Rok temu Gruzja przegrała wojnę o odzyskanie zbuntowanej prowincji – Osetii Południowej. Przegrała nie z Osetią, ale z Rosją, która – jak twierdzą rosyjskie władze, wyłącznie ze względów humanitarnych – wystąpiła w obronie ludności osetyjskiej. Gruzja przegrała swoje marzenie o rychłym wstąpieniu do NATO.
Poza Rosją i Nikaraguą pozostała część społeczności międzynarodowej nadal uznaje Osetię za część terytorium Gruzji. A Osetia, z którą prezydent Miedwiediew zamierza budować „pełnowartościowe stosunki”, przez ten rok stała się pomnikiem triumfu korupcji, wielką czarną dziurą, przez którą „przeciekły” pieniądze i zniknęły w niewiadomym kierunku oraz miejscem, w którym mogą znajdować się rosyjskie bazy wojskowe.
Rok upłynął Moskwie na podszczypywaniu Saakaszwilego. Prezydent i premier Rosji kilkakrotnie – również na forum międzynarodowym – komunikowali, że nie mogą się doczekać, kiedy okrutny „reżim w Tbilisi” upadnie. Premier Putin miał nawet powiedzieć, że zamierza powiesić Saakaszwilego za intymny szczegół. Rosyjscy przywódcy starannie oddzielają uczucia, jakie żywią do Saakaszwilego, od uczuć, jakie żywią wobec narodu gruzińskiego. Saakaszwilemu życzą jak najgorzej, naród, który go wybrał i popiera – kochają. Dzisiejsze demonstracje w Moskwie, zorganizowane przez prokremlowską młodzieżówkę, komunistów i LDPR Żyrinowskiego, odbyły się pod hasłami: „Gruzini, wygońcie biesa Saakaszwilego”. Saakaszwili w ujęciu oficjalnej rosyjskiej propagandy jest paskudnym amerykańskim najmitą – na demonstracji dostało się więc Stanom Zjednoczonym, uczestnicy krzyczeli: „Ameryko, ręce precz od Kaukazu”. Minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow jednocześnie zapewnił w wywiadzie, że konflikt w ogóle nie ma żadnego wpływu na stan stosunków rosyjsko-amerykańskich. Przedstawiciel Departamentu Obrony USA oświadczył zaś, że Waszyngton popiera i będzie popierać w przyszłości terytorialną integralność Gruzji. Podobne oświadczenia składali w ciągu tego roku i stary, i nowy prezydent USA.
Przez ten rok Moskwie nie udało się przekonać nawet najbliższych przyjaciół i sojuszników do uznania niepodległości Osetii i Abchazji, drugiej z gruzińskich prowincji, wziętej przez Moskwę pod opiekuńcze skrzydło. Nawet prezydent Białorusi wije się jak piskorz, to obiecując, że zaraz uzna, to znowu wpadając na ten temat w stupor i amnezję. Na razie nie uznała tych tworów za państwa Armenia, najwierniejszy z sojuszników kaukaskich. Nie uznały też kraje Azji Centralnej.
Rosja zademonstrowała w ubiegłym roku, że nie cofnie się przed użyciem siły w obronie swoich interesów na obszarze postradzieckim, który uważa za „terytorium kanoniczne”. Walka o hegemonię na tym terytorium toczy się ciągle w wielu różnych wymiarach. I nic jeszcze nie jest przesądzone. Przez ten rok wiele zmienił światowy kryzys gospodarczy. Impet, jakiego Rosja nabrała w zeszłym roku po militarnym zwycięstwie nad Gruzją, został nieco wytracony właśnie z powodu kryzysu.
Przed przyjazdem prezydenta Obamy do Moskwy na początku lipca przez rosyjskie media przetoczyła się dyskusja, czy dojdzie do „drugiej wojny kaukaskiej”. Wskazywano, że na Kremlu istnieje silne lobby zwolenników „dobicia Saakaszwilego”. Po wyjeździe Obamy dyskusja jak nożem uciął zniknęła z łamów. Teraz z okazji rocznicy ponownie mamy paradę dywagacji, czy Rosja uderzy czy nie uderzy. Czy prowokuje Saakaszwili, czy prowokuje Osetia? Sytuacja przez cały czas jest bardzo napięta.
Cały rok Rosja usilnie zabiegała o przekonanie świata, że agresorem był Saakaszwili, a Rosja tylko w białych szatach sprawiedliwego obrońcy odpowiedziała na jego podłą agresję. Świat się jakoś przekonać nie dał. Ciągle wisi w powietrzu pytanie, skąd w rejonie konfliktu wzięły się jeszcze przed tą „agresją Saakaszwilego” silne zgrupowania rosyjskiej armii. W powietrzu wisi zresztą jeszcze wiele niepokojących pytań.
