Archiwum autora: annalabuszewska

Mięsień patriarchy

1 września. Ta sprawa ciągle powraca w hiszpańskich doniesieniach prasowych: ludzie Putina, jego bliscy współpracownicy, być może on sam, przez długie lata utrzymywali nieformalne kontakty z rosyjskimi mafiosami, którzy zakotwiczyli w Hiszpanii. Mafia miała obsługiwać polityków, kupować im nieruchomości, prać brudną kasę, zakładać konta itd. Teraz do tych ciągle niewyjaśnionych powiązań powraca „The Times”. Według brytyjskiej gazety, Władimir Putin próbował zakupić nieruchomość na Costa del Sol za pośrednictwem bossa mafii tambowskiej (jednej z najważniejszych rosyjskich grup mafijnych) Giennadija Pietrowa. Notatka, z której hiszpańscy śledczy dowiedzieli się o planach zakupowych Putina, pochodzi z 2001 roku. Czy do transakcji doszło? Tego nie udało się ustalić. „The Times” zwracała się z prośbą o wyjaśnienia do sekretarza prasowego prezydenta, ale Dmitrij Pieskow zapytania zignorował. (O zapytaniach redakcji zachodnich gazet dotyczących przeszłości Putina szeroko pisano pod koniec maja br.: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/05/23/niewinni-czarodzieje-w-petersburga/).

Pietrow został w 2008 roku zatrzymany na Majorce, podejrzewany o zabójstwo, kontrabandę broni i narkotyków, oszustwa. Trzy lata temu hiszpańskie władze zezwoliły mu na leczenie w Rosji, wyjechał, nie powrócił. Jak twierdzi gazeta, Pietrow w przeszłości służył w KGB, stąd znał Putina, miały ich łączyć jakieś stosunki towarzyskie, nie tylko służbowe. W styczniu tego roku inna brytyjska gazeta „The Daily Mirror” donosiła, że Putin ma dziesięciopokojową willę koło Malagi. Służba prasowa Kremla oczywiście jak zwykle nie potwierdziła rewelacji prasowych.

Temat kolejnych domniemanych zagranicznych rezydencji Putina nie wzbudza już większych emocji, o jego dziwnych interesach w okresie petersburskim wróble od czasu do czasu ćwierkają, a potem wszystko przycicha. Wszelkie świadectwa ciemnych sprawek biznesowych, lewych geszeftów, podejrzanych powiązań wypływają, są publikowane przez zachodnią prasę i zawisają gdzieś w przestrzeni medialnej, na ogół kwitowane przez Kreml wzruszeniem ramion albo niekwitowane wcale. Zagadka złotego pociągu pod Wałbrzychem to – w porównaniu z zagadką hiszpańskich powiązań wysokich urzędników Kremla – jasna i prosta bajeczka dla miłośników historii.

Ale co tam mafia, co tam wille na śródziemnomorskim wybrzeżu – wszystko to przeminęło z wiatrem od Krymu. Oczy całego świata skierowane są dziś na małą skromną salkę gimnastyczną w oficjalnej rezydencji głowy rosyjskiego państwa Boczarow Ruczej koło Soczi. Temat spotkania, jakie odbyło się w tej salce, nie schodzi z pierwszych stron rosyjskich gazet i innych mediów. Gospodarz obiektu Władimir Putin w sobotę zaprosił na poranną gimnastykę premiera Dmitrija Miedwiediewa. Panowie zaprezentowali się w bajeranckich dresikach i firmowych butach sportowych (Miedwiediew podobno nosi specjalne obuwie sportowe na wysokich koturnach, które pozwala mu dodać parę centymetrów do nikczemnego wzrostu; rzeczywiście na kronice https://www.youtube.com/watch?v=f-It3dPiLjI widać, że nie jest tak dużo niższy od Putina, jak mówią oficjalne dane o wzroście obu polityków). Uważni obserwatorzy już podliczyli, że to, co Putin miał na sobie, kosztowało co najmniej trzy tysiące dolarów.

Na tarasie rezydencji widzowie mieli okazję zobaczyć full wypas siłownię: mnóstwo profesjonalnych przyrządów do znęcania się nad całym ciałem i poszczególnymi partiami mięśni. Putin, dobry w te klocki, instruował mniej doświadczonego kolegę, jak rozciągać sprężyny i podciągać się na drążku. Poćwiczyli, a następnie usiedli do śniadania. Wpierw sami dłubali przy sprzęcie z wrażym napisem BBQ, na którym grzał się smakowity wołowy stek. Przy okrągłym stoliku raczyli się herbatką i nawet stuknęli się filiżankami, wznosząc toasty. Atmosfera była świetna, panowie wyluzowani jak kaczki po pekińsku.

Po co ten spektakl? W dobie ostentacyjnego palenia zachodniego jadła objętego rosyjskimi antysankcjami (omal nie napisałam antyrosyjskimi sankcjami, hm, freudowska pomyłka), coraz mocniej dającego się we znaki kryzysu, rosnących cen, malejących wskaźników – takie drogie przedstawienie z bogatym wystrojem wnętrza i wspaniałymi kostiumami głównych aktorów. Na „siłce” ani jednego przyrządu produkcji rosyjskiej, na zawodnikach – ani jednej rzeczy wyprodukowanej w Iwanowie.

Kolejny rytuał? Niedawno Putin już rytualnie zanurzał się w morzu. Po co następny taki występ? Putin zaprezentował, że ma bicepsy i tricepsy na miejscu i w dużej objętości, klatę wyklepaną, a mięśnie skośne brzucha zahartowane. Zatem wszelkie rozważania o nadszarpniętym zdrowiu, które od czasu do czasu obiegają światowe media, są psu na budę – Putin jest krzepki i pełen werwy. Twarz miał znowu zrobioną, podciągniętą tak dalece, że aż zdeformowaną.

Może spotkanie w Soczi miało być sygnałem, że Miedwiediew jeszcze żyje i być może ma jakieś zadanie do wykonania. Od dawna pan premier nie ma dobrej prasy. Praca rządu, na którego czele stoi, jest krytykowana od rana do wieczora. Co rusz publicyści zastanawiają się, kiedy Putin zdymisjonuje Miedwiediewa za całokształt, zrobi z niego głównego winowajcę kryzysu. W mediach internetowych Miedwiediew pojawia się właściwie wyłącznie jako bohater niewybrednych memów, ogrywających to, że podczas oficjalnych ceremonii „Dimon” na ogół usypia. Pojawienie się premiera u boku prezydenta, demonstracja dobrego nastroju, bliskości (środowiska gejowskie znowu miały o czym rozprawiać) na pewno winduje słabe akcje Miedwiediewa w oczach społeczeństwa. Tylko po co?

Reanimacja tandemu? Może i tak. Jakieś scenariusze na trudną jesień i jakieś „potem” trzeba napisać.

Zemsta nietoperzy

29 sierpnia. Tego samego dnia, gdy „dama z pilniczkiem”, Jewgienija Wasiljewa została na mocy decyzji sądu zwolniona przedterminowo z kolonii karnej (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/08/25/dama-z-pilniczkiem/), inny sąd – w Rostowie nad Donem – ogłosił wyrok w sprawie Olega Siencowa i Ołeksandra Kolczenki: 20 i 10 lat kolonii o zaostrzonym rygorze. Przypadkowa koincydencja terminów? Możliwe, ale symboliczna i wymowna. Rosyjska Temida ma dwa oblicza jak Janus – jedno dla swoich (łagodne, pełne wyrozumiałości, z opaską na oczach, pozwalającą nie widzieć złodziejstwa), drugie dla wrogów (za winy niepopełnione, za niezgodę z geniuszem prezydenta – kara, w łeb, w łeb).

Akt oskarżenia w sprawie Siencowa-Kolczenki uszyto grubymi nićmi, bezwstydnie, na polityczne zamówienie. Oskarżono ich o zorganizowanie grupy przestępczej, mającej na celu dokonanie zamachów terrorystycznych. Zarzuty ciężkie, jedne z najcięższych. Tyle że dowodów tych win w sądzie nie przedstawiono, zamachów nie było, nikt nie zginął, nikt nie ucierpiał. Sięgnięto po doświadczenia „stalinowskiego prawa” – jest człowiek, a paragraf się znajdzie. I to wystarczy, by skazać.

Siencow – mieszkaniec Krymu, reżyser, pisarz – był aktywistą Automajdanu, w czasie operacji zajmowania Krymu przez wojska rosyjskie zaopatrywał ukraińskich żołnierzy zablokowanych w bazach. Po aneksji, z którą – jak przypomniał w sądzie w słowie końcowym (całość tutaj: http://tvrain.ru/teleshow/here_and_now/ja_ne_krepostnoj_chtoby_s_zemlej_menja_peredavat_rech_ukrainskogo_rezhissera_olega_sentsova_v_sude-371693/) – kategorycznie się nie zgadza, pozostał na półwyspie. Nie uległ chorobie #Krymnasz. Kontaktów z Ukrainą nie zerwał, zachował ukraińskie obywatelstwo, udzielał się w poszukiwaniach ludzi, którzy w tajemniczych okolicznościach zniknęli podczas wydarzeń na Majdanie. Został aresztowany w maju ubiegłego roku przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa Rosji. Najpierw postawiono mu zarzut podpalenia drzwi biura partii Jedna Rosja w Symferopolu. Zbrodnia to niesłychana. Do przyznania się nakłaniano go pogróżkami, biciem, duszeniem i innymi przyjemnymi metodami. Gdy to nic nie dało, zarzuty „wzmocniono”: na polecenie Prawego Sektora (do którego Siencow rzekomo należał), ukraińskiej organizacji, której działalność na terytorium Federacji Rosyjskiej jest zakazana, Siencow miał zorganizować grupę terrorystyczno-dywersyjną w celu dokonania zamachów.

Akt oskarżenia oparto na zeznaniach świadka, znajomego i współpracownika Siencowa, Giennadija Afanasjewa (w osobnym procesie dostał wyrok 7 lat łagru). Podczas rozprawy Afanasjew wycofał się z obciążających Siencowa zeznań. Jak powiedział – wyciśnięte z niego zeznania śledztwo uzyskało, stosując tortury. Sąd jednak okazał się bardzo przywiązany do wersji z podpaleniem i planowanym wysadzeniem w powietrze pomnika Lenina i wiecznego ognia przy memoriale Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w Symferopolu i nie zwrócił uwagi na wycofanie zeznań, jedynej podstawy oskarżenia. Siencow stwierdził, że nie miał nic wspólnego z uszkodzeniem drzwi do siedziby rosyjskiej partii. Obrona wskazywała ponadto, że biuro partii nie jest obiektem państwowym, to jedynie siedziba organizacji społecznej, zresztą żadnych dowodów udziału Siencowa w tym epizodzie nie ma. A czy są jakieś dowody, czy wszystkie zostały nieudolnie sfabrykowane? Nie było żadnych aktów terroru, żadnych wybuchów, żadnych ofiar. Fikcja nieliteracka. Bohdan Owczaruk z Amnesty International zwrócił uwagę na to, że rosyjski wymiar sprawiedliwości złamał art. 3 europejskiej konwencji praw człowieka: „zeznania, otrzymane w wyniku tortur, nie powinny stanowić podstawy wyroku sądu. Ponadto proces nie powinien odbywać się w Rostowie nad Donem – zgodnie z prawem, obywatele Ukrainy nie mogą być wywożeni z terytorium Krymu na terytorium Federacji Rosyjskiej, jako że Krym jest terytorium okupowanym, a konwencja genewska jasno określa zasady, które państwo okupujące powinno przestrzegać. Poza tym ich nie mieli prawa sądzić według prawa rosyjskiego, a według ukraińskiego. Co do oskarżenia o terroryzm, to powinno zostać wycofane”.

„To proces pokazowy, podobnie jak w przypadku Nadii Sawczenko. Trzeba zademonstrować, że jeżeli ktoś neguje przynależność Krymu do Rosji lub zamierza na poważnie wziąć udział w działaniach wojennych nie po stronie rosyjskiej, to my tych ludzi wykradniemy i posadzimy na długie wyroki, żeby zapamiętali. Chodzi o to, żeby ludzie się bali. Komunikat jest taki: jeżeli otworzysz usta i coś powiesz przeciwko nam – pięć lat, a jak cokolwiek zrobisz – 23 lata. To typowa sadystyczna logika, żeby ludzie nie śmieli nawet nic powiedzieć” – komentował w audycji „Echa Moskwy” politolog Stanisław Biełkowski.

Polityczny charakter procesu Siencowa nie ulega wątpliwości. Za chwilę rozpocznie się proces wspomnianej przez Biełkowskiego Nadii Sawczenko. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że i tam zapadnie wysoki wyrok skazujący. Ci skazani będą kartą przetargową Putina w rozmowach z Ukrainą, a przede wszystkim z Zachodem.

O Siencowa upominali się w licznych listach i petycjach europejscy filmowcy. Bez skutku – nikt ich w Rosji nie usłyszał, nikt nie wysłuchał. Rosyjskie środowisko artystyczne jakoś się nie burzyło przeciwko niesprawiedliwemu wyrokowi na kolegę. Pojedynczy twórcy próbowali protestować. Aleksandr Sokurow krytykował postępowanie Rosji wobec Siencowa, wzywał do jego uwolnienia. Podobnie Aleksiej German jr., Władimir Kott, Aleksiej Fiedorczenko, Władimir Mirzojew, Paweł Bardin, Askold Kurow. Krótka lista przyzwoitości. Nikita Michałkow ze swej strony próbował wystąpić w obronie Siencowa. Nieśmiało. W rozmowie z dziennikarzami zastrzegał się: „Nie mogę podskoczyć wyżej własnej głowy. Te prośby, które wysyłaliśmy, również ja osobiście [Michałkow skierował prośbę o uwolnienie Siencowa do Putina]… Są dość poważne dokumenty, noszące prawny charakter procesowy, do których nie potrafię się odnieść, ponieważ nie jestem prawnikiem. Ty mówisz – wypuśćcie go, bo to zdolny reżyser, a tobie odpowiadają: przecież to terrorysta i przedstawiają ci fakty. Trudno z tym dyskutować”. Ciekawe, jakie to fakty przedstawiono Michałkowowi, że się uspokoił i zamilkł.

Spośród komentarzy internetowych po ogłoszeniu wyroku w procesie Siencowa-Kolczenki wyróżnił się pisarz (a właściwie były pisarz), były skandalista Eduard Limonow („Ja, Ediczka”): „Siencow dostał 20 lat. Słusznie! Człowiek, który nazwał Rosjan okupantami Krymu zasługuje na dwudziestkę, potwór! Ukraina przez 23 lata gwałciła Krym. My Krym zdobyliśmy za czasów Katarzyny II, a Ukraina go u nas wyszachrowała, wymaniła u Jelcyna pijaczyny. Niech Siencow siedzi za ukradzione rosyjskie dobro”.

A inny komentator, Anatolij Krawczenko zapytał: „Jak to? To Girkin nie jest terrorystą, a Siencow jest?”.

Dama z pilniczkiem

25 sierpnia. Pewnego jesiennego dnia 2012 roku wczesnym rankiem funkcjonariusze Komitetu Śledczego załomotali do drzwi wysoko ulokowanej menedżerki ministerstwa obrony i Oboronserwisu (mienie wojskowe), ponętnej blondyny, Jewgienii Wasiljewej. Drzwi otworzył im postawny mężczyzna w piżamie, przecierający zaspane oczy. Funkcjonariusze też przetarli oczy, bo tym gościem w nocnym negliżu okazał się minister obrony Anatolij Sierdiukow, żonaty z córką ekspremiera Wiktora Zubkowa, oficjalnie mieszkający w tym samym luksusowym apartamentowcu. Powodem wizyty panów z komitetu był skandal związany z nielegalnymi machinacjami w resorcie obrony. Powierzone zastępowi blond aniołków z panią Wasiljewą na czele mienie wojskowe zostało przez ten znakomity team zagospodarowane na lewo. Okazja była świetna, bo armia przepoczwarzała się zgodnie z planem Putina, a przy tej transformacji kręciły się miliony i miliardy. Grzech byłoby nie skorzystać. Sierdiukow zapłacił za aferę posadą ministra. Nie, nie, spokojnie, żadna krzywda mu się nie stała. Był przesłuchiwany. Jako świadek. I tyle.

Natomiast pani Wasiljewa stała się główną oskarżoną w procesie o sprzeniewierzenie mienia wojskowego. I tu zaczyna się fascynujący serial z gatunku rzewnych oper mydlanych. „Niewolnica Isaura” to przy historii Jewgienii Wasiljewej arcydzieło subtelności w dobrym guście. Na czas śledztwa Jewgienia została osadzona miłościwie w areszcie domowym. Och, to na pewno było straszne: ciasne mieszkanko, jedyne trzynaście pokoi, dostęp do Internetu, prasy, radia, telewizji (także w sensie jak najbardziej dosłownym – podejrzana udzielała wywiadów). Najdotkliwsza okazała się rozłąka z ukochanym, pod dyktando nieludzkiej tęsknoty Jewgienija napisała do sądu prośbę o zezwolenie na zamieszkanie z Sierdiukowem. Najbardziej humanitarny sąd na świecie wprawdzie odrzucił ten łzawy wniosek, ale zezwolił zakochanym na widzenia. Nie zezwolił przy tym na opuszczanie mieszkania, ale Jewgienia nic sobie z tego nie robiła, odwiedzała banki i galerie handlowe. Co za wyrafinowane umiłowanie wolności.

W trakcie zamknięcia w domowych kazamatach w Jewgienii obudziły się liczne talenty artystyczne. Tabloidy z upodobaniem publikowały zdjęcia Wasiljewej na tle jej dzieł malarskich: np. portretu roześmianego Putina w oleju. W ciągu czterech miesięcy aresztantka zapaćkała około setki płócien. W kwietniu ubiegłego roku zorganizowano personalną wystawę tych pretensjonalnych bohomazów „Kwiaty z niewoli”. Od patrzenia na płótna zęby bolą, tymczasem recenzje krytyków były przychylne. Powstał album jej dzieł. „Komsomolskaja Prawda” pisała, że obrazy Wasiljewej chodzą po 50 tysięcy dolarów.

Żenia pisze też wiersze. Wydała cały tomik liryki miłosnej w nakładzie pięciuset egzemplarzy. Ale to jeszcze nie wszystko: pokazała się od najlepszej strony także w muzyce i tańcu. Najpierw na prośbę licznych wielbicieli ekspresyjna dama zamieszczała w sieciach społecznościowych wystudiowane zdjęcia w prowokacyjnych pozach i prowokacyjnych strojach, ukazujących apetyczne uda. A potem poszła na całość w klipie do piosenki o różowiutkich kapciach od ukochanego: https://www.youtube.com/watch?v=XI2SDYj9RR4. To był hit nad hity – na YouTube obejrzało go prawie dwa i pół miliona widzów. Wasiljewa napisała potem w Twitterze, że po wyznaniu, jakie uczyniła w piosence, Sierdiukow powinien się z nią ożenić. Zgodnie z regułami oper mydlanych, to wielce pożądany zwrot akcji. Niemniej Wasiljewą czekał jeszcze proces.

Postawiono jej dwanaście zarzutów, czyny te zagrożone były karą do dwunastu lat pozbawienia wolności. W maju 2015 roku sąd skazał Wasiljewą na pięć lat, przy czym 2,5 roku kręcenia się po mieszkaniu zaliczył na poczet odbycia kary. Po ogłoszeniu wyroku Żenia oczekiwała na etap do kobiecej kolonii karnej w obwodzie władymirskim w areszcie śledczym Pieczatniki. Nieszczęsna skarżyła się na niewygodny, zbyt cienki materac i brak pilnika do paznokci. Publiczność internetowa rżała w głos. Smakowano domniemania, w co mianowicie wżynają się metalowe elementy pryczy, pokryte cienkim materacykiem. Podejrzewano, że pilnik przyda się Wasiljewej jeszcze do piłowania „babła”, czyli ulubionego sportu rosyjskiej biurokracji: rozkradania państwowych pieniędzy.

Potem periodycznie pojawiały się w sieciach społecznościowych wieści, że Wasiljewa nie siedzi w kolonii karnej, tylko ukrywa się gdzieś pod Niceą, a karę za nią odbywa jakaś podstawiona kobieta. Obrońcy praw człowieka chcieli odwiedzić więźniarkę, ale jej w kolonii nie znaleźli. Dama z pilniczkiem nie zasypiała gruszek w popiele. Skorzystała z pierwszej nadarzającej się okazji i złożyła wniosek o przedterminowe zwolnienie (uprzednio ojciec Wasiljewej wpłacił równowartość zasądzonej szkody – 216 mln rubli) po niespełna czterech miesiącach odsiadki (jeżeli w ogóle do kolonii dojechała).

I oto dzisiaj rano agencje informacyjne ogłosiły, że Wasiljewa może wyjść na wolność. Naczelnik kolonii oznajmił, że Jewgienia przestrzegała regulaminu, pracowała, dobrze odnosiła się do współwięźniarek, nosiła się schludnie, przejawiała zainteresowanie zajęciami kulturalnymi (pewnie śpiewała o różowych kapciach), „wzięła udział w psychologicznym programie skorygowania osobowości” (cokolwiek to znaczy), „prawdopodobieństwo recydywy niewielkie”, i – trąby, werble, światło przygasa – „miejsce do spania utrzymywała w czystości i porządku”. A zatem wszelkie podstawy do zwolnienia są, nieprawdaż? „Dla wysokich kremlowskich klanów, sprawujących opiekę nad Wasiljewą, najważniejsze było to, że podczas rozprawy muza ministra nikogo nie wsypała. Teraz jej się odwdzięczają – wysuwa przypuszczenia Giennadij Gudkow. – Ciekawe jest to, że na Kremlu zaostrzyła się walka klanów. Signum temporis: zaczęły one działać coraz bardziej samodzielnie, nie uzgadniając swoich posunięć z gwarantem [czyli Putinem], ci ludzie sami wydają polecenia sądom, służbie więziennej, prokuraturze. […] A siłowicy nie mogą się połapać, które polecenia są „prawdziwe”, skonsultowane z Kremlem, a które nie. Świadczy to o narastającym kryzysie na szczytach władzy”. Może i tak, takiej tezy niepodobna zweryfikować. Przedterminowe zwolnienie Wasiljewej świadczy o tym, że rosyjski sąd kieruje się specyficzną logiką, zgodną z interesami systemu. Skazuje na realne wysokie wyroki uczestników demonstracji na placu Błotnym w przeddzień inauguracji Putina w maju 2012 – bo to ludzie występujący przeciwko systemowi. Wsadza do kolonii karnej brata Aleksieja Nawalnego – wroga systemu. Ekologa Witiszko skazuje na kilka lat za napisanie na ogrodzeniu pałacu gubernatora „Złodziej” – bo ekolog Witiszko staje się wrogiem systemu, wyciągając na światło dzienne tajne sprawki ludzi władzy. Wyciąga Chodorkowskiemu jakieś wyimaginowane zarzuty – bo to wróg systemu. A Jewgienija Wasiljewa nie jest wrogiem systemu, jest tego systemu częścią, pobierała rentę korupcyjną jak tysiące jej podobnych, w myśl logiki systemu to nie tylko nic zdrożnego, ale wręcz jego sól i istota. Wpadka i proces Wasiljewej były zapewne rezultatem porachunków wewnątrzkremlowskich – ktoś komuś chciał doraźnie pokazać miejsce w szeregu. Miękkie traktowanie i jeszcze bardziej miękkie lądowanie Wasiljewej mieszczą się w wewnątrzsystemowej logice: udajemy, że ścigamy korupcję, swoich nie zostawiamy w biedzie, odpokutowała, wystarczy.

Dzisiaj sprawiedliwy rosyjski sąd, ważny element systemu, ogłosił wyrok w jeszcze jednym procesie: Olega Siencowa i Aleksandra Kolczenki. Ale to temat na oddzielną opowieść. W zupełnie innym stylu.

Galeony i jachty, czyli Batyskaf Batyskafowicz Putin na Krymie

22 sierpnia. To wydarzenie kremlowskie tuby ogłaszały przez co najmniej trzy tygodnie: prezydent wybiera się na Krym. Na Krym! Odwieczne prarosyjskie ziemie. To miał być obrzęd potwierdzający niezbywalne prawo Rosji do półwyspu. Podróż Putina otrzymała co najmniej taką oprawę propagandową, jak pamiętna wyprawa Katarzyny II na rzucone do jej stóp przez księcia Potiomkina nowe zdobycze terytorialne. W tej atmosferze spodziewano się od Putina wiekopomnych oświadczeń, nagłych zwrotów akcji, zapowiedzi wielkiego przełomu. Tymczasem z napompowanej do granic możliwości propagandowej chmury spadł mizerny kapuśniaczek.

Na wyjazdowej naradzie w Sewastopolu poświęconej sprawom bezpieczeństwa z udziałem premiera i szefów FSB, Komitetu Śledczego, Rady Bezpieczeństwa prezydent przestrzegł, że „siły zewnętrzne” usilnie pracują nad zdestabilizowaniem sytuacji na Krymie, wrogowie tylko czyhają, aby „słuszne pretensje obywateli wynikłe z przejściowych trudności skierować w stronę destrukcji”, „rozgrywać kartę nacjonalistyczną”. „W niektórych stolicach” [ciekawe, których] przygotowuje się „kadry, mające dokonać aktów dywersji, aktów sabotażu” i dla „radykalnej propagandy”. Wezwał uczestników, by wzmogli czujność: na Krym nie mogą się dostać żadne niepożądane produkty, objęte antysankcjami. Na kolejnej nasiadówce – tym razem w ramach prac Rady Państwa – Putin zatroskał się o rozwój turystyki (to oddzielny temat, jak po aneksji „rozkwitł” biznes turystyczny na Krymie: nawet przymusowe i dotowane przez państwo skierowania z zakładów pracy i wszelkie inne zachęty nie działają: plaże Krymu i w szczycie sezonu są puste). Coś nowego? Ano, nic. Może chociaż jakaś nagroda pocieszenia? Też nie. Radźcie sobie sami, wielkiej kasy na Krymie nie będzie, bo nie ma skąd zaczerpnąć. Po prostu nadal cieszcie się tym, że jesteście w Rosji. No i uważajcie, bo tu może coś wybuchnąć (czy ktoś coś wysadzi, nie wiadomo, to mogą być niefortunne tajne ćwiczenia, jak w Riazaniu z workami heksogenu w 1999 roku).

Kijów, który wyraził protest w związku z wizytą na Krymie prezydenta i premiera Rosji, zwrócił uwagę na jeden z pasaży mowy prezydenta: że narody rosyjski i ukraiński to jeden naród. Putin wypowiada to zdanie nie po raz pierwszy. To w jego rozumieniu pojednawcza oferta dla Ukraińców, którzy zbłądzili na europejskich manowcach, oszołomieni zachodnimi błyskotkami, a powinni powrócić na słowiańskie łono Moskwy i nie brykać więcej. Prezydent Poroszenko ripostował, że w czasie wojny nie ma braterstwa narodów, naród ukraiński wybrał marsz ku Europie, a naród rosyjski przeżywa głęboki kryzys.

A jeśli chodzi o kryzys w stosunkach rosyjsko-ukraińskich, to nie zanosi się na przełom. Putin próbuje zachęcić Zachód do rozmowy o Krymie. Jakiś handel wymienny, jakieś obietnice, jakieś strachy. Minister spraw zagranicznych Ławrow rzucił kilka dni temu zanętę: Putin wybiera się do Nowego Jorku na sesję ONZ, mógłby się przy tej okazji spotkać z Obamą. Biały Dom nazajutrz odparł, że nic mu nie wiadomo o planach spotkania obu prezydentów.

W poprzednich latach prezydent Putin dostarczał wakacyjnego tematu – a to buszował topless w tajdze, a to latał myśliwcem, a to nurkował w akwalungu i cudownym trafem odkrywał starożytne amfory. W tym roku też zanurkował, ale już nie w akwalungu, a zanurzył się w batyskafie na głębokość 82 metrów. A tam niespodzianie czekał na niego od dziesięciu wieków pewien galeon.

Może zdrowie już nie to, może nowych konceptów brak, dość że Putin nie zaryzykował wyczynu wymagającego żelaznej krzepy, a wolał polegać na dobrym sprzęcie. W związku z tym sprzętem pojawiły się w sieci informacje dotyczące putinowskiego batyskafu. Dziennikarz i bloger Arkadij Babczenko zauważa: „prezydent kraju, mającego linię brzegową 38,5 tys. kilometrów, omywanej przez wody trzydziestu mórz, […], swego wiekopomnego odkrycia bizantyjskiego galeonu dokonał w batyskafie wyprodukowanym przez holenderską firmę U-BOAT WORX, zakupionym w 2012 roku”. Po co Putin opuścił się na dno? W zamyśle autorów pomysłu, aby rozbudzić w Rosjanach zainteresowanie ojczystą historią, zamiast tego wykazał, że Rosja nie ma przyzwoitych batyskafów rodzimej produkcji i sprowokował niezliczone żarty i memy. „Putin opuścił się na dno, nareszcie prezydent jest ze swoim narodem”. „Putin na dnie, Rosja już dawno tam jest”.

Przy okazji morskich wyczynów głowy państwa w pole widzenia dociekliwych komentatorów ponownie trafił sekretarz prasowy Putina, Dmitrij Pieskow, szczęśliwy pan młody. Jego ślub z łyżwiarką Tatianą Nawką stał się centralnym wydarzeniem roku (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/08/02/1476/). Dla jednych – był zachwycającym eventem z życia celebrytów, którzy gremialnie zjechali na zaślubiny i imprezę w najdroższym hotelu Soczi, dla innych – powodem do przyjrzenia się dochodom Pieskowa, który jest skromnym urzędnikiem Kremla, pobierającym wynagrodzenie z budżetu państwa. Przy okazji ślubu i wesela, zorganizowanego z wielkim rozmachem, Pieskow zaprezentował wypasiony zegarek, na który na pewno nie byłoby go stać z pensji rzecznika. Wydatek na zegarek wzięła na siebie Nawka, powiedziała, że podarowała go narzeczonemu z okazji ich ślubu. Całe lato jeździła w rewii na lodzie, żeby zaoszczędzić na ten przedmiot luksusu i oto oblubieniec mógł na nadgarstku zapiąć drogie cacko. Zegarek był ewidentną wtopą. Ledwie temat chronometru przycichł – zaraz pojawił się następny: miesiąc miodowy szczęśliwych nowożeńców.

Pieskow spędza ten szczęsny czas z ukochaną żoną, w kręgu bliskich przyjaciół i dzieci na wynajętym jachcie Maltese Falcon u wybrzeży Sardynii. Czemu nie na Krymie? Pogoda nieładna? Plaże zaniedbane? Co mu nie odpowiada?

Niezmordowany tropiciel nabytych za rentę korupcyjną przez rosyjskich urzędników nieruchomości na Zachodzie Aleksiej Nawalny zaraz wyliczył Pieskowowi, że wynajęcie jachtu o rozmiarach boiska piłkarskiego kosztuje 385 tysięcy euro (26 milionów rubli) za tydzień, bez wyżywienia i rozrywek. „Dmitrij Pieskow musiałby wydać na to wszystko równowartość swojej pensji za trzy lata”. Fundacja Zwalczania Korupcji Nawalnego zwróciła się z wnioskiem o wyjaśnienie, skąd urzędnik państwowy Pieskow dysponował forsą na opłacenie tej ekskluzywnej formy spędzenia miodowego miesiąca (może tylko tygodnia), „a jeśli nie opłacił jej sam, to niech wskaże źródła takich dochodów”. Pieskow odpowiedział, że nie wynajmuje jachtu na Sardynii, tylko hotel na Sycylii. Świetnie. Dlaczego nie na Uralu, w Udmurcji czy Karelii? Brakuje bazy turystycznej? Kiepskie połączenia z Moskwą? Kłamstwa o Sycylii zresztą też nie wystarczyło na długo, Nawalny pokazał w Internecie zdjęcia gości Pieskowa na rzeczonym jachcie, pozyskane z ich profili w mediach społecznościowych. „Goście Pieskowa na pewno zniszczyli podczas rejsu góry zakazanej żywności. Widelcem” – ironizowali komentatorzy w Internecie.

Rosyjscy politycy, jak widać – i w celach prywatnych, i służbowych – używają zachodnich sprzętów, a jednocześnie zalecają prowadzenie zaciekłej wojny z zachodnią żywnością. Zapowiadane przez Putina i Miedwiediewa „importozamieszczenije”, czyli zastąpienie na rynku rosyjskim inkryminowanej żywności zachodniej żywnością rodzimego pochodzenia okazało się kolejnym blefem i chwytem propagandowym, niczym więcej. Zastąpiono jedynie producentów zachodnich producentami wschodnimi i południowoamerykańskimi. Producenci rodzimi nie skorzystali na tych nowych warunkach, a za wzrost cen (znaczący) zapłacą konsumenci. Największym beneficjentem restrykcji na razie okazała się sprytna Białoruś. Co do „importozamieszczenija” wysokich technologii, dobrego sprzętu latającego, odmierzającego czas, zanurzającego się w głębiny, to jakoś nic na razie na Kremlu nie wymyślono. Jadowity krytyk reżimu Putina, Andriej Piontkowski, zauważył, że może nawet Rosja byłaby w stanie zaproponować światu alternatywę dla ideologii Zachodu, ale jeżeli rosyjska elita ma konta w zachodnich bankach, wille na Lazurowym Wybrzeżu, apartamenty w Londynie i kształci dzieci w prestiżowych szkołach na Zachodzie itd., to żadna antyzachodnia ideologia Rosji nie ma siły przekonywania, jest tak kłamliwa i obłudna, że nikt nie jest w stanie w nią uwierzyć.

Ameryko, oddawaj Rachmaninowa!

16 sierpnia. Cały świat musi wiedzieć, że Siergiej Rachmaninow był rosyjskim kompozytorem – zapowiedział minister kultury Rosji Władimir Medinski. Świetnie. Tylko czy ktoś ma co do tego wątpliwości? Zdaniem pana Medinskiego, owszem: „Jeśli przejrzycie amerykańskie źródła, to przekonacie się, że Siergiej Rachmaninow jest wielkim amerykańskim kompozytorem pochodzenia rosyjskiego, Ameryka sprywatyzowała Rachmaninowa, podobnie jak nazwiska dziesiątek i setek Rosjan, których losy rzuciły po rewolucji za granicę”. Ponadto, według rosyjskiego ministra, grób kompozytora [na cmentarzu Kensico w Nowym Jorku] znajduje się w opłakanym stanie. „Sprowadzenie prochów Rachmaninowa do Rosji byłoby wielką sprawą” – patetycznie podkreślił Medinski. Rosyjscy dyplomaci pono już zaczęli nieoficjalne rozmowy o przeniesieniu grobu z Nowego Jorku do majątku rodowego Rachmaninowów Oneg w obwodzie nowogrodzkim w Rosji, gdzie kompozytor przyszedł na świat i spędził lata dziecięce. Według słów Medinskiego kompozytor marzył o tym, by spocząć w rosyjskiej ziemi.

Po kolei, bo dużo tutaj nieścisłości. Ostatnio to jakaś plaga wśród rosyjskich polityków różnych szczebli: mówić, co ślina na język przyniesie. Nie zgadza się z faktami? – tym gorzej dla faktów.

„Szukałem, szukałem. Tu i tam. I jakoś nie znalazłem tych źródeł, w których to Amerykanie nazywają Rachmaninowa wielkim amerykańskim kompozytorem. Medinski widocznie nakłamał jak zwykle. Tym bardziej że nie przez wszystkie lata z ćwierćwiecza spędzonego po ucieczce z Rosji Radzieckiej na obczyźnie kompozytor mieszkał w USA” – pisze na swoim blogu Andriej Malgin.

Gwoli przypomnienia Rachmaninow wyjechał z Rosji w 1917 roku (był przerażony rewolucją i bolszewikami; jako potomek szlacheckiego rodu spodziewał się po nowych władcach Rosji wszystkiego najgorszego). Od 1918 przez kilka lat mieszkał w USA, potem przez co najmniej dziesięć lat – w Szwajcarii, powrócił do Stanów, gdzie w 1943 roku zmarł na chorobę płuc. Jego muzyka jest tak mocno przepojona rosyjskością, że nazywany jest często „najbardziej rosyjskim z rosyjskich kompozytorów”. Komu może przyjść do głowy czynienie z Rachmaninowa amerykańskiego twórcy?

Idźmy dalej. Marzenie o pochówku w Rosji. Wnuk kompozytora, Aleksandr (zmarł kilka lat temu), w wywiadzie dla rosyjskiej prasy mówił, że „Siergiej Wasiljewicz [Rachmaninow] prosił, aby go pochowano w Stanach Zjednoczonych”, razem z żoną i córką.

Kolejny punkt: stan grobu w Nowym Jorku. Rzekomo fatalny. Możliwe, o groby trzeba dbać, jeśli się nie dba, to są zaniedbane. Jak zwraca uwagę cytowany przeze mnie Andriej Malgin, w Nowym Jorku znajduje się rosyjski konsulat. Pracownicy placówki powinni się zainteresować mogiłką i zadbać o nią, skoro wygląda niereprezentacyjnie. W opłakanym stanie znajduje się notabene również majątek Rachmaninowów pod Nowogrodem Wielkim. Dwór został zniszczony w czasie wojny, od tamtej pory przejęci losem prochów kompozytora na obczyźnie urzędnicy rosyjskiego ministerstwa kultury jakoś nie znaleźli czasu, aby podnieść zniszczony zabytek z ruin.

Od dawna trwają przymiarki, aby w Moskwie otworzyć muzeum kompozytora. Towarzystwo imienia Rachmaninowa na ulicy Bolszaja Ordynka w Moskwie wynajęło budynek, w sali koncertowej odbywają się koncerty, zbierane są eksponaty. Towarzystwo czyni od dwudziestu lat starania, aby na Ordynce powstało wreszcie muzeum kompozytora. W gazecie „Izwiestia” z 2014 roku czytam: „Towarzystwo, założone w 1982 roku, niedawno znalazło się w trudnej sytuacji i może zostać usunięte z budynku na ulicy Bolszaja Ordynka. Departament własności moskiewskiego merostwa dwukrotnie podniósł opłaty za wynajem, o czym poinformował Towarzystwo dopiero po dziesięciu miesiącach od wprowadzenia nowych stawek. W rezultacie wielbiciele talentu Rachmaninowa popadli w długi. Zarząd Towarzystwa w 2012 roku oznajmił, że gotowy jest bezzwrotnie przekazać swoje zbiory, w tym fortepian Rachmaninowa, państwu, jeżeli władze wyrażą zgodę, by utworzyć muzeum kompozytora. Ale państwo – po kilku przyzwalających gestach – zamilkło. […] Specjalna komisja oceniła zbiory, merostwo podjęło decyzję, że muzeum Rachmaninowa stanie się filią istniejącego muzeum Skriabina”. Na stronie internetowej tego muzeum nie znalazłam informacji, że zbiory faktycznie zostały przekazane, a „podmuzeum” Rachmaninowa otwarte.

No tak, ale po co minister kultury Rosji miałby zajmować się upamiętnieniem Rachmaninowa w Rosji, skoro znacznie fajniej jest wystąpić z filipiką pod adresem bezecnych Amierikosow-pindosow i rzucić hasło odzyskiwania prochów rosyjskiego kompozytora znajdującego się w amerykańskiej niewoli.

Parmezan i Beevor na stosie

6 sierpnia. Z całego kraju napływają meldunki: w obwodzie biełgorodzkim 45-tonowym kamazem rozjechano siedem ton sankcyjnego sera (http://www.znak.com/urfo/news/2015-08-06/1044013.html), w Petersburgu zniszczono partię zarekwirowanej wieprzowiny niewiadomego, więc zapewne europejskiego pochodzenia, podobnie w obwodzie samarskim, w Orenburgu – pod maczety siepaczy trafiła partia sera z Łotwy, na stos zostaną skierowane nektarynki i brzoskwinie, które przyjechały z Turcji (nieobjętej sankcjami), ale na lewych papierach, więc spłoną, podobnie jak pomidory i jabłka z Polski, którym podstępnie udało się dojechać do samej Moskwy. Od dziś obowiązują przepisy nowego dekretu prezydenta Putina, przewidujące niszczenie żywności objętej rosyjskimi sankcjami. Łącznie zniszczono 300 ton owoców i 30 ton mięsa. Ura!

Minister rolnictwa Aleksandr Tkaczow zapewnia, że niszczenie żywności pochodzącej z kontrabandy jest zgodne ze światową praktyką: „naruszyłeś prawo, jeśli to kontrabanda, to trzeba to zniszczyć” – wyjaśniał w telewizji. Poza tym, zdaniem ministra, ta produkcja jest kiepskiej jakości, więc rozdawać jej nie należy: „nie wolno narażać na szwank zdrowia obywateli”. Minister wyjaśnił, że już są odczuwalne rezultaty światłej decyzji prezydenta: od chwili, gdy podano do wiadomości, że kontrabanda będzie spalana na granicach, wwóz podejrzanych ładunków zmniejszył się aż dziesięciokrotnie. Ura!

Wokół nowych przepisów i sposobów ich zastosowania w rosyjskich mediach i Internecie rozpętała się burza. Mnóstwo ludzi jest zbulwersowanych tym, że niszczona jest żywność. Coś, co jest święte. Zbierane są podpisy pod petycją w sprawie uchylenia dekretu prezydenta, w ciągu jednego dnia podpisało ją 250 tysięcy ludzi. Czy to coś da? Eksperci wzruszają ramionami: owszem, petycja trafi do administracji prezydenta, dostanie się w biurokratyczne żarna, zaczną ją brać pod światło odnośne czynniki i sprawa umrze po drodze przed najwyższe oblicze.

„Niszczenie żywności jest przez rosyjskie organy państwowe wykonywane jak szeregowa akcja policyjna. Ale to nie jest zwyczajna akcja policyjna. To demonstracyjne barbarzyństwo, wyzwanie rzucone społeczeństwu, odwracanie oczu od etycznego aspektu tam, gdzie jest on najważniejszy” – pisze dziś gazeta „Wiedomosti”. Czym spowodowana jest ta pokazowa wojna z jedzeniem? Wersja, że jest podyktowane potrzebą zmobilizowania społeczeństwa, wzmocnienia poczucia oblężonej twierdzy, raczej odpada – mówi Aleksiej Lewinson z Centrum Lewady. Nie ma obecnie potrzeby dodatkowego mobilizowania ludzi – społeczeństwo nie podaje w wątpliwość działań władz. Tymczasem akcja z niszczeniem żywności dotyka bolesnych dla Rosjan miejsc. Na dodatek adresatami tej akcji są grupy lojalne wobec władzy, które zaczynają odczuwać drożyznę.

Ale władza się tym nie przejmuje. Władza i krąg obsługi ma się dobrze, w tym ich kosmosie nie głodują, a to, co się plącze pod nogami, niech sobie radzi. W zamian mamy Krym i poczucie, że wszyscy są przeciwko nam, a my się z przekory nie damy.

Opozycjonista Aleksiej Nawalny (https://navalny.com/p/4389/) zebrał na swoim blogu przykłady, jak biedni rosyjscy emeryci grzebią w kontenerach z wyrzuconą przez supermarkety przeterminowaną lub zepsutą żywnością, podczas gdy władza niszczy dobre produkty i jeszcze oznajmia, że to z troski o zdrowie ludności. Wielu internautów zadaje pytanie, jak to możliwe, że Putin – syn ludzi, którzy przeżyli blokadę Leningradu (matka omal nie umarła z głodu) – jest w stanie podpisać taki drakoński dekret, żeby wyrównać (w jego chorej wyobraźni) rachunki z Zachodem.

Walka na froncie mordowania krewetek ma swoich pierwszych bohaterów. Już dwadzieścia minut po północy pojawili się „białoruscy partyzanci”, donosi prasa. Ciężarówka wioząca 1,5 tony pomidorów przybyła na punkt kontrolny na granicy rosyjsko-białoruskiej. Gdy kierowca dowiedział się, że z powodu braku odpowiednich znaków na etykietkach towar zostanie zarekwirowany i zniszczony, wsiadł do wozu i odjechał na Białoruś. Pomidory zostały uratowane przed rosyjskim walcem.

W Twitterze i FB pojawiły się setki żartów i memów. Np.: „Zobaczcie, jak w Rosji szybko wprowadzany jest szariat – najpierw wielożeństwo dopuszczamy, teraz wieprzowinę niszczymy, a niedługo będziemy złodziejom ręce odrąbywać”. Albo trzeźwe spostrzeżenie: „Ciekawe, kiedy zaczną palić nie sery i mięso, a iPhony i ciuchy”. Albo taka przeróbka sławnego obrazu Riepina „Iwan Groźny i jego syn Iwan” – https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1631498340469054&set=a.1508674989418057.1073741828.100008267112034&type=1&theater . Albo wizyta premiera Miedwiediewa – podczas wizyty w supermarkecie w towarzystwie ministra rolnictwa wskazuje, który kawałek mięsa spalić: https://twitter.com/hohland_gosdep/status/629222340342235136

Choć tak naprawdę do śmiechu nie jest. „Gejropejska” żywność nie jest jedynym kandydatem na putinowskie stosy. W Jekaterynburgu i obwodzie swierdłowskim z bibliotek szkolnych usuwane są książki dwóch brytyjskich historyków: Johna Keegana i Antony Beevora. Ich prace poświęcone II wojnie światowej dostarczała bibliotekom fundacja George’a Sorosa. Na razie fundacja nie dostała etykietki „organizacji niepożądanej” (choć według nieoficjalnych danych znalazła się na opracowanej w Radzie Federacji „patriotycznej stop liście”), ale nie od dziś wiadomo, jaką etykietkę ma u lokatorów Kremla Soros – to mecenas kolorowych rewolucji. Więc może z rekwirowaniem książek bardziej chodzi o uderzenie w Sorosa niż w historyków. Gubernator tłumaczy, dlaczego pozbywa się Brytyjczyków: „Książki tych autorów opacznie interpretują informacje o wydarzeniach II wojny światowej, są sprzeczne z dokumentami historycznymi i są przepojone propagandowymi stereotypami nazizmu”. No tak, no tak, teraz wszyscy są faszystami – i banderowska junta w Kijowie, i Soros, i brytyjscy historycy, i parmezan, i Abama, wszyscy.

Czym się Beevor naraził? Pokalał dziewiczą istotę działań Armii Czerwonej w Berlinie, pisząc, że krasnoarmiejcy gwałcili Niemki. Akademik Aleksandr Czubarjan wystąpił nieśmiało w obronie książek: „nauczyciel historii powinien mieć możliwość zapoznania się z różnymi opiniami, aby mógł je porównać”. Sam Antony Beevor odpowiedział władzom obwodu swierdłowskiego na łamach „The Guardian”: „Najbardziej obawiam się tego, że kolejna ekipa rządząca próbuje narzucić nam swoją wersję historii. Jestem kategorycznie przeciwny podobnym próbom dyktowania prawdy, niezależnie od tego, o czym mowa – o Holocauście, ludobójstwie Ormian czy „świętym zwycięstwie” maja 1945 roku”.

Nie wszyscy jednak są przerażeni planem wycinania niebłagonadiożnych ksiąg z rosyjskich bibliotek. „Patriotyczny” bloger zergulio (http://zergulio.livejournal.com/3076341.html) wali prosto z mostu: „Jak wiadomo, fundacja Sorosa w latach dziewięćdziesiątych wydawała niemałe pieniądze na dyskredytację naszej historii i dezinformację rosyjskich uczniów. Teraz, kiedy amerykański plan zniszczenia Rosji stał się dla wszystkich oczywisty, próbujemy oczyścić się od amerykańskiego brudu i kłamstwa, zerwać z fałszowaniem naszej historii i naszych zwycięstw”.

W paranoję wpadają coraz szersze kręgi. Fahrenheit 451 coraz bliżej?

Palenie surowo zalecane

2 sierpnia. Z radością w sercu i prawdziwie rewolucyjnym zaangażowaniem przystąpiły do działania odpowiednie służby ministerstwa rolnictwa, upoważnione do niszczenia przy punktach granicznych zagranicznej żywności, objętej rosyjskimi sankcjami. Mobilne spalarnie zostały już wyprawione na granice Rosji, wszędzie tam, gdzie podstępny jamon i złowieszcze krewetki, zepsute (moralnie) jabłka i paskudnie śmierdzący camembert mogą, skrytobójczo ukryte w ciężarówkach, nielegalnie wjechać na terytorium Federacji Rosyjskiej wbrew zakazowi. Niedoczekanie! Parmeńska szynka nie ma rzymskiego prawa wylądować na talerzu rosyjskiego patrioty. Jedz rosyjskie! – oto hasło dnia.

W sprawie niszczenia zakazanej żywności pochodzącej z zagranicy prezydent Putin podpisał 29 lipca specjalny dekret. Bo mimo sankcji zachodnie produkty ciągle trafiają na półki rosyjskich sklepów, a to niedopuszczalne. Blokadę trzeba uszczelnić. Praca nad likwidowaniem resztek zapasów trefnego żarła wre nie tylko na punktach granicznych. Do inspekcji sklepów spożywczych ochoczo przystąpili aktywiści prokremlowskich młodzieżówek. Media relacjonowały rajd po delikatesach aktywistek w ramach projektu „Jedz rosyjskie”. Dziewczęta przeglądały zawartość półek z serami i triumfalnie wymachując przed kamerami podejrzanymi produktami, krzyczały, że taki wraży ser nie ma tutaj racji bytu. Na inkryminowany kawałek nabiału przylepiały naklejki z wizerunkiem niedźwiedzia szczerzącego kły na amerykańską flagę i wielkim napisem „produkt objęty sankcjami”. Jedna z turkaweczek skrupulatnie fotografowała oklejone sery iPhonem. – Kupiłam go jeszcze przed wprowadzeniem sankcji – chichotała wstydliwie, gdy ktoś jej zwrócił uwagę, że trzyma w rękach produkt wroga. Projekt „Jedz rosyjskie!” otrzymał od administracji prezydenta grant w wysokości 5 milionów rubli.

Nie wszyscy są zachwyceni pomysłem palenia żywności, rozległy się głosy, by sankcyjne wiktuały rozdawać ubogim lub przekazać jako pomoc humanitarną do Donbasu. Na razie – bez echa. Palić i palić! Naukowcy z Tomska zaproponowali rodakom, by raz na zawsze wyrzucili ze swego jadłospisu zachodnią wołowinę i wieprzowinę, napakowaną sterydami, a zamiast tego wprowadzili do diety wysokobiałkowe robaki. Może to niezbyt smaczne, ale pożywne, ekologiczne i patriotyczne. Sałatka z pędraków pod rosyjską wódkę (whisky, ta ruda wóda na myszach, po której trzy dni łeb boli, została skreślona) – palce lizać!

Po tym, jak Rosja w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nałożyła weto na rezolucję o powołaniu międzynarodowego trybunału w sprawie wyjaśnienia okoliczności i ukarania winnych zestrzelenia malezyjskiego Boeinga, do sankcji przeciwko Rosji dołączyło się jeszcze siedem państw (w tym Ukraina). Sekretarz Putina, Dmitrij Pieskow, zapewnił, że Rosja będzie się kierować „zasadą wzajemności”. Oko za oko, ząb za ząb. I rzeczywiście – ostatnio po akcji Holendrów w sprawie trybunału rosyjskie służby stwierdziły w holenderskich tulipanach szkodliwe pasożyty, a zatem kwiaty nie ucieszą już oka Rosjanek – zakazano ich wwozu. Proste.

Wczoraj wzmiankowany Dmitrij Pieskow zawarł związek małżeński. Wesele wyprawiono w najdroższym hotelu w Soczi pod patriotyczną nazwą Rodina (Ojczyzna), z niepatriotycznym wszakże dodatkiem do nazwy Grand Hotel&SPA. Ciekawe, czy gościom podano kapuśniak i paszteciki z grzybowym farszem. Ten ślub narobił sporo zamieszania w rosyjskich mediach. Wpierw narzeczony unikał jak ognia odpowiedzi na pytanie, czy zamierza ożenić się z łyżwiarską mistrzynią Tatianą Nawką, która rok temu urodziła ich wspólną córkę, Nadieńkę. Dla Dmitrija Pieskowa to trzecie małżeństwo, poprzednie rozpadły się, to ostatnie chyba na okoliczność płomiennego romansu z łyżwiarką. To nie jest dobry przykład dla narodu w warunkach „nasadzania” mu ascezy. Tym bardziej że oblubienica też zostawiła swojego poprzedniego męża na lodzie. Potem tematem szeroko omawianym przez internautów były zabiegi wokół hasła „Tatiana Nawka” w rosyjskiej Wikipedii. Żartowano, że pospiesznie zmieniano sformułowanie „obywatelka USA” na „obywatelka Ukrainy” i odwrotnie (tak naprawdę Nawka od 1994 do 2002 roku miała obywatelstwo Białorusi, potem została obywatelką Federacji Rosyjskiej). A na koniec w oko ukłuł obserwatorów wypasiony zegarek Pieskowa (http://www.chrono24.com.ru/richardmille/index.htm). Aleksiej Nawalny, specjalizujący się w śledzeniu wysokich apanaży rosyjskich urzędników, napisał, że chronometr wart jest 38 milionów rubli (https://navalny.com/p/4378/), przy rocznych dochodach Pieskowa 9 mln rubli. Gazeta „Moskowskij Komsomolec” pospieszyła donieść, że ten zegarek to był taki żarcik, obliczony na reakcję dziennikarzy. Zegarek nie należy do Pieskowa, a został przez niego jedynie wypożyczony na okoliczność uroczystości ślubnej. Ale zaraz okazało się, że Pieskow miał zegarek już rok temu – http://top.rbc.ru/politics/02/08/2015/55be0d669a79475c58ad2247

Jeszcze jedną ciekawostką jest to, że – jak podają rosyjskie media – wydatki na wesele Pieskowa pokrył miliarder Oleg Deripaska, właściciel hotelu. No tak, ze skromnej pensji kremlowskiego urzędnika ledwie na byle jaki zegarek wystarcza (zdjęcia z imprezy: http://echo.msk.ru/blog/echomsk/1596008-echo/).

Wróżenie z plastra

28 lipca. Wizyta prezydenta Putina w obwodzie kaliningradzkim wywołała wielkie poruszenie. I wcale nie dlatego, że prezydent ogłosił wtedy nową redakcję doktryny morskiej, przewidującą wzmocnienie pozycji Rosji w Arktyce. Ani nie dlatego, że podczas pokazu siły i wdzięku jednostek pływających pod banderą rosyjskich sił zbrojnych z jednego z okrętów nie zdołano wystrzelić rakiety (https://www.youtube.com/watch?v=5zZraMvoXM4). Uwagę internautów przyciągnął pewien szczegół w wyglądzie prezydenta.

Jak można zobaczyć na zdjęciach (m.in. tu: https://www.belaruspartisan.org/politic/312289/) Władimir Władimirowicz ma dyskretnie przyklejony na szyi plaster, który niedyskretnie na chwilę wyłonił się zza wysokiego kołnierzyka koszuli. Spekulacje co do powodu pojawienia się plastra przypomniały mi niedawną historię z zaginięciem Putina na dziesięć dni (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/03/13/w-oczekiwaniu-na-jezioro-labedzie/; http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/03/17/nakarmieni-konserwami/). Wtedy też dociekano, co się stało i stawiano diagnozy, dotyczące poważnej choroby prezydenta.

Niezmordowani łowcy sensacji po obejrzeniu prezydenta w Kaliningradzie wysunęli przypuszczenie, że plaster zasłania ślad po punkcji gruczołów limfatycznych. Inni postulują, że plaster służył jako zakrycie śladów zabiegu na tętnicy szyjnej. Jeszcze inni, że Putin chciał ukryć ślad po ugryzieniu przez wampira. Każda z tych teorii jest dobra. Bo oczywiście oficjalnych komunikatów o stanie zdrowia prezydenta Kreml nie wydawał. Oficjalnie prezydent jak zwykle jest zdrów jak ryba.

Pomnik Włodzimierza

25 lipca. Od kilku tygodni trwa intensywna dyskusja, gdzie w Moskwie postawić pomnik Włodzimierza. Chodzi konkretnie o księcia kijowskiego Włodzimierza (Władimira) – tego, który ochrzcił Ruś. Najpierw stumetrową statuę proponowano postawić na Worobjowych Górach koło uniwersytetu, na największym tarasie widokowym, z którego rozciąga się panorama Moskwy. Lokalizacja wywołała żywiołowe protesty, koncepcję więc pospiesznie zmieniono. Teraz rozważane są trzy inne lokalizacje, od 20 lipca do 20 sierpnia zainteresowani mogą głosować (jednym z proponowanych miejsc jest plac Łubiański, gdzie ciągle jest wolne miejsce po majestatycznym posągu Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego, na marginesie to od czasu do czasu odbywają się przymiarki, by FED-a znów tam z honorami postawić). Statua równego apostołom Włodzimierza autorstwa Saławata Szczerbakowa stała się w Rosji jednym z ulubionych tematów memów i żarcików. Blogerzy i użytkownicy FB popularyzowali koncept, by statuę postawić na mauzoleum Lenina na placu Czerwonym: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=956971504365416&set=a.105314629531112.8015.100001577253185&type=1&theater

Można byłoby obiekt podpisać po prostu Włodzimierz. Dla każdego coś miłego. Permski malarz Siemiakin wystąpił z propozycją, aby święty Włodzimierz nie miał stałego miejsca zameldowania, a nieustannie przemierzał Moskwę wzdłuż i wszerz na platformie.

Władzom się bardzo spieszy, bo odsłonięcie pomnika zaplanowane jest już na 4 listopada. Dzień Jedności, dzień, który ciągle próbuje się odgórnie napełnić treścią i ciągle się nie udaje. Czy Włodzimierz wszystkich zjednoczy? Zobaczymy. Dotychczas w narracji władzy nieobecny, teraz służy Kremlowi do załatwiania bieżącej polityki. Władimir Putin, noszący dumne imię świętego księcia, w zeszłym roku po zaanektowaniu Krymu odkopał wersję o przyjęciu chrztu przez Włodzimierza w Chersonezie na Krymie: oto kolebka Rusi (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2014/12/04/wzgorze-swiatynne-na-krymie-teraz-i-na-zawsze/). Wcześniej obowiązywała wykładnia, że to Kijów jest kolebką. Zdaniem wielu historyków chrzest w Korsuniu (Chersonezie) jest legendą stworzoną na potrzeby wizerunkowe księcia – chrzest był mu potrzebny ze względów dynastycznych i zapewne nie spowodował przemian, o których mówi legenda (z rozpustnika i okrutnika Włodzimierz miał się stać mężem szlachetnym i bogobojnym). Ale legenda okazała się bardzo przydatna w nowych warunkach rosyjskiego krymnaszyzmu – jako element uwiarygodniający zajęcie półwyspu, odwiecznie rosyjskiego, uświęconego, związanego z patronem chrześcijańskiej Rusi.

Kilka miesięcy temu w Moskwie odbyła się dyskusja w sprawie innego Włodzimierza – Wysockiego. Szef rozgłośni Echo Moskwy Aleksiej Wieniediktow wystąpił z propozycją, by przemianować ulicę Marksistską (Marksistowską) prowadzącą do Teatru na Tagance, w którym przez lata występował Wysocki, w ulicę Wysockiego. Władze miasta ostatecznie nie zdecydowały się na zdetronizowanie Marksa, w maju komisja stołecznego merostwa ds. toponimiki postanowiła o przemianowaniu dwóch niewielkich zaułków w pobliżu teatru, które nazywają się Górny i Dolny Zaułek Tagański. Wielbiciele talentu barda zakrzyknęli, że nie godzi się nadawać jego imienia jakimś niewielkim przejściom między podwórkami na tyłach Taganki. Dziennikarz Stanisław Minkin argumentował: „Wysocki jest geniuszem języka rosyjskiego. Aktor, poeta, bard – wszystkie te słowa razem nie są w stanie oddać wielkości Wysockiego. I naród zawsze to rozumiał i kochał Wysockiego bezgranicznie, jak nikogo innego. Wysocki jest postacią ważną dla historii. A władze miasta wydzieliły mu jakieś ciasne ślepe uliczki”. Zgody nie ma.

Dziś mija trzydzieści pięć lat od śmierci Wysockiego. Leonid Parfionow w swojej kronice „Namiedni” [Ostatnio] tak opowiadał o tym dniu 35 temu, gdy w Moskwie odbywały się igrzyska olimpijskie: https://www.youtube.com/watch?v=fvo4y4PWG8o

O Wysockim pisałam kilkakrotnie w blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2010/07/25/trzydziesci-lat-bez-wysockiego/ http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2008/01/25/wlodzimierz-wysocki-70-urodziny/

Prawda czasu, prawda sieci

22 lipca. W piosence Marii Koterbskiej na Bielanach co niedziela kręciła się karuzela, beczka śmiechu i wesela. W rosyjskiej telewizji co niedziela też kręci się beczka, choć do śmiechu i wesela w niej daleko – to podsumowanie najważniejszych politycznych wydarzeń tygodnia „Wiesti niedieli” pod redakcją Dmitrija Kisielowa, dyrektora koncernu medialnego Rossija Siegodnia. Kisielow razi w swoim programie zewnętrznych i wewnętrznych wrogów Kremla jadowitym żądłem (w roli głównych adwersarzy nieodmiennie obsadzane są Stany Zjednoczone i Ukraina), gloryfikuje prezydenta Putina, przekonuje, że Rosja jest światową potęgą, której siła i znaczenie w świecie stale rośnie, mądre sojusze krzepną, ideały są przeczyste, a ludziom żyje się dostatniej. W programach Kisielowa nie istnieją przewały kumpli Putina, katastrofalne pożary lasów na Syberii, analiza obniżających się od wielu miesięcy wskaźników rosyjskiej gospodarki, odbieranie zniżek emerytom itd., itp. Bajki, które Kisielow sprawnie opowiada na dobranoc rodakom, zyskały mu w kraju wielki poklask i sławę. Dużej części publiczności przypadły też do gustu jego wypowiedzi antygejowskie (serca gejów należy palić), ksenofobiczne o zabarwieniu antysemickim, antyukraińskie, a wprost huragany aplauzu wywołało słynne zdanie, że Rosja jest jedynym państwem na świecie, które może zamienić Stany Zjednoczone w radioaktywny pył. Niedawno Kisielow otrzymał statuetkę Tefi – najbardziej prestiżową nagrodę telewizyjną w Rosji w kategorii „najlepszy program informacyjny”. Co więcej w czerwcowym rankingu oglądalności odnotowano, że kisielowskie seanse nienawiści regularnie konsumuje 19% telewidzów, a 63% zna ten program; samego Kisielowa uznano w tym badaniu za najpopularniejszego prowadzącego programów analitycznych w rosyjskiej telewizji, wzbudzającego w widzach sympatię. Natomiast wraży Zachód uznał działalność Kisielowa za niebezpieczną i wpisał jego nazwisko na listę sankcyjną.

Pokrzepiony miłością wdzięcznych rosyjskich konsumentów propagandy Dmitrij Kisielow w zeszłym tygodniu wyruszył na podbój portali społecznościowych. Założył konto na Facebooku i zachęcił użytkowników do dyskusji z nim na wszystkie tematy „od radioaktywnego pyłu po zachcianki LGBT”. Zachętę zakończył dziarskim okrzykiem Jurija Gagarina: „Pojechali!”. I rzeczywiście – na jego stronce momentalnie zaczęły się pojawiać setki komentarzy. A właściwie epitetów, recenzujących zawodową działalność Dmitrija Konstantinowicza, z użyciem słownictwa powszechnie uznawanego za obraźliwe, nieparlamentarne. Po niespełna czterech godzinach, gdy rzeka karczemnych recenzji przybierała na sile, konto zostało zamknięte. Kisielow założył konto na Instagramie, zamieścił tam swoje dwa zdjęcia z wypoczynku na Krymie. Reakcja internetowej publiczności była podobna. Reakcja Kisielowa też. Zrażony do tych amerykańskich wynalazków Kisielow znalazł wreszcie cichą przystań w rosyjskiej sieci społecznościowej Vkontakte. Jego konto na razie jest czynne: http://vk.com/dk_kiselev

„Telewizor wszedł do Internetu i oko w oko spotkał się z tymi, którzy nie wchodzą w 89%” – napisała jedna z komentatorek. 89% to ostatnie notowania poziomu miłości do Putina.

Vkontakte Kisielow poczuł się wreszcie jak ryba w wodzie, ma co najmniej 15 tysięcy obserwujących. Na początek zarepetował broń przeciwko FB: „Co do Facebooka, to myślę, że ludzie zaczynają go opuszczać. Nie jestem pierwszy ani ostatni. Na walizkach siedzi już wielu użytkowników, amerykańska sieć okazała się nieprzygotowana do prowadzenia swobodnej dyskusji bez cenzury. To dla mnie ważna lekcja”.

„Trend rzeczywiście należy zauważyć – pisze Ala Ponomariowa na stronie internetowej Radia Swoboda. – U źródeł patriotycznej mody na wychodzenie z Facebooka leżą wydarzenia z początku lipca, kiedy portale społecznościowe blokowały konta użytkowników, którzy używali słowa „chochoł” [obraźliwego określenia Ukraińca]. […] Pojawiła się strona фейсбукпока.рф (http://xn--80ablqga1ahpvg.xn--p1ai/), która anonsuje się jako miejsce, gdzie można się rejestrować po zamknięciu konta na FB. Od 11 lipca, gdy strona wystartowała, z wrażych sieci zniknęło 14,6 tysięcy kont, jeśli wierzyć statystyce podawanej przez ten rosyjski portal. Za projektem stoi organizacja Media Gwardia – projekt medialny, którego celem jest połączenie wysiłków użytkowników Internetu na rzecz wyjawienia stron internetowych i grup w sieciach społecznościowych, specjalizujących się w rozpowszechnianiu treści niezgodnych z prawem”.

Jednym słowem – teraz patriotycznie jest mieć konto nie na FB, a na Vkontakte. Prześwietlenie jest łatwiejsze, na pewno.

Na koniec jeszcze jeden sondaż. Według badanych przez Centrum Lewady pod koniec czerwca, z Internetu korzysta mniej niż połowa Rosjan, 36% w ogóle nie korzysta z sieci, 26% korzysta stale. Dla 90% mieszkańców głównym źródłem informacji pozostają trzy państwowe ogólnokrajowe kanały telewizyjne. Z FB i Twittera korzysta mniej niż 20% respondentów, z rosyjskiego odpowiednika Vkontakte – 47% badanych. Według badania FOM, 79% uważa, że rosyjscy dziennikarze telewizyjni nie wypaczają informacji, 18% byłoby skłonnych wierzyć raczej zagranicznym mediom. Wojna na słowa trwa. Nie tylko na słowa.