W powieściach czy filmach szpiegowskich można nie zrozumieć połowy wykładanych tam aluzji, ukazywanych zza zasłonki zasad, które rządzą tą sferą, metod i powiązań – wszystko podane jest w groźnym sosie podejrzeń, niedopowiedzeń, intryg. Domyśl się, człowieku. Mniej więcej jasne są na ogół motywacje głównych bohaterów – coś musi być jasne, żeby widz nie odpadł w połowie dzieła w poczuciu zaplątania się w pajęczynę i z karuzelą w głowie.
Zaserwowane dziś przez Pierwyj Kanał – pierwszy program rosyjskiej telewizji – rewelacje dotyczące domniemanego zamachu na premiera Putina należą do tej niezrozumiałej części powieści szpiegowskiej. Wedle telewizyjnej relacji, trzej związani z czeczeńskim podziemiem osobnicy, podróżujący uprzednio po różnych stronach świata, w Odessie majstrowali miny, a potem mieli je tak sprytnie zdetonować w Moskwie, żeby zabić Władimira Władimirowicza Putina. Mina miała wybuchnąć dopiero po wyborach. Ale wybuchła wcześniej, na początku stycznia, w Odessie, w wynajmowanym mieszkaniu. Ukraińskie służby specjalne nie zaspały gruszek w popiele – majsterkowiczów zatrzymano (na początku lutego), to znaczy tych, którzy wybuch przeżyli, bo nie wszystkim się to udało. To tak w skrócie. Jeden z zatrzymanych zeznał, że mieli zabić Putina. Przy tych opowieściach rosyjska telewizja pociągnęła, jak to w telewizyjnych bajkach bywa, za stary sparciały sznurek – wskazano na zasłużonego Doku Umarowa, emira wszystkich terrorystów Kaukazu, jako domniemanego zleceniodawcę domniemanego zamachu.
Było tak, nie było tak? Na podstawie przekazanych informacji trudno to jednoznacznie ocenić. Dużo szczegółów, dużo znaków zapytania. Może faktycznie szykowano jakieś zamachy w Moskwie z użyciem materiałów wybuchowych, może nie na Putina. A może…
Rosyjska blogosfera dzisiaj kipi: co jeden komentarz, to bardziej zjadliwy, króluje sceptycyzm. Przygotowywanie bomby, żeby ją gdzieś podłożyć i na kogoś się zamachnąć a dokonanie zamachu to, jak mówią w Odessie, dwie wielkie różnice. Poza tym Federalna Służba Ochrony zdmuchuje wszystkie pyłki spod nóg pierwszych osób w państwie; sprawdza trasy przejazdu, a gdy premier Putin jedzie do pracy, zamykane są miejskie arterie, którymi orszak się przemieszcza. Oczywiście ochrona to tylko ludzie i też mogą przeoczyć jakiegoś świra albo terrorystę. Wszystko się może zdarzyć. W opowieści telewizyjnej ważne było to, że czytelnie wskazano na tradycyjne ośrodki, w których knuje się przeciwko Rosji i jej władzom: oto jeden z niedoszłych zamachowców wiele lat przebywał w Londynie (to znane gniazdo wrażych sił), gdzie był kurierem czeczeńskich terrorystów (klasyczny „czeczeński ślad”, stałe zagrożenie wiszące nad Rosją).
Wiadomość o planowanym zamachu nie była jednak przeznaczona dla tych sceptyków, którzy teraz ze smakiem rozsmarowują po ścianach blogosfery szczegóły podane przez telewizyjną tubę Kremla i wątpią, wątpią, wątpią. Oni i tak nie zagłosują na Putina – czy z zamachem, czy bez zamachu. To wygląda na trąbkę podrywającą „na boj” zwolenników Władimira Putina, którzy z roztargnienia zapomnieli o tym, że w najbliższą niedzielę odbędzie się głosowanie albo z lenistwa nie zamierzali iść do urn, przekonani, że i tak ich Władimir Władimirowicz wygra. To klasyczna mobilizacja elektoratu poprzez kontrolowany „wbros” takiej wiadomości do mediów – pisze „Gazeta.ru”.
Rzecznik prasowy premiera Dmitrij Pieskow potwierdził wykrycie i udaremnienie zamachu na Putina. A sugestie, że ujawnienie tych informacji jest przedwyborczą taktyką, nazwał „co najmniej świętokradztwem”. Służba prasowa stacji Pierwyj Kanał poszła jeszcze dalej: uznała tych, którzy podają w wątpliwość organizowanie zamachu, za „chorych na głowę”. Biuro prasowe Federalnej Służby Bezpieczeństwa odmówiło dziennikarzom komentarza, odsyłając do telewizji Pierwyj Kanał, która „dysponuje całokształtem informacji”.