Moskwy i zagraża jej pokojowemu bytowi? Putin w przemowie ostrzegał przed jakimiś nieokreślonymi wrogami i wewnętrznymi zdrajcami, którzy popatrują za granicę [za bugor] i biegają na lewo. Kim są ci wrogowie Putina i ojczyzny, która najwidoczniej znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie?

Jeśli chodzi o cytaty we wczorajszym przemówieniu, to nie za bardzo się mówcy udały. Z żarem kaowca premier Putin zadeklamował też fragment wiersza „Borodino” Michaiła Lermontowa. Było w nim o bohaterskim umieraniu za Moskwę. Kto teraz ma – i dlaczego – umierać za Moskwę? Niezrozumiałe.

Militarystyczna retoryka pojawia się w wystąpieniach Władimira Putina nie po raz pierwszy, w tej kampanii jest może tylko bardziej wyraźna i bardziej wyrazista. Na wczorajszym wiecu w Łużnikach, zorganizowanym w Dniu Obrońcy Ojczyzny, Putin był bardzo emocjonalny. Krzyczał do tłumu, aranżował patriotyczne „kriczałki”, zaciskał pięści. Uwierzył w to, że jego władza jest zagrożona? Po raz pierwszy od dwunastu lat musi naprawdę walczyć o władzę – napisali krytyczni komentatorzy. Z kim walczy o władzę Putin? Z czterema kontrkandydatami, z których każdy odgrywa swoją drugoplanową rolę „podtancowki” dla jedynego słusznego kandydata? Z nimi nie musi walczyć, oni przecież nie walczą o władzę, a jedynie figurują na liście.

Przebudzony w grudniu ruch obywatelski nie przyniósł na razie zmiany w systemie politycznym, nie wysadził z siodła Putina, ale przyniósł przeświadczenie, że ten system nie jest wieczny. Może nawet całkiem niedługo potrwa, a może długo, kto to wie. To owo przeświadczenie dużej części rosyjskiego społeczeństwa jest „wrogiem” Putina. Jeden z komentatorów po wiecu na Pokłonnej Górze w Moskwie (gdzie dwa tygodnie temu demonstrowali zdeklarowani i przymuszeni zwolennicy Putina) kpił, że te wiece poparcia obsługa Putina organizuje po to, żeby przekonać właśnie jego samego, że ma poparcie i może wygrać wybory w pierwszej turze. „Kartinka” jest najważniejsza.

Putin ciągle odwołuje się do hasła „stabilność to ja”. „A może ja już nie chcę stabilnej korupcji i panoszenia się kolegów Putina? Takiej stabilności nie chcemy. A dlaczego on [Putin] utożsamia się z Rosją? Kto przeciwko Putinowi, ten przeciwko Rosji? Z jakiej niby racji?” – pyskują internauci. Ale Putin idzie wytartą koleiną: front, bitwa o Rosję, wrogowie, stabilność-niestabilność. „Putin nie może się zmienić – pisze w „Gazecie.ru” Natalia Geworkian. – Nie słyszy młodego pokolenia, które urodziło się w latach Jelcyna, które łyknęło wolności. Putin nie rozumie tego pokolenia, nie umie z nim rozmawiać, nie docenia. Nie bierze pod uwagę. A to błąd. Putin nadal gra na podział w społeczeństwie, a to niegodne i niebezpieczne. Nadal próbuje podnosić pretensje do lat 90., a to już nie działa”.

Ostrzej napisał Witalij Portnikow (Grani.ru): Putin pokazał na Łużnikach, że jest „politykiem konfrontacji, pogardzającym kompromisem i nienawidzącym wszystkich, którzy nie chcą go widzieć na czele Rosji. W latach sterowanej demokracji, kiedy nie było demonstracji ulicznych, mógł uważać siebie za lidera narodu – czyli przywódcę wszystkich Rosjan, niezależnie od ich poglądów politycznych. Teraz cytuje „Borodino” na spotkaniu ze zwolennikami, utwór o wojnie wyzwoleńczej przeciwko okupantom, jak gdyby ci, którzy się z nim nie zgadzają i go nie kochają, nie byli jego współobywatelami. Maska naclidera spadła. Putin monarcha był przekonany, że jest przez wszystkich kochany i był gotów odpowiadać za wszystkich.

Putin polityk chce być liderem tylko tych, którzy go oklaskują. […] Putin po powrocie na Kreml zostanie prezydentem tych, którzy dają się zganiać na wiece poparcia. Prawdziwym liderem narodu, symbolem jej nadziei nie będzie choćby z tego powodu, że on sam tego nie chce. On chce kierować pokornymi. Kierować innymi, dogadywać się z innymi polityk Władimir Putin nie chce i nie umie”. Pesymistyczna wizja, bez dwóch zdań.

W 2007 roku na Łużnikach też się odbył wiec z udziałem Władimira Putina, naówczas prezydenta, który kończył swoją drugą kadencję, wspierał w wyborach parlamentarnych partię władzy i pochylał się nad studnią życzeń, by zobaczyć w niej rozwiązanie „problemu 2008”. Tak jak na wczorajszym spędzie wtedy też na Łużnikach śpiewały popularne zespoły, a przebojem była pieśń „A w czistom pole sistiema Grad, Za nami Putin i Stalingrad”. Wtedy też naclider mówił o wrogach ojczyzny, którzy ze szpiegowskimi kamieniami w ręku czyhają na każde potknięcie Moskwy, by wkroczyć, zawładnąć, zaprowadzić swoje wredne porządki. I znowu Łużniki, i znowu ta sama rzeka, te same groźne hasła. Tylko akustyka jest już inna. Echo odpowiada inaczej.

 

Lekko rozpięte rankingi

Do głosowania 4 marca zostało dziesięć dni. Państwowy ośrodek badania opinii publicznej WCIOM opublikował rezultaty najnowszego sondażu. Według tego badania Władimir Putin zdobędzie 58,6%, Giennadij Ziuganow (partia komunistyczna) – 14,8%, Władimir Żyrinowski (nacjonalistyczna LDPR) – 9,4%, Michaił Prochorow (niezależny) – 8,7%, Siergiej Mironow (Sprawiedliwa Rosja) – 7,7%; głosy nieważne – 0,8%. Czyli wybory zostaną rozstrzygnięte w pierwszej turze. Frekwencja może przekroczyć 80%.

Wyniki sondażu podanego przez Fond Obszczestwiennoje Mnienije (FOM, wykonujący zamówienia zewnętrzne, częstym zlecioniodawcą FOM-u jest prezydencka kancelaria) wyglądają trochę inaczej: Władimir Putin – 50%, Giennadij Ziuganow – 9%, Władimir Żyrinowski – 6%, Michaił Prochorow – 5%, Siergiej Mironow – 3%. Dziewięć procent pytanych oświadczyło, że nie zamierza głosować. Nie zdecydowało się jeszcze, na kogo zagłosuje aż 18 procent. Zgodnie z tym pomiarem wyborczych preferencji druga tura jest możliwa, choć nie przesądzona.

Niezależni socjologowie z projektu „Otkrytoje Mnienije” twierdzą, że w pierwszej turze wybory nie zostaną rozstrzygnięte. Putin wygra dopiero w drugiej turze. „Otkrytoje Mnienije” daje Putinowi w pierwszej turze 48%. Pozostali uczestnicy wyścigu mogą liczyć na kilka procent, dzielą ich niewielkie różnice. Krytycy tego rankingu podnoszą, że badanie przeprowadzone przez „Otkrytoje Mnienije” nie jest pełnokrwistym sondażem, a raczej pomiarem preferencji, nie wzięto w nich pod uwagę tych, którzy jeszcze nie określili swego faworyta lub nie zdecydowali, czy ostatecznie pójdą do urn.

No i tak, socjologiczna babka na troje wróżyła.

W innym sondażu zbadano gotowość do wzięcia udziału w akcjach protestu: 62% respondentów nie zamierza brać udziału w protestach, 31% nie wykluczyło wyjścia na ulice.

Twerskie korzenie

Władimir Putin pochodzi w linii prostej od Rurykowiczów – autorzy publikujący wyniki badań na łamach twerskiej gazety „Karawan + Ja” nie mają wątpliwości co do prawdziwości swojej odkrywczej tezy.

Dowody? Proszę bardzo, są oczywistą oczywistością. Historyk Nikołaj Gajdukow: „Nie można zostać prezydentem tak po prostu. Ponadto Władimir Putin jest związany więzami rodzinnymi z ziemią twerską. W średniowieczu Twer był siedzibą władzy książęcej. Na ziemi twerskiej jest obecna symbolika Rurykowiczów, a to wszystko wchodzi w duchową genealogię Putina. Zresztą mówimy również o genealogii krwi. […]”. Inny twerski historyk Giennadij Klimow przechodzi bezpośrednio do „genealogii krwi” (cokolwiek miałoby to znaczyć): „Ród Putina po mieczu pochodzi znad rzeki Szosza, która płynie niedaleko od Tweru. […] Ród Putinów najprawdopodobniej oddzielił się od rodu książąt Putiatinów. Uproszczone nazwiska nadawano dzieciom narodzonym ze szlachetnego ojca i pochodzącej z prostego ludu matki, tak powstało nazwisko Putin. […] Putin jest najpewniej dalekim krewnym wszystkich monarchów Europy. Zresztą, królowie nie mają dalekich krewnych. Mogą mieć szlachetnych lub nieszlachetnych. Niemal wszyscy monarchowie Europy to potomkowie twerskiego rycerskiego rodu książęcego. Pod tym względem Putin jest im co najmniej równy. Dlatego łączą go tak ciepłe stosunki z królem Hiszpanii Juanem Carlosem I”. Według tych odkrywczych wywodów, król Jagiełło też jest spokrewniony z Putinem, przez Rurykowiczów, ma się rozumieć. Zdziwiłby się pewnie król Władysław, ale może i ucieszył, że ma krewniaka na moskiewskim tronie.

W dzisiejszym numerze gazety znajdziemy kolejne rewelacje: okazuje się, że Władimir Putin pochodzi od księcia Michała Jarosławowicza Twerskiego, świętego męża, kanonizowanego przez Cerkiew prawosławną. Wystarczy tylko spojrzeć na zdjęcie pana premiera i portret księcia: kubek w kubek, taka sama łysinka, takie same uduchowione oczy, taki sam rasowy nos (o, yes). Historycy twierdzą, że żadne wizerunki księcia się nie zachowały, a te, które znamy, zostały „napisane” po śmierci księcia, a ikony świętych „pisze się”, nie odwzorowując podobieństwa fizycznego, a duchowość, świętość.

Nic to. Najważniejsze, że pochodzenie od książąt Rurykowiczów daje Putinowi pełne prawo, by zostać ponownie prezydentem Rosji. Tako rzecze Giennadij Klimow. I na pewno wie, co mówi.

Drużyna kandydata numer jeden

Niedźwiedzią przysługę okazują Władimirowi Putinowi jego ludzie. Ludzie, którzy powinni zabiegać o podniesienie rankingu, którzy powinni uwodzić elektorat, swoim autorytetem, popularnością, intelektem wspierać ze wszech sił swego kandydata na najwyższy urząd w państwie. Zwłaszcza że w sztabie wyborczym siedzą przecież tuzy ojczystej kultury.

Oglądałam wczoraj zarejestrowaną kilka dni temu w TV Rossija 24 rozmowę osób wydelegowanych przez dwóch kandydatów na prezydenta. Sami kandydaci nie debatują, bo Władimir Putin oznajmił, że debaty telewizyjnej z jego udziałem nie będzie. A zatem wysłał do telewizji na debatę o kulturze samego Nikitę Michałkowa, nosiciela najwyższych wartości wszystkich najważniejszych rzeczy pisanych największymi literami. Michałkow był kiedyś znakomitym reżyserem i wzruszającym, niepokojącym aktorem. W ostatnich latach zrobił kilka nieudanych filmów, wdał się w nieprzyjemne rozgrywki wokół Komitetu Kinematografii, a nade wszystko wdał się w politykę. Politykę dworską. Przylgnęła do niego prześmiewcza etykietka głównego „biesogona” (od nazwy stacji telewizyjnej „Biesogon”, tj. egzorcysta, ten, który wygania biesy). Michałkow jak mało kto potrafi czarować, być ujmujący, musujący, fascynujący. Można się było spodziewać jego pasjonującej rozmowy. Z kim?

Otóż, z nieznaną szerokiej publiczności (a już na pewno nie tak znanej jak interlokutor) Iriną Prochorową, siostrą Michaiła Prochorowa, miliardera i koszykarza. Irina Dmitrijewna Prochorowa jest wydawcą, jednym z najrozsądniejszych i najbardziej profesjonalnych w Rosji, stoi też na czele założonej przez brata fundacji, wspierającej kulturę na prowincji.

Słuchałam dyskusji, a właściwie znakomitego popisu Iriny Dmitrijewny, z wypiekami na twarzy: wiedza, dane w małych palcu, rzeczowe argumenty, znakomity refleks, kultura, piękny język, logika wypowiedzi. A naprzeciwko niej siedział blady, splątany pan, który bąkał coś pod nosem. Nie umiał powiedzieć nic ciekawego, może poza kilkoma nieeleganckimi aluzjami. Np. czy można powierzyć los kraju człowiekowi, który nigdy nie miał własnej rodziny (Michaił Prochorow jest kawalerem, do niedawna szalał z pięknymi kurtyzanami w alpejskich kurortach, czym wywołał międzynarodowy skandal). Irina Dmitrijewna odparowała: a czy lepiej jest żenić się bez ładu i składu, a potem rozwodzić, zostawiać żonę, dzieci.

Rosyjski internet dosłownie wybuchł zachwytami pod adresem Iriny Prochorowej (zasłużonymi w pełni). „Dlaczego Irina Dmitrijewna nie kandyduje na prezydenta? Zagłosowałbym natychmiast” – tak pisało wielu komentatorów.

A w telewizji REN wystąpił z kolei sam szef sztabu wyborczego głównego kandydata, reżyser (no tak, znowu reżyser) Stanisław Goworuchin. Mówił dużo i kwieciście. Internet nazwał śmietnikiem, uczestników demonstracji na placu Błotnym – małpami, które na dodatek bezrefleksyjnie chcą kopiować zachodnie wzorce. We wcześniejszym wywiadzie Goworuchin nazwał rosyjską liberalną inteligencję „gównem narodu” (miało to być nawiązanie do Lenina) i w ogóle stwierdził, że inteligencja to zdrajcy. Jego zdaniem, Putin nie powinien szukać poparcia wśród tych wszystkich pisarczyków, nawet i laureatów Bookerów, co to piszą książki, których nikt nie czyta. A kreatywną klasą są, według Goworuchina, nie ci, co chodzą z białymi balonikami na demonstracje, a ci, którzy kładą rury na dnie Bałtyku i Morza Czarnego. Aha, i jeszcze powiedział, że kandydaci na prezydenta mają nierówne warunki w mediach, bo Putina telewizja oczernia. No, nic dodać, nic ująć. „Brawo, Jasiu” – jak by powiedział jeden z bohaterów Barei.

Na koniec jeszcze dwa cytaty z Goworuchina: „Nie mogę wybaczyć Jelcynowi dwóch rzeczy: strzelania do parlamentu w 1993 r. i wysunięcia kandydatury Putina”. Cytat pochodzi z marca 2000 roku, kiedy Stanisław Goworuchin startował na prezydenta jako rywal Putina, którego krytykował m.in. za to, że ten wywodzi się z KGB. Goworuchin zdobył 0,44% głosów. Po wyborach powiedział: „Putin wygrał dzięki temu, że naród ma psychologię niewolnika: jak mu pokażą nowego cara, to na niego będzie głosował”. Cytaty zaczerpnęłam z rosyjskiej Wikipedii.

Poranek prezydenta

Ten filmik trwa 50 sekund. W ciągu dwóch dni obejrzało go 2 miliony 171 tysięcy użytkowników Internetu. Filmik to niby reportaż z procesu Putina, w którym wykorzystano kilka scenek z drugiego procesu Chodorkowskiego. Wmontowano w nie siedzącego na ławie oskarżonych za kratkami Władimira Putina. Sędzia Wiktor Daniłkin (przewodniczący procesowi Chodorkowskiego) zwraca się do podsądnego z pytaniami. Filmikowy Putin o twarzy ziemistej odpowiada monosylabami. Lektorka odczytuje w tle zarzuty postawione „byłemu premierowi”: rozkradanie własności państwowej w szczególnie wielkiej skali, machinacje finansowe, przekroczenie kompetencji.

Pisarz Władimir Wojnowicz, autor antyutopii „2042”, w niedawnej wypowiedzi dla Radia Swoboda stwierdził, że trudno będzie powstrzymać falę, która wezbrała. Trudno będzie powstrzymać prześmiewców, krytyków, zwykłych żartownisiów, którzy już nie mogą przestać śmiać się z Putina. Wojnowicz wcale jednak nie przewiduje, że głośny śmiech będzie w stanie zmieść ze sceny władzy, która zaczyna ostrzyć kły i pazury, by się na tych wszystkich poważnych i wesołkach odegrać. I to zaraz po 4 marca.

W podobnym duchu, acz nie tak pesymistycznie prognozuje sytuację po wyborach Gleb Pawłowski, do niedawna kremlowski demiurg, który kilka miesięcy temu rozstał się z wysokimi pracodawcami i stał się ich krytykiem. „Prezydent wygrywa – pisze w najnowszym numerze „The New Times”. – Ale w jego zwycięstwo nie wierzą nawet ci, co go popierają. I nie chodzi wcale o przeciwników Putina. On przestaje być przekonywający nawet dla swoich zwolenników. Gubernatorzy już teraz dzwonią do siebie i opowiadają, co im kazano [tzn. jaki wynik zapewnić Putinowi] i jak to będą realizować. Czy oni uznają takie wybory za prawomocne? Oni będą go uważać za słabego prezydenta. On znajdzie się przy sterach, ale bez niezbędnej aparatury. Ta sytuacja przypominać będzie rok 1996 [rok drugich wyborów prezydenckich w Rosji, wygrał je Borys Jelcyn, ale m.in. za cenę zakulisowych porozumień z oligarchami i koncesji dla nich]. Dobrze pamiętamy, co zostało z większości Jelcyna już miesiąc po zwycięstwie. [5 marca] nastanie pochmurny poranek nowego prezydenta. Prezydenta kraju, gdzie ludzie nie traktują go już jak monarchę. Będą mu się śmiać w twarz. A to nowa sytuacja”.

Ostro pojechał Pawłowski, ale i sytuacja jest ostra. Zresztą nawet zdeklarowany zwolennik Putina, dziennikarz telewizyjny Michaił Leontjew (na wiecu na Pokłonnej Górze zrywał gardło, odsądzając od czci i wiary „wrogów Rosji”, balujących na placu Błotnym za pieniądze nienawistnej Ameryki) mówi, że w elitach coś się zmieniło. Część elit – dotychczas jednoznacznie lojalnych wobec Putina – teraz zaczyna szeptać po kątach, a nawet finansować opozycyjne mityngi. To nowa sytuacja, bez dwóch zdań.

Jak nie doszło do drugiego Czarnobyla

Na trzy dni przed końcem 2011 roku omal nie doszło do katastrofy. Pożar na atomowym okręcie podwodnym K-84 „Jekaterynburg” w bazie remontowej Roslakowo koło Murmańska na półwyspie Kola mógł zakończyć się tragicznie – na okręcie znajdowały się ładunki jądrowe. Wyniki śledztwa dziennikarskiego publikuje dziś tygodnik „Kommiersant-Włast’”.

O pożarze donosiły wszystkie agencje informacyjne, 30 grudnia minister ds. sytuacji nadzwyczajnych Siergiej Szojgu poinformował o zakończonej powodzeniem akcji gaśniczej na atomowym okręcie K-84 „Jekaterynburg”. Wtedy oficjalnie nie mówiono o obecności na pokładzie rakiet międzykontynentalnych z głowicami jądrowymi i torped oraz dwóch reaktorów jądrowych, które mogły wybuchnąć. Co więcej, pogłoski o tym, że na pokładzie mogą znajdować się ładunki nuklearne, dementowano. Specjaliści zapewniali, że okręt, który trafia do doku remontowego, nie może „nieść” ładunków, są one uprzednio demontowane. Rzeczywiście, tak głosi instrukcja. Dziennikarze „Kommiersanta-Własti” twierdzą natomiast, że tym razem ładunków nie zdemontowano, jako że okręt miał przejść w doku nie remont, a jedynie krótkotrwały przegląd. W takich sytuacjach dowództwo podejmuje decyzję o pozostawieniu ładunków na pokładzie (demontowanie ładunków to procedura długotrwała, może wydłużyć przegląd nawet o dwa tygodnie).

Autorzy artykułu, Michaił Łukin i Iwan Safronow jr., powołują się na kilka niezależnych od siebie źródeł z dowództwa marynarki wojennej i Floty Północnej, które potwierdziły obecność ładunków nuklearnych na pokładzie objętego pożarem okrętu. Ponadto już po ugaszeniu pożaru okręt w pierwszych dniach stycznia został wysłany do buchty Okolnaja, a następnie do miejsca stałego bazowania. „Ponieważ po pożarze okręt został na długo wyłączony ze służby, jedyny powód, dla którego wysłano okręt do Okolnej, to zdjęcie z pokładu znajdujących się na K-84 rakiet i torped” – piszą autorzy dziennikarskiego śledztwa.

W akcji ratowniczej brali udział początkowo tylko marynarze służący na okręcie. Mieli oni, według dziennikarzy „Kommiersanta-Własti”, zdemontować torpedy i rakiety, znajdujące się w miejscach położonych najbliżej objętej pożarem części. Podtopiono część doku, w którym stał okręt, co uratowało sytuację. Przybyła też specjalna brygada ratownicza z Moskwy. Nikt nie zginął, dwie osoby zatruły się trującymi wyziewami. Akcja została przeprowadzona prawidłowo.

Łukin i Safronow snują też katastroficzne wizje, co by było, gdyby akcja się nie powiodła. Gdyby pożar, który powstał w dziobowej części okrętu, rozprzestrzenił się, mogło dojść do niekontrolowanego wybuchu ładunków, a zatem nie tylko do zniszczenia okrętu, śmierci załogi, ale także skażenia stoczni remontowej oraz znacznego obszaru wokół bazy (m.in. wód Zatoki Kolskiej). Ewakuowanie mieszkańców pobliskiego Murmańska w środku polarnej zimy byłoby szalenie trudne. Poza tym, wśród mieszkańców mogłoby dojść do paniki.

„Co uratowało nas od katastrofy – właściwe działania ludzi, którzy gasili pożar, bohaterska postawa marynarzy, którzy wyciągali torpedy z rozgrzanych leży, właściwe decyzje dowództwa, na czas podjęta decyzja o podtopieniu doku albo zwyczajny zbieg okoliczności – tego nie wiadomo. Jednak jeden z tych czynników lub kilka z nich pozwoliło uniknąć nieobliczalnej katastrofy” – podsumowują Łukin i Safronow.

Jakże kruche jest nasze poczucie bezpieczeństwa.

Czy można kupić spokój?

Ta wiadomość na stronie internetowej gazety „Kommiersant” ma w ostatnich dniach największą liczbę odsłon. Premier Władimir Putin, przodujący w rankingach kandydatów na prezydenta Rosji, wygłosił mowę na zjeździe najbogatszych ludzi Rosji zrzeszonych w Związku Przemysłowców i Przedsiębiorców: „Rozważane są różne warianty. Trzeba to oczywiście przedyskutować ze społeczeństwem, ze środowiskiem ekspertów, ale tak, żeby rzeczywiście społeczeństwo wybrało warianty zamknięcia problemów lat dziewięćdziesiątych: nieuczciwej, powiedzmy to sobie szczerze, prywatyzacji, wszystkich przetargów. To powinna być jednorazowa wpłata albo coś innego, ale razem musimy o tym pomyśleć”. Według premiera, ten specyficzny datek/wykup pozwoli „zapewnić społeczną legalizację samej instytucji prywatnej własności, społeczne zaufanie do biznesu, bez tego nie będziemy mogli rozwijać nowoczesnej gospodarki rynkowej, a tym bardziej nie zbudujemy zdrowego społeczeństwa obywatelskiego”.

Myśl ciekawa, zwłaszcza w kampanii wyborczej – biznesie, zapłać za swój spokój, bo przecież ciągle można mieć wątpliwości do podstaw fortun ukształtowanych w Rosji. Czy pomysł pana premiera spodobał się tym, którzy zgromadzili się w sali hotelu Ritz? Trudno powiedzieć. Najbogatsi biznesmeni Rosji nabrali powietrza w płuca i na razie tak trwają. Pomysł pana premiera nie im miał się, jak sądzę, spodobać, a raczej społeczeństwu, które ma wybrać „warianty zamknięcia problemów lat dziewięćdziesiątych”. Władimirowi Władimirowiczowi potrzebne są głosy tych, którzy uważają, że ci, co są bogaci, wzbogacili się nieuczciwie.

„W tych dywagacjach [Władimira Putina] następuje zamiana pojęć – pisze na „politcom.ru” Aleksandr Iwachnik. – W wyniku ‘nieuczciwej prywatyzacji’ w Rosji pojawiły się setki tysięcy właścicieli i stało się możliwe stopniowe formowanie podstaw gospodarki rynkowej. Putin miał najwyraźniej na myśli tak zwanych oligarchów (choć tego słowa na zjeździe nie wypowiedział) – największych przedsiębiorców z lat dziewięćdziesiątych, którzy brali udział w tak zwanych ‘załogowych aukcyonach’, dotyczących około dziesięciu potencjalnie najbardziej rokujących wielkich przedsiębiorstw państwowych z branży surowcowej [‘załogowyje aukcyony’ – przeprowadzone w połowie lat 90. transakcje, na mocy których właścicielami pakietów akcji kilku kluczowych państwowych przedsiębiorstw, jak Jukos, Sibnieft’, Norylski Nikiel, stały się banki komercyjne; przetargi te były sposobem pozyskania pieniędzy do budżetu; później Izba Obrachunkowa – odpowiednik polskiej NIK – stwierdziła, że ceny sprzedanych pakietów akcji były znacząco zaniżone]. Tak na marginesie, to właśnie ci ludzie [oligarchowie, beneficjenci przetargów] byli głównym obiektem politycznego ataku prezydenta Putina na początku dekady 2000. Ale w trakcie kampanii wojennej o pozbawienie tych ludzi narzędzi wpływu politycznego, obiektem ideologicznego biczowania ze strony państwowej propagandy stał się prywatny biznes jako taki. W rezultacie w świadomości Rosjan stosunek do biznesu stał się bardziej negatywny w latach 2000., niż nawet był za Jelcyna. W efekcie zwiększyła się paternalistyczna orientacja na państwo”.

Rzucone hasło zrobienia „uczciwej ściepy” za „nieuczciwą prywatyzację” budzi rozliczne wątpliwości. Po pierwsze, kto ma płacić. Po drugie, ile. Po trzecie, na jakiej zasadzie i komu. „Wartości rynkowej aktywów, sprzedanych w połowie lat 90. podczas ‘załogowych aukcyonow’ niepodobna dziś określić – komentuje Iwachnik. – Ponadto w minionych piętnastu latach aktywa te zmieniły właścicieli, ich struktura własnościowa jest bardziej skomplikowana”.

Siergiej Aleksaszenko, rosyjski ekonomista (w drugiej połowie lat 90. był wiceprezesem Centralnego Banku Rosji), nie zostawił na inicjatywie Władimira Putina suchej nitki. W blogu na „Echu Moskwy” napisał: „Będziesz potrafił dogadać się, z kim trzeba, to będziesz społecznie użytecznym i odpowiedzialnym biznesmenem (nawet jeśli jesteś obywatelem Finlandii), a nie będziesz potrafił się dogadać – miej pretensje do samego siebie. Najsmutniejsze jest to, że rosyjski premier, chyba nie zdając sobie z tego sprawy, na cały świat oznajmił, że prawa własności w Rosji nie znaczą nic. A potem znowu włączył starą płytę o poprawie klimatu inwestycyjnego w Rosji”.

Temat oceny rezultatów prywatyzacji w Rosji wraca jak bumerang. Na początku swoich rządów Władimir Putin zapewniał, że nie podważy prywatyzacji lat 90., później było hasło „rawnoudalenija biznesu” od władz, później była sprawa Jukosu i powstawanie nowych fortun na zasadach sformułowanych przez Putina (wspominany tu powyżej jeden z obywateli Finlandii np. całkiem nieźle poradził sobie w nowych warunkach).

Ekonomiczny komentator internetowego serwisu informacyjnego „Newsru.com” Maksim Blant sceptycznie ocenia możliwe skutki inicjatywy kandydata na prezydenta: „Podając w wątpliwość legalność własności i wzmacniając system osobistej odpowiedzialności biznesmena od konkretnego urzędnika, uważającego się za uosobienie państwa, Putin (który przecież nie jest nieśmiertelny) podaje w wątpliwość tę własność, która zorientowana jest na niego osobiście i na ludzi z jego urzędniczej ekipy. Los biznesu, zorientowanego na konkretnego urzędnika wysokiej rangi, po odejściu tego urzędnika z zajmowanego stanowiska, był znakomicie uwidoczniony po dymisji wieloletniego mera Moskwy”.

Miłość na placu Błotnym

Filmowcy nie zasypiają gruszek w popiele – już wkrótce ma powstać film o miłosnych perypetiach uczestników demonstracji protestu w Moskwie. Roboczy tytuł „OMON amour” (inny wariant „Romeo, mityng, Julia”). Film ma być gotowy już za miesiąc. W sam raz na wybory.

Tytuł jest nawiązaniem do znanego soc-artowskiego dzieła grupy Sinije nosy, na której wśród romantycznych rosyjskich brzózek dwaj milicjanci toną w namiętnym uścisku i nie mniej namiętnym pocałunku. Bohaterem filmu będzie jednak funkcjonariusz OMON-u o tradycyjnej orientacji – mundurowy zadurzy się w uczestniczce protestów, opozycjonistce, dla dodania siarczystości – córce milicjanta (od paru miesięcy policjanta, po Miedwiediewowskiej reformie). Obraz wyreżyseruje Nikołaj Kowbas.

Scenariusz pisze samo życie. Na manifestacjach – i tych grudniowych, i tej ostatniej, lutowej – można było z samych plakatów z hasłami spisać pokaźną powieść non fiction. Nastąpiła gwałtowna erupcja oryginalnych pomysłów na kalambury, żarty słowne, dowcipne rysunki i gadżety. Inwencja twórców nie zna granic. Podczas marszu na plac Błotny odznaczył się znowu pisarz Dmitrij Bykow z wypisanym na wielkim kartonie hasłem: „Nie kołyszcie łódką, naszemu szczurkowi zbiera się na mdłości”. Dwie młode osoby niosły transparent „Uwolnić niewolnika z galer!” (nawiązanie do stwierdzenia Putina, że jako prezydent w poprzednich kadencjach harował jak niewolnik na galerach). Inni prezentowali plakat „Jesteśmy za nowymi amforami” wariantowo: „Jesteśmy za uczciwymi amforami” (nawiązanie do letniego wyczynu Władimira Władimirowicza – nurkowania w morzu i wyciągania z dna antycznych amfor, które – jak się potem okazało – zostały tam zawczasu przygotowane; i przy okazji fonetyczna gra „amfory-wybory”). Na tłumem falowała wielka kukła w stroju czarownika, przypominająca przewodniczącego Centralnej Komisji Wyborczej Władimira Czurowa. Ze szkolnego bloku ktoś wykleił plakat „Tandem naszych chłopców” z portretami Putina i Romana Abramowicza. Jeden z uczestników z dumą prezentował naszywkę na filcowej czapce: „Chutin puj”. Inny demonstrował z przewieszonym na szyi plakatem przedstawiającym Czurowa i podartą kartę do głosowania; napis „Porwę za Putina” był nawiązaniem do niewydarzonej akcji młodocianych aktywistek obiecujących rwać na sobie skąpą odzież w odruchu poparcia dla idola. Kolejne plakaty: „Wylej Oziero do kanalizacji” (członkowie kooperatywy Oziero budującej w latach 90. dacze pod Petersburgiem stanowią dziś otoczenie Putina, zajmują wysokie stanowiska, dorobili się majątków); „2000 – PutIN, 2012 – PutOUT”, „Zimą botoks nie grzeje”. I jeszcze tysiące, tysiące, tysiące.