Tak się złożyło, że kilka ostatnich letnich igrzysk olimpijskich pokrywało się z ważnymi wydarzeniami w życiu politycznym Rosji, zwanymi z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi. Co cztery lata, gdy dobiegała końca wyznaczona konstytucją prezydencka kadencja, okazywało się, że Rosja ma „problem” – co dalej z władzą. Problem sukcesji jest po niemal dwudziestu latach od rozpadu ZSRR jednym z fundamentalnych problemów państw postradzieckich.
Szczególnie ostro „problem” wystąpił w Rosji w 2008 roku. Przy czym zaczęto mówić o nim już cztery lata wcześniej – w 2004, kiedy Putin rozpoczął swoją drugą kadencję. Polityczny establishment przez te cztery lata starał się przewidzieć i zawczasu ustawić pod kątem spodziewanych rozwiązań. Niemal do ostatniej chwili Putin trzymał wszystkich w napięciu – czy zostanie na trzecią kadencję (choć konstytucja nie przewiduje takiej możliwości), czy wyznaczy następcę. No i jakiego następcę. W tysiącach komentarzy prasowych rozważano rozliczne scenariusze. Wreszcie decyzja zapadła, nad Kremlem ukazał się biały dymek i pomazaniec Dmitrij Anatoljewicz Miedwiediew został przedstawiony elicie i narodowi jako przyszły prezydent. Powstał tandem Putin-Miedwiediew (kolejność nazwisk nie jest przypadkowa).
Mamy rok 2010. Część elit, które spodziewały się rychłego rozłamu w tandemie i miały nadzieję na usamodzielnienie się Miedwiediewa i na mały rewanż na czekistach Putina, jeszcze tej nadziei całkiem nie straciła i teraz czyni przymiarki do kolejnego roku olimpijskiego i jednocześnie roku „problemu”. Sam kremlowski Olimp zaś na razie wypuszcza próbne balony i wieloznaczne sygnały.
Podczas rytualnego dorocznego spotkania z ciekawymi ludźmi z zagranicy – publicystami, historykami, byłymi politykami (to zgromadzenie zowie się Klub Wałdajski, nazywany przez złośliwych komentatorów kółkiem adoracji Putina lub punktem werbunkowym pożytecznych idiotów z Zachodu) – które odbyło się w tym roku w Soczi, nie mogło zabraknąć tego frapującego tematu. „Problem 2012” został wywołany przez amerykańskiego gościa z waszyngtońskiego think tanku. Nawiązując do ubiegłorocznej wypowiedzi Putina, że siądą sobie niebawem z Miedwiediewem i pogadają, kto wystartuje w wyborach prezydenckich, amerykański politolog zapytał: „Załóżmy, że otrzyma pan większość głosów w wyborach. Czy nie widzi pan jakiegoś uszczerbku dla rozwoju rosyjskiego systemu politycznego na skutek tej zmiany?”. Putin nie uchylił się od odpowiedzi na to filuterne pytanko, sugerujące, że jego powrót na Kreml nie byłby całkiem zgodny ze standardami demokratycznymi. Rosyjski premier odparł, że prezydent Roosevelt siedział na prezydenckim stolcu przez cztery kadencje i nikogo to nie niepokoiło, bo nie było to niezgodne z amerykańską konstytucją, a zatem i on, i Dmitrij Anatoljewicz też będą postępować tak, aby nie złamać rosyjskiej konstytucji. Konstytucja jest demokratyczna, więc dla demokracji z tego powodu uszczerbku żadnego nie będzie.
Nadal jednak ani dopuszczeni do oglądania na własne oczy „wysokiego oblicza” członkowie kółka wałdajskiego, ani postronni obserwatorzy, którzy widują najwyższe czynniki tylko w telewizji, ani też spragnieni być może wskazówek odnośnie sposobów rozwiązania „problemu 2012” szeregowi obywatele Federacji Rosyjskiej nie wiedzą, czy ta zapowiadana rok temu szczera rozmowa panów z tandemu już miała miejsce i czy panowie postanowili, co będą robić w tym nieszczęsnym roku kolejnej olimpiady. Wygląda na to, że jeszcze na tę rozmowę nie mieli czasu. Albo pomysłu.
A trzeba jeszcze przypomnieć, że to już ostatnia szansa, aby ważne wydarzenie w życiu politycznym Rosji, zwane z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi, pokrywało się z igrzyskami olimpijskimi. To znaczy igrzyska będą nadal organizowane co cztery lata, ale kadencje prezydenta Rosji będą już od 2012 roku sześcioletnie (dwa lata temu wprowadzono pospieszne i nie do końca zrozumiałe zmiany w konstytucji wydłużające kadencję głowy państwa).
A zamieszanie z kolejnymi rocznikami „problemów” może być jeszcze większe. Być może najbliższy „problem” będzie musiał zostać rozwiązany wcześniej. Czujni obserwatorzy zauważyli, że na szczytach władzy zaczęły się jakieś nietypowe ruchy robaczkowe, które mogą wskazywać na chęć przyspieszenia wyborów (np. zdaniem Aleksieja Małaszenki z Carnegie, „tam na górze” dobrze wiedzą, jakie są prawdziwe wyniki badania poparcia społecznego dla najważniejszych osób w państwie, zapewne rankingi spadają, a zatem wcześniejsze wybory byłyby swoistą ucieczką do przodu). Niezależnie od tego, czy kadencje prezydenta będą cztero- czy sześcioletnie, nic nie wskazuje na to, aby kolejne daty ważnych wydarzeń w życiu politycznym Rosji, zwanych z braku lepszego określenia wyborami prezydenckimi, przestały być „problemem”. Bo skorzystanie z prostych procedur demokratycznych, konkurencyjnych wyborów i odwołanie się do wolnej woli wyborców na razie nie wchodzi w grę. To zbyt ryzykowne. Grupa trzymająca władzę woli te swoje problematyczne łamańce i ciche rozmowy, podczas których tandem albo szersze gremium decyzyjne wyznacza kolejnego pomazańca.