Chcecie to wierzcie, chcecie, nie wierzcie: w Osetii Południowej, oderwanej w sierpniowej wojnie separatystycznej prowincji Gruzji, kipią iście szekspirowskie namiętności. Szekspir nie tylko poważnie analizował tajniki ludzkich dusz, ale także lubił sobie pożartować. Nawet w najczarniejszych tragediach wprowadzał na scenę jakiegoś trefnisia czy pijaka, który rozweselał widzów. W Osetii mamy do czynienia z zabiegiem nowatorskim – tu sam król, bohater tragedii, wcielił się w rolę błazna.
Władza musi mieć słodki smak, niektórzy nie potrafią się tej słodyczy pozbawić. Tak najwyraźniej jest w przypadku lidera separatystycznej Osetii Płd., wiecznie nieogolonego i wiecznie gotowego do rządzenia Eduarda Kokojty, w przeszłości nauczyciela wychowania fizycznego. Właśnie dobiega końca jego druga kadencja prezydencka. Czas najwyższy oddać urząd. Ale osetyjski Ryszard III nie chce.
I oto 15 czerwca, w dzień św. Wita, patrona aktorów i epileptyków, do parlamentu Osetii przybyła grupa 38 ubranych na sportowo mężczyzn (możliwe, że część z nich była nauczycielami wychowania fizycznego). Na jej czele stał wiceminister obrony, generał Gassiejew. Umięśnieni puczyści wtargnęli na salę obrad i zażądali, by natychmiast zmienić osetyjską konstytucję (która, jak wiadomo całemu światu, jest ostoją praworządności nieuznanej państwowości Osetii). Ustawa zasadnicza miała być zasadniczo przerobiona tak, by umożliwić Eduardowi Kokojty sprawowanie rządów przez trzecią kadencję, której obecna konstytucja nie przewiduje. Zgromadzeni w parlamencie posłowie wzruszyli ramionami i odmówili wprowadzenia nagłej noweli. Panowie w dresach i panowie w garniturach posiedzieli do wieczora na sali posiedzeń, a gdy zmierzchło, rozeszli się na kolację do domów.
Kokojty nazajutrz teatralnie ział ogniem i mieszał z błotem Gassiejewa i jego zuchów. Wtargnięcie do parlamentu, przez komentatorów okrzyknięte na wyrost próbą przewrotu, było kolejną akcją silnej grupy pod wezwaniem: uprzednio zwolennicy urzędującego prezydenta zwracali się do Sądu Najwyższego z inicjatywą rozpisania referendum w sprawie umożliwienia Eduardowi Kokojty sprawowania urzędu, zorganizowali wiec, a nawet wyścig samochodowy po ulicach Cchinwali. Ale próby nie przyniosły efektów.
W czasie sierpniowej wojny 2008 roku zachował się lojalnie wobec Moskwy (jakże by inaczej, choć złe języki do dziś powtarzają, że gdy zaczął się ostrzał Cchinwali, Kokojty mężnie zwiał do pobliskiej Dżawy), miał więc zagwarantowane jej poparcie. Po wojnie podpisał wszystkie potrzebne dokumenty o obecności rosyjskich wojsk itd. „Aby nadal korzystać z moskiewskiej kryszy, należało przestrzegać pewnych zasad, a to nie zawsze się panu Kokojty udawało – pisze Olga Bobrowa w „Nowej Gaziecie”. – Od samego początku nie układały się stosunki pomiędzy republikańskimi władzami a nadzorcami przysyłanymi z Moskwy. Tych nadzorujących Moskwa zwyczajowo sadza na stolcu premiera, by równoważyć wpływy i neutralizować samodzielność prezydenta. Pierwszy premier Asłanbek Bułacew, specjalista od finansów, nieprzejednany bojownik z korupcją, cały w pąsach wyjechał z Cchinwali po półtora tygodnia urzędowania. W Osetii Płd. wszyscy wiedzieli, że Kokojty w słowach, które nie nadają się do druku, zrugał Bułacewa od góry do dołu. Przez jakiś czas Osetia nie miała premiera. Jednak Moskwa zainteresowała się w pewnym momencie, gdzie się podziewają miliardowe subsydia przeznaczone na odbudowę ze zniszczeń wojennych, bo rezultatów rzekomej odbudowy jakoś nie było widać. Do Cchinwali przysłano więc na premiera Wadima Browcewa, ekonomistę. Konflikt Kokojty i Browcewa przeszedł wszystkie możliwe stadia. Kokojty został wreszcie wezwany do Moskwy, gdzie sam premier Putin poprosił, by jednak postarał się znaleźć wspólny język z Browcewem. […] W czasie sierpniowej awantury zniszczono nie tylko domy, ale także fundamenty funkcjonowania republiki. Cchinwali żyło z kontrabandy. Granica z Rosją była umowna, granicy z Gruzją nie było i być nie mogło. Wożono wszystko – od mimozy po koniaki. A teraz, jak się okazuje, Rosja dla własnej przyjemności odebrała Osetii jedyne źródło dochodów – granica z Gruzją zamknięta, nie ma co wozić, nawet gruzińskich mandarynek. I teraz Moskwa trzyma Osetię w objęciach. Owszem, finansuje, ale każe się z każdej kopiejki rozliczać. Jak tu żyć?”.
Ale wróćmy do „zamachu stanu” na sportowo. Toporna próba przeprowadzenia operacji „Sukcesja” wystawiła Osetię i jej elity rządzące (to brzmi dumnie, nieprawdaż?) na pośmiewisko. Ale sprawa przekazania/utrzymania władzy jest całkiem poważnym problemem. Kłopot z oddaniem władzy mają – z nielicznymi, bardzo nielicznymi wyjątkami – niemal wszyscy politycy na obszarze postradzieckim. Zmiany w konstytucji można wprowadzić i z dnia na dzień, jeśli taka będzie wola patrona. Tymczasem Moskwa dała do zrozumienia, że nie zależy jej na przedłużaniu rządów krewkiego osetyjskiego kacyka. Tylko czy jest jakaś alternatywa dla zmęczonego nauczyciela wf? W kuluarach mówi się o ambasadorze Osetii rezydującym w Moskwie, Dmitriju Miedojewie. Ale dwa miesiące temu parlament przyjął, że prezydentem może być tylko osoba od dziesięciu lat mieszkająca w republice, a Miedojew mieszka w Moskwie.
Pożyjemy, zobaczymy. Z punktu widzenia Moskwy, w republice powinien zapanować ład i porządek, przecież trzeba pokazać, że Osetyjczycy wygrali wojnę i wygrali na wojnie – to znaczy, że żyje im się lepiej niż w Gruzji. Na razie się to nie udaje.