26 maja. To, co wydarzyło się 23 maja w niebie nad Białorusią, poruszyło niebo i ziemię. Samolot linii Ryanair lecący z Aten do Wilna został zmuszony do lądowania w Mińsku pod pretekstem alarmu bombowego (jak się miało wkrótce okazać – fałszywego) oraz rzekomej awantury na pokładzie. Piloci starali się dolecieć do granicy z Litwą. Aby im to uniemożliwić, białoruskie lotnictwo wysłało myśliwiec MiG-29 z rakietami powietrze-powietrze na pokładzie. Po wylądowaniu w Mińsku w samolocie bomby nie znaleziono. Za to zatrzymano aktywistę, blogera i dziennikarza Ramana Pratasiewicza, jedną z głównych postaci kanału NEXTA oraz jego partnerkę Sofiję Sapiegę, studentkę, obywatelkę Rosji.
Państwa zachodnie zareagowały wyrazami potępienia pod adresem Łukaszenki, który pogwałcił zasady obowiązujące w lotnictwie cywilnym i dokonał aktu terroryzmu państwowego. Media nazwały go „kartoflanym Kaddafim”. UE wycofała się z zamiaru udzielenia Białorusi pakietu pomocy, zamiast tego gremia decyzyjne zastanawiają się nad pakietem sankcji. Nad Białorusią nie latają samoloty europejskich linii, samoloty białoruskich linii Belavia nie dostają zezwoleń na przelot nad państwami UE. Temat terroryzmu państwowego w wykonaniu białoruskiego reżimu gości już drugi dzień z rzędu na pierwszych stronach zachodnich gazet.
Tymczasem oficjalna Moskwa zachowuje kamienną twarz. I ocenia incydent z innych pozycji. Najpierw w bój wyruszyła rzeczniczka prasowa MSZ Maria Zacharowa. Uznała, że Zachód nie ma prawa fukać na Białoruś, bo utracił prymat w wyznaczaniu standardów, a poza tym sam je przekracza. Potem w sukurs koleżance przyszedł rzecznik Kremla, Dmitrij Pieskow: Wszystko przebiegało zgodnie z procedurami międzynarodowymi. Było zagrożenie na pokładzie. Reakcja była prawidłowa.
Następnie do szturmu przystąpiły kremlowskie media, lżąc Zachód, białoruską opozycję, nazywając Ramana Pratasiewicza terrorystą i matacząc w sprawie statusu rosyjskiej obywatelki Sofii Sapiegi. Krzywa narracyjna uległa pewnemu odchyleniu od aprobującej wyczyny Mińska normy, gdy w jednym ze sztandarowych programów telewizyjnych „60 minut” padły słowa prowadzącej: „A Łukaszenka nie uznał przyłączenia Krymu do Rosji”. No, faktycznie. Temat podjęli i inni kapłani kremlowskiej propagandy. Za kilka dni Łukaszenka ma się znowu rzucić w objęcia Władimira Putina. Być może wśród kart, które leżą teraz na stole przed dwustronnymi rozmowami, jest i karta krymska, skoro ją tak usilnie obrabiają na stalowym ekranie.
Bratnia Rosja jest jedynym krajem, który jeszcze chce rozmawiać z Łuką. I nie będzie to rozmowa dla niego przyjemna. Jaka może być jego linia obrony? Może taka: oto jestem dla Rosji jedynym przywódcą, który zapewnia Moskwie to, że Białoruś będzie w jej orbicie, każdy inny przywódca – ktokolwiek to będzie – odwróci Mińsk (choć nieznacznie, ale jednak) twarzą do Zachodu. Czy to zadziała? Dyktatura Łukaszenki kosztuje Moskwę coraz drożej.
Trzeba jeszcze podkreślić wężykiem, że gdyby nie jednoznaczne poparcie Rosji dla Łukaszenki w sierpniu, po sfałszowanych wyborach i w apogeum protestów społecznych, to Karaluch (jak obrazowo nazywają uzurpatora Białorusini) mógłby nie utrzymać władzy. Bratnia pomoc polegała nie tylko na werbalnym i finansowym sukursie, ale wysłaniu fachowców do struktur siłowych i propagandowych.
Na jeszcze jeden ciekawy aspekt sytuacji po incydencie z samolotem zwraca uwagę politolożka Lilia Szewcowa: Białoruś może się stać (wygodnym dla obu stron) tematem zbliżającego się szczytu Biden-Putin (16 czerwca w Genewie): „Kremlowi potrzebne jest zobowiązanie [Białego Domu], aby nie psuć nastroju Putinowi Nawalnym, Ukrainą, represjami i wybrykami w stosunku do Ameryki”. Białoruś nadaje się więc w sam raz.
Białoruś już zresztą przysłużyła się Moskwie w takim oto sposobie: spotkanie UE 24-25 maja miało być poświęcone nowym sankcjom wobec Rosji i represjom Kremla wobec opozycji. Incydent z samolotem zmienił porządek dzienny – dyskusję o sprawach rosyjskich przesunięto w czasie. A co będzie potem, to będzie. Albo i nie będzie.