Archiwum autora: annalabuszewska

Błotny bilans

6 maja. Trzy lata temu Władimir Putin powrócił na Kreml po eksperymencie z chwilowym przekazaniem fotela prezydenta Dmitrijowi Miedwiediewowi. Został wybrany w marcu, przysięgę składał 7 maja 2012 roku. A w przeddzień nowej koronacji na fali protestów odbyła się w Moskwie demonstracja (pisałam o tych wydarzeniach: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2012/05/06/w-przeddzien-koronacji/ oraz http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2012/05/07/biale-miasto-przeciwko-putinowi/).

Demonstracja została brutalnie rozgoniona. 6 maja 2012 roku należy uznać za początek nowej polityki Kremla – nastąpił zwrot przez rufę. Od głoszonych przez Miedwiediewa haseł modernizacji i kontrolowanej tolerancji wobec tych, którzy nie popierają władz rękami i nogami, w stronę konserwacji władzy putinowskiej kleptokracji nafaszerowanej imitacją wartości (w języku Putina духовных скреп).

Putinowi bardzo nie podobał się ruch białej wstążki i organizowane na placu Błotnym pokojowe demonstracje liberalnej inteligencji przeciwko jego trwaniu na tronie, fałszowaniu wyborów, zagarnianiu przez rządzących całej sceny politycznej i gospodarczej. I jak widać z trzyletniej perspektywy, nie zamierzał tego protestu tolerować. Nie zamierzał tolerować tego, że ktokolwiek może podważyć jego legitymację władzy. Obrażony odwrócił się do najbardziej aktywnej części społeczeństwa tyłem, pokazał „kuźkinu mat’” i rozpoczął systematyczne tępienie tego, co nieśmiało wyrosło na politycznym poletku w czasie, gdy był nie prezydentem, a premierem. Zwrócił się w stronę biernej, ale wiernej większości, której przypadły do gustu nawiązania do ZSRR i czasów paternalistycznego cara batiuszki, który ma zawsze rację, i zapewnienia, że Rosja jest wielka itd.

A potem włączono akcelerator „Krymnasz”, który zasłonił wszystko inne i stał się fundamentem nowej umowy społecznej: „ja wam Krym, wy mi poparcie”. Rankingi Putina wzleciały pod niebo. Jak wskazuje w analizie „Trzy lekcje protestu” Kiriłł Rogow, jednym z filarów nowej legitymacji Putina jest przemoc. A także, dodajmy, społeczne przyzwolenie na jej stosowanie wobec wrogów. Tych zewnętrznych i tych wewnętrznych. „To niesamowite, ale tak jest: obecne 85% poparcia [dla Putina] to efekt stosowania przemocy. Nie są one wyłącznie efektem przemocy, ale bez przemocy nie byłyby możliwe – pisze Rogow. – Jeżeli wyobrazimy sobie, że z jakiegoś powodu putinowscy prokuratorzy i śledczy, a także wynajęci bandyci przestaną nagle wszczynać śledztwa, szykanować aktywistów i blogerów, bić obserwatorów w lokalach wyborczych, zamykać strony internetowe i odbierać licencje stacjom telewizyjnym, to za pół roku opozycja stanie się głównym nurtem, a reżim zacznie trzeszczeć w szwach. I nie pytajcie mnie, gdzie się podzieją wszystkie „Krymnasz” – najprawdopodobniej pójdą tam, skąd przyszły”.

Optymistycznie i pesymistycznie zarazem. Optymistycznie, bo zakłada możliwość zmian. A pesymistycznie, bo ten czynnik przemocy w rękach reżimu, który nie zamierza rozstawać się z „kormuszką”, a także wygodnymi instrumentami zwalczania sprzeciwu (i chętnie po nie sięga), może jeszcze długo umożliwiać trwanie putinowskiej ekipy. Ale zapamiętajmy słowo kluczowe „przemoc”.

Wróćmy do ruchu białej wstążki. Co z niego zostało po trzech latach? Paweł Aptiekar w dzisiejszej gazecie „Wiedomosti” pisze: „Obecnie aktywni mieszkańcy miast, będący jądrem protestu 2011-2012, są zastraszeni i zdemoralizowani. Straciwszy wiarę w możliwość pokojowej ewolucji, jedni skoncentrowali się na wychwytywaniu błędów władzy, inni – jak Michaił Chodorkowski – na próbach sforsowania blokady informacyjnej [Chodorkowski planuje uruchomienie rosyjskojęzycznej telewizji, mającej stanowić przeciwwagę dla propagandowych państwowych stacji], jeszcze inni pogodzili się z tym, co się stało, lub udają, że się pogodzili i żyją codziennym życiem. Opozycja jest zdemoralizowana, a w oczach większości jeszcze i zdyskredytowana. Mobilizacyjna, imperialna narracja [władz] wyparła na margines wszelkie dyskusje o konieczności reformowania życia społecznego i gospodarki”.

Reżim przez te trzy lata z zastosowaniem wymiaru sprawiedliwości (sprawiedliwości, mój Boże) rozprawił się z uczestnikami demonstracji 6 maja 2012 roku. Jak pisze w bilansie Jegor Skoworoda, oskarżono 33 osoby (niektórych w tym czasie nie było na demonstracji), oskarżenie dotyczyło uczestnictwa w nielegalnym zgromadzeniu i użycia siły wobec funkcjonariuszy policji. Sprawy uszyto grubymi nićmi. Kilkanaście osób skazano na kilkuletnie wyroki pozbawienia wolności (https://medium.com/@Rus2Web/это-нужно-знать-10-пунктов-о-болотном-деле-9c93ab4ff7a9?xrs=RebelMouse_fb&1430901657).

Przez tych, którzy trwają w oporze wobec putinizmu, zorganizowana została akcja „Jeden dzień – jedno nazwisko”. W krótkich filmikach opozycjoniści opowiadają o tych, którzy siedzą. (Tutaj jedno z tych nagrań: https://www.youtube.com/watch?v=YHbbbkiu3P8&feature=youtu.be).

Zdjęcia z demonstracji 6 maja 2012 roku można zobaczyć m.in. tutaj: https://www.flickr.com/photos/varfolomeev/sets/72157629979955649/

Łabędź wszech czasów

5 maja. Gdy odchodzi geniusz, otwiera się wieczność. Maja Plisiecka, wielka primabalerina, niezłomny człowiek. Wrażliwość, talent, mistrzostwo, swoboda, dusza. Odeszła 2 maja w wieku 89 lat. Do wieczności.

Nawet dla tych, którzy nie interesują się baletem, była kimś – wielką gwiazdą, najwspanialszym łabędziem z baletu Czajkowskiego, jaki kiedykolwiek umierał na scenie. W licznym gronie fantastycznych rosyjskich mistrzów baletu miała wyjątkową pozycję. Specjaliści mówili o idealnej harmonii jej ruchów. Tkała swoje role z ekspresji i emocji, którymi porażała i zarażała widzów. Poeta Andriej Wozniesieński nazwał ją „Cwietajewą baletu”.

Tańczyła nie tylko klasykę, nie tylko partie w „Jeziorze łabędzim”, „Don Kichocie”, „Rajmondzie”. Chciała poczuć nerw wieku, uwielbiała awangardę. Jej „Carmen-suita” była jak bomba (1967). Ten jednoaktowy balet powstał specjalnie dla niej. Kompozytor Rodion Szczedrin (prywatnie – mąż) oplótł swoją nowoczesną orkiestracją kompozycję Bizeta, kubański choreograf Alberto Alonso przełożył tragiczną miłość operowej Carmen na ekspresyjny język tańca. Minister kultury ZSRR Jekatierina Furcewa nie chciała początkowo wyrazić zgody na pokazanie spektaklu w Moskwie – za dużo erotyzmu, a przecież w Związku Radzieckim, jak powszechnie wiadomo, seksu nie było. Plisiecka we wspomnieniach napisała, że ten spektakl był hymnem wolności. Jakże zatem mógł się taki hymn spodobać władzom socjalistycznego molocha? A trzeba jeszcze przypomnieć, że Plisiecka w 1966 roku podpisała list działaczy kultury do genseka Breżniewa przeciwko rehabilitacji Stalina (to był jedyny polityczny list, jaki kiedykolwiek podpisała). W końcu, dzięki uporowi Plisieckiej, udało się przekonać odpowiednie czynniki. Furcewa zaproponowała, żeby spektakl odwołać pod pozorem choroby primabaleriny; Plisiecka zapowiedziała, że powie wszem wobec, że to Furcewa zakazuje grać i jeszcze ją namawia do kłamstwa i oznajmiła, jeśli nie będzie mogła zatańczyć tego przedstawienia, to odejdzie z teatru Bolszoj. Zadziałało (podobno zadecydowało to, że w projekcie wziął udział Alonso – tancerz z Kuby, socjalistycznej wyspy wolności). Plisiecka zatańczyła Carmen 132 razy. Każdy gest, każde drgnienie dłoni, każda wystudiowana poza naładowana energią, szaloną namiętnością, pasją życia, swobody i miłości.

Nie było łatwo. Nawet wtedy, gdy miała już pozycję niekwestionowanej gwiazdy sceny baletowej, nie wypuszczano jej za granicę. Pierwsze występy za żelazną kurtyną to był dopiero 1959 rok. Była jedną z tych, którzy odbudowywali zerwane mosty pomiędzy ZSRR i Zachodem.

Plisiecka od wczesnej młodości nauczyła się walczyć. Jej ojciec, Michaił Plisiecki był dyplomatą i działaczem politycznym, kierował w latach trzydziestych XX wieku radziecką koncesją węglową na Spitsbergenie, był tam konsulem generalnym. W 1937 roku został aresztowany za szpiegostwo, a rok później stracony (zrehabilitowany w 1956). Matka, Rachela Messerer-Plisiecka, była aktorką filmu niemego, po urodzeniu dzieci odeszła z zawodu. Po aresztowaniu męża została zesłana do Kazachstanu do akmolińskiego obozu dla żon zdrajców ojczyzny. Maja uczyła się wtedy w szkole baletowej. Przed skierowaniem jej do zakładu dla dzieci zdrajców ojczyzny uchroniła ją ciotka, siostra Racheli Sulamit Messerer, znakomita baletnica, która ją zaadoptowała.

Ci, którzy poznali Maję Plisiecką osobiście, wspominają o niezwykłej dyscyplinie, harcie ducha, żelaznej logice myśli. Codziennie – ćwiczenia przy drążku, pływanie w jeziorze, surowa dieta („всю жизнь сижу не жрамши”, mówiła żartobliwie, odpowiadając na liczne pytania, jak się jej udaje zachować formę). Oficjalnie odeszła ze sceny w 1988 roku, ale jeszcze na jubileuszu siedemdziesięciolecia (1995) zatańczyła swoje popisowe partie. I to jak! Niezapomniany spektakl.

Zagrała rolę księżnej Betsy w ekranizacji „Anny Kareniny” Aleksandra Zarchi. Scena, w której spaceruje po parku trzymając na smyczy dwa piękne charty i tłumacząc bezlitośnie Wrońskiemu, że w obecnej sytuacji, gdy Anna odeszła od męża, nie może jej u siebie przyjmować, jest szalenie wysmakowana, zapada w pamięć. A więc miała też talent aktorski. We wspomnieniach napisała, że w młodości marzyła o karierze aktorskiej, ale trafiła do szkoły baletowej i z baletem związała się na resztę życia.

Od 1991 roku mieszkała na stałe za granicą. Wiele czasu spędzała na Litwie (miała litewskie obywatelstwo) i w Niemczech (gdzie zmarła na zawał serca).

20 listopada, w dniu dziewięćdziesiątych urodzin wielkiej primadonny odbędzie się w moskiewskim teatrze Bolszoj (z którego odeszła przed laty w atmosferze skandalu) wieczór poświęcony jej pamięci. Wedle życzenia zmarłej jej prochy mają być rozrzucone nad Rosją. Ale dopiero po śmierci męża.

Piękne zdjęcia Mai Plisieckiej można zobaczyć m.in. tu: https://meduza.io/galleries/2015/05/03/harakter-eto-i-est-sudba

A tu filmy: https://meduza.io/feature/2015/05/03/posle-aysedory-32-minuty-vyhodila-na-poklony

Kosmos lata

30 kwietnia. Pewien trzyletni chłopczyk oznajmił ostatnio swojej cioci, iż wie ponad wszelką wątpliwość, że „kosmos lata”. Dlaczego? To proste – „bo może”! Na miejscu rosyjskich speców od kosmosu co prędzej skonsultowałabym się z tym trzylatkiem, który intuicyjnie wyczuł istotę kosmosu. Bo Rosja ma z kosmosem i okolicami ostatnio trochę problemów. Zaczynając od prowadzących strajk głodowy budowniczych nowego, wielce wyczekiwanego kosmodromu Wostocznyj, którym od dawna nie wypłaca się pensji. Pieniądze najwyraźniej krążą gdzieś w kosmosie, choć akurat problem z zaległościami w wypłacie uposażeń jest przyziemny i do gwiazd mu daleko.

W zeszłym tygodniu w okolicach wioski Zabołotje w obwodzie archangielskim coś spadło z nieba. Agencja TASS poinformowała, że to eksperymentalna rakieta wystrzelona z kosmodromu Plesieck. Próba się nie udała, ważąca 9,5 tony rakieta po dziesięciu minutach lotu wykonała popisowe salto mortale i gruchnęła o matkę Ziemię. Minęło kilka godzin i oto agencja Interfax doniosła, że kosmodrom Plesieck kategorycznie wypiera się, jakoby wystrzelił jakąkolwiek rakietę, tym bardziej balistyczną. Rakietowe Wojska Strategiczne też odżegnały się od tego, że miały z tą kosmiczną katastrofą coś wspólnego. Wyglądało na to, że jakiś marzyciel mieszkający w pobliżu kosmodromu chciał – jak bohater starego polskiego filmu – zdobyć pieniądze, kobietę i sławę i zaczął budować sobie na podwórku pojazd kosmiczny, tylko w ostatniej chwili coś mu nie wyszło.

Cóż, zdarza się na najlepszych kosmodromach. Tylko dlaczego wokół tego wydarzenia mamy taką mgławicę Andromedy? Może ktoś wystrzelił, może nie wystrzelił, badania trwają, po mediach tłuką się sprzeczne komunikaty. Ale to i tak kwiatuszki w porównaniu z tym, co przytrafiło się Progressowi.

Bezzałogowy statek transportowy Progress miał dostarczyć na Międzynarodową Stację Kosmiczną 2,5 tony ładunku: paliwo, tlen, żywność, aparaturę, a także – i temu akurat towarzyszyła w rosyjskich mediach największa pompa – kopię sztandaru zwycięstwa, zatkniętego w pokonanym Berlinie w maju 1945 roku. Zgodnie z planem Progress wystartował 28 kwietnia z kosmodromu Bajkonur. I jak to w bajkach robotów bywa, wszedł na zbyt wysoką orbitę, po czym w podskokach urwał się „na gigant”, stracił ochotę do gadania z Ziemią, a na MKS nie miał szans się dostać. Kosmos lata.

Znów zacytuję agencję Interfax: „Analiza orbit […] świadczy o tym, że przy oddzieleniu się statku od trzeciego członu nastąpiła eksplozja”. W centrum kontroli lotów zapanowała panika. Rosjanie najbardziej zatrwożyli się tym, że na MKS nie dotrze sztandar. A tu zaplanowany jest seans łączności z Ziemią 9 maja w siedemdziesiątą rocznicę zwycięstwa, przecież rosyjscy kosmonauci nie mogą wystąpić z pustymi rękami. Kable agencji informacyjnych grzały się „w temacie sztandaru” przez kilka godzin, aż w końcu ktoś sobie przypomniał, że analogiczny egzemplarz flagi zawieziono już na MKS w lutym. Uff. Że wart 2,5 mld rubli statek kręci się teraz gdzieś w przestrzeni kosmicznej jak bączek, to nieważne, najważniejsze, że w Dzień Zwycięstwa rosyjska załoga stacji będzie miała czerwoną płachtę.

Jeszcze w połowie kwietnia, kiedy zaczęły się pojawiać informacje o planie wystrzelenia Progressu, służba prasowa Roskosmosu zakomunikowała, że na federalny program kosmiczny z budżetu państwa wydzielono wprawdzie 2 bln rubli, ale fundusze – z uwagi na sytuację gospodarczą – obcięto o 10% w ramach ogólnych cięć. Kosmos lata. I loty obniża, choć zajmujący się podbojem kosmosu wicepremier Dmitrij Rogozin nadal zapewnia, że Rosja wyśle kosmonautów na Księżyc, i na tym się nie będzie oszczędzać. Najwyżej znowu obetnie się na oświatę i kulturę.

Urwanie się Progressu z orbity było jednym z najobficiej komentowanych w rosyjskich mediach – tradycyjnych i społecznościowych – tematów tygodnia. Dziennikarz, poeta, aktywista Roman Osminkin stwierdził, że ostatnie niepowodzenia Rosji na orbicie to wynik wszechogarniającej korupcji, która czyni cały system niewydolnym. W FB napisał: „Statek kosmiczny to miliardy z budżetu. […] I oto teraz te pieniądze spłoną sobie w atmosferze, składając się w ofierze żarłocznemu bogu Korupcji. „On utonął” – powiedział Putin na początku swojego piętnastolecia o okręcie Kursk z kilkuset marynarzami na pokładzie, którzy gotowi byli zginąć za ojczyznę, ale nie za chciwość swoich zwierzchników. „On spłonął” – powie pod koniec swego piętnastolecia o statku kosmicznym Progress, popiół z którego posypie się na nasze głowy. Te szczątki Progressu to aż nazbyt piękna metafora końca epoki, nazywanej postradzieckim okresem historii Rosji”.

No właśnie, a co ze szczątkami statku? Blogosfera miała dziś używanie: przewidywano, że kawałki Progressu spadną na Ziemię 9 maja, na plac Czerwony, na główną trybunę,  a sztandar przykryje całą tę hucpę. Specjaliści jednak na razie podchodzą do zagadnienia z ostrożnością – mówią, że niepodobna przewidzieć, gdzie spadną szczątki ani nawet kiedy. Zdaniem ekspertów większość fragmentów statku spłonie w atmosferze, a na powierzchnię Ziemi mogą spaść jedynie jakieś supermocne części z tytanem.

Lot nieszczęsnego Progressu można śledzić tu: http://www.n2yo.com/?s=40619

Quo vadis, asine?

28 kwietnia. Kino jest najważniejszą ze sztuk. Wiedział o tym towarzysz Lenin, a ostatnio osobiście zasmakował w tej sztuce Władimir Putin. Jak oznajmiła dziś rozentuzjazmowanym głosem spikerka programu informacyjnego Wiesti na kanale Rossija, dwa największe przeboje srebrnego ekranu w Rosji to dzieło „Krym. Powrót do ojczyzny” i zaprezentowany w ostatnią niedzielę film „Prezydent”. Obejrzało je czterdzieści procent widzów. W obu filmowych hitach główną rolę gra oczywiście Władimir Władimirowicz.

Do utrwalonych gatunków pojawiania się Putina w „jaszcziku” (jak Rosjanie nazywają telewizor), czyli „bezpośrednich linii”, wielkich konferencji prasowych oraz codziennych porcji sprawozdawczości ze spotkań w najważniejszym gabinecie czy wyczynów w plenerze doszlusował nowy gatunek okazywania wodza spragnionej jego widoku publiczności: tasiemcowe telenowele obficie zaprawione wazeliną.

Film „Prezydent” to laurka na piętnastolecie prezydentury Putina. Przypomniano najważniejsze wydarzenia, podkreślono nieomylność wodza, poddawanego nieustannie ciężkim próbom i wychodzącego z nich nieodmiennie obronną ręką. Zero kontrowersji, zero wątpliwości, droga prosta jak drut, decyzje kryształowo uczciwe, a wszystko dla dobra tego ludu pracującego, który z przyjemnością ogląda bombastyczne utwory kremlowskiej monumentalnej propagandy i nie pragnie niczego więcej. Może celuloidowej obsłudze marzy się stworzenie dzieła malującego epokę Putina, która wejdzie do historii jak propagandowe obrazy w reżyserii Leni Riefenstahl, ale na razie się na to w najmniejszym stopniu nie zanosi. Długaśne serwilistyczne i kłamliwe filmidła mają wdzięk polnych kamieni.

Oleg Kaszyn w swojej recenzji na portalu Colta napisał: „W połowie poprzedniej dekady rosyjska telewizja pokazała w najlepszym czasie antenowym dwa dziwne filmy: „Wielka tajemnica wody” i „Pleśń” odpowiednio o tajemnicach wody i pleśni. Wtedy komentatorzy zachodzili w głowę, co to za popularnonaukowy monument, po co filmy zostały zrealizowane, kto to wszystko wymyślił. A teraz twórczyni obu tych obrazów, Saida Miedwiediewa, zrobiła „Prezydenta”. Można założyć, że „Woda” i „Pleśń” były testem nowego formatu, uznanym najwidoczniej za udany. No, a skoro film tak się podoba [widzom], to zapewne twórcy się nie uspokoją i zrobią jeszcze wiele, wiele filmów o wielkim Putinie. Z biegiem lat to stanie się oddzielną gałęzią przemysłu. O ile oczywiście, jeszcze mają przed sobą jeszcze wiele lat”.

Nie oglądałam dwóch poprzednich arcydzieł pani Miedwiediewej o wodzie i pleśni, mogę więc sądzić o rozmiarach jej talentu jedynie po 2,5-godzinnej „lekturze” dzieła o piętnastoleciu Putina. Byłam pod wrażeniem – „Prezydent” to dworska oda wyrastająca z najlepszych tradycji wylizywania władcy od stóp do głów, zasłaniania lub pomijania jego potknięć, kreowania osiągnięć. Czy dzieło kogoś przekonało, że Putin wielkim mężem stanu jest? Może to było potrzebne jemu samemu. Michaił Chodorkowski był zniesmaczony tym, że w filmie nakłamano o sprawie Jukosu. „Putin zaprezentował [w filmie] niezdolność do przyjęcia paradygmatu rozwoju cywilizacji: że ważni są ludzie, wartości, wiedza, zaś terytoria i państwa to rzecz drugorzędna. Najwyraźniej on się już nie zmieni”. A po co miałby się zmieniać, skoro tak świetnie mu idzie i skoro poddani darzą go miłością?

O zasługach tytułowego bohatera opowiadają w filmie gadające głowy (jego sekretarz prasowy, dziennikarz z kremlowskiej obsługi, zasłużony pisarz, minister obrony, ujarzmiony oligarcha itd., żadnego opozycjonisty oczywiście nie ma) oraz sam bohater pytany przez kapłana cotygodniowych telewizyjnych talk show, prowadzonych w najlepszych orwellowskich klimatach. Zdaniem Kaszyna, to już nie propaganda, a psychoterapia.

Ci z widzów, którzy dotrwali do końca tego telewizyjnego objawienia, musieli chyba przecierać oczy ze zdumienia, oglądając ostatnią sekwencję filmowej ody. Mnich z klasztoru na świętej górze Athos opowiada, że kiedy Putin do nich przyjechał, to na drodze przed jego samochodem szedł osiołek i jak gdyby prowadził prezydenta do celu. Nabożny mnich wypowiada przypuszczenie, że ten osiołek to cud, który sprawiła Matka Boska. „Ta historia, opowiedziana w finale filmu, sprawia dziwne wrażenie: przez piętnaście lat Putin prowadził Rosję za sobą, a tymczasem okazuje się, że sam podążał za osłem” – podsumowuje Kaszyn.

Inny z komentatorów w podsumowaniu był jeszcze bardziej bezlitosny: „Putin zastał Rosję biedną, rozpadającą się i bez perspektyw, a zostawi ją biedną, rozpadającą się i bez perspektyw”.

Memem i śmiechem

22 kwietnia. Od kilku dni w rosyjskojęzycznym Internecie ogrywany jest nowy mem: A co tam u Ukropów? (че там у хохлов). Nietrudno się domyślić, skąd się to wzięło: rosyjskie media (przede wszystkim telewizja) poświęcają o wiele więcej uwagi wydarzeniom na Ukrainie niż temu, co dzieje w Rosji. Zresztą nieważne, co się dzieje w Rosji, ważne jest to, że na Ukrainie jest kiepsko: upadek, schyłek, dno. Tak to jest pokazywane. Tragiczne pożary na południu Syberii okazały się dla redaktorów rosyjskich telewizyjnych programów informacyjnych mniej ważnym tematem niż np. to, że prezydent Poroszenko ubrany w czarną kurtkę z naszytymi pagonami jadł kolację z amerykańskimi żołnierzami, którzy przybyli pod Lwów szkolić ukraińskich żołnierzy, a potem zmókł, gdyż nie miał nakrycia głowy.

Internetowa brać nie drzemie, ze wszystkiego potrafi zrobić temat żartu. Do zdjęć płonących domów w Chakasji dorysowywano dymki (proszę wybaczyć ten niewyszukany kalambur): „A co tam u Ukropów?”. Hasło to pojawiło się na wielu znanych zdjęciach, obrazach, kadrach z filmów. Duży wybór memów tutaj: http://www.048.ua/news/804046 i tutaj (niektóre się powtarzają) https://twitter.com/hashtag/%D0%A7%D0%BE%D0%A2%D0%B0%D0%BC%D0%A3%D1%85%D0%BE%D1%85%D0%BB%D0%BE%D0%B2?src=hash

Okazało się, że używanie tego memu nie jest jednak neutralne. Facebook zabanił ukraińskiego pisarza Andrija Bondaria za zastosowanie memu w wierszyku: „Chciałem zapytać wędkarza, czy ryba mu bierze, ale wyrwało mi się: „co tam u Ukropów…” http://obozrevatel.com/crime/14538-facebook-zabanil-ukrainskogo-pisatelya-za-mem-che-tam-u-hohlov.htm

Ale największą popularnością w Internecie cieszy się niecenzuralny wierszyk, będący parafrazą utworu Włodzimierza Majakowskiego „Co to znaczy dobrze i co to znaczy źle”. Mały chłopiec pyta ojca, dlaczego u nich w domu panuje rozgardiasz, jest zimno, głodno, biednie, dlaczego mama pijana w siwy dym, dlaczego nie mają w toalecie sedesu, dokąd tatuś w zeszłym roku pojechał na urlop i wrócił cały poparzony i bez nogi itd. Na wszystko ojciec odpowiada, że to nieważne: zostaw te głupie pytania o głupie rzeczy, radzi dociekliwemu synkowi, pooglądaj telewizję, dowiesz się, że sedes zabrał Poroszenko, za wszystko winę ponosi Abama [to taki żarcik ortograficzny utrwalający się ostatnio w internetowej pisaninie], na ich dobro czyha podstępny Dmytro Jarosz itd.

Wątek „Abamy” (Obamki) też jest chętnie ogrywany. Parodia wiadomości płynących z ekranu telewizyjnego głosi: „Abama zamknął kilkadziesiąt klinik w Moskwie” albo „Obamka zbudował drogi w Rosji” (https://twitter.com/JuntaChronicles/status/584016156710858752), „Obama odroczył uruchomienie nowych bloków elektrowni atomowych o rok (https://twitter.com/VVP2_0/status/590892315687911424).

Zwolennicy polityki prezydenta Putina też mają swoje żarty. Na oknach swoich limuzyn umieszczają napisy w rodzaju: „Skórę Obamy kupię drogo” (http://avmalgin.livejournal.com/5392338.html).

Czasem nie trzeba parodiować – oryginały wyglądają jak parodia. Dzisiaj przywódca tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej powiedział, że gotów jest przyłączyć do swego nowotworu całą Ukrainę.

A ta pieśń – na poważnie czy na żarty?: https://www.youtube.com/watch?v=Ys4FanKNxpk

Pożar serc

20 kwietnia. Przejęci losem chakaskich pogorzelców – ofiar katastrofalnego pożaru – petersburscy wolontariusze z ruchu Wiosna zebrali dla nich żywność, odzież, lekarstwa, najpotrzebniejsze domowe sprzęty. Zwrócili się do Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych o pomoc w przetransportowaniu tego dobra do potrzebujących. Chakasja leży daleko od centralnych regionów kraju. Ministerstwo podziękowało aktywistom za sprawną i szybką zbiórkę, ale wyjaśniło, że niestety samo nic nie może zrobić: wszystkie ciężarówki znajdują się aktualnie w Donbasie.

Aktywiści nie dali się zbyć i próbowali innych sposobów. Może zatem udałoby się dostarczyć „gumanitarku” specjalnymi samolotami, jakie ministerstwo ma w swej dyspozycji? Owszem, może by się i udało, ale resortowe samoloty latają tylko z Moskwy – padła ministerialna odpowiedź na indagacje petersburskich aktywistów. Dobrze, powiedzieli wolontariusze, w takim razie zebrane rzeczy można dowieźć do Moskwy pociągiem, a stamtąd już samolotem. No tak, można pociągiem, proszę bardzo, ale za to trzeba ekstra zapłacić. No i wagony są zajęte.

A poza tym, wyjaśnili urzędnicy ministerstwa, poryw serca nie wystarczy, by obdarować potrzebujących, którzy stracili całą swą chudobę. Potrzeba będzie specjalnych ustaleń, pozwoleń, trzeba specjalny spis sporządzić, pieczątki zebrać itd. Gdy jedni wolontariusze pogrążali się w Kafkowskich nastrojach, odbijając się od drzwi kolejnych gabinetów, inni organizowali transport na własną rękę. Znalazł się jakiś litościwy człowiek, który zgodził się zawieźć rzeczy swoim samochodem, jeżeli zapłacą mu za benzynę, a potem jedna z petersburskich firm obiecała pokryć wydatki. Może więc transport ruszy.

Według portalu Newsru.com, wolontariusze postanowili osobiście zawieźć pomoc dla ofiar pożarów nie wierząc, że trafi ona pod właściwy adres. „Większa część pomocy nie dociera do mieszkańców: meble i sprzęt rozkradane są w punktach sortowania” – argumentują.

Ze swej strony na pomoc ruszył minister obrony Siergiej Szojgu (wcześniej – minister ds. sytuacji nadzwyczajnych) – rzeczy dla mieszkańców spalonych miejscowości od dwóch dni są wysyłane transportem wojskowym. Zaczęto wypłacać też zapowiedziane przez prezydenta Putina podczas „bezpośredniej linii” odszkodowania.

Wrócę jeszcze do donieckiego wątku i usprawiedliwienia ministerstwa, że brakuje ciężarówek, bo wszystkie kamazy pojechały do Donbasu. Nie tylko ministerstwo odwołało się do tego dziwnego argumentu. Zaraz potem, jak ogłoszono, że zniszczenia w Chakasji i Zabajkalu są potężne, ludzie zostali bez dachu nad głową i trzeba będzie im pomagać, w sieciach społecznościowych pojawił się i został rozkolportowany wpis niejakiej Maszy Solonowej z Doniecka, dowodzącej, że pożary na Syberii urządzili „zdrajcy”, by „odciągnąć gumanitarku” sprawiedliwie należącą się wyłącznie „Noworosji”. „Noworosję okradają ludzie, którzy podpalają swój kraj, a potem odczekawszy chwilę, ogłaszają, że zbierają środki na pomoc humanitarną dla poszkodowanych. A zbierają je po to, by rozkraść. Swoje brudne ręce wyciągają po NASZE pieniądze” – pisze Masza. A kim są ci podlece? Wiadomo, to „liberaści”, „piąta kolumna”. Nie wiadomo natomiast, kim jest Masza Solonowa. Niewykluczone, że to jakiś kolejny fake, jakich wiele na frontach wojny informacyjnej.

Wiosna w ogniu

17 kwietnia. Od lat ekolodzy próbują przekonywać, że wypalanie traw jest szkodliwe dla łąk i powoduje gigantyczne zagrożenie pożarowe – bez skutku. 12 kwietnia na skutek wypalania traw rozpętał się koszmarny pożar w Republice Chakasja (Syberia), spłonęło doszczętnie 40 miejscowości, bez dachu nad głową zostało pięć tysięcy ludzi, śmierć poniosło trzydzieści osób. Według władz republiki, do września należy zbudować dla pogorzelców około 2500 domów, na co potrzeba 6 mld rubli. Prezydent Putin podczas wczorajszej telekonferencji obiecał uruchomić specjalne fundusze, z których będą wypłacane rekompensaty dla rodzin ofiar.

Wstrząsające reportaże z miejsc, przez które przeszedł niszczący żywioł, można obejrzeć m.in. tu: http://www.yodnews.ru/2015/04/14/burn

Na filmie widać ogrom zniszczeń: https://www.youtube.com/watch?v=IYtEa0NPD6U

Chakasja nie jest jedynym regionem, w którym szaleje ogień. Według danych ministerstwa ds. sytuacji nadzwyczajnych, w Kraju Zabajkalskim płonie 121 tysięcy hektarów (spłonęło 500 domów mieszkalnych, zginęły 4 osoby), w Buriacji – pali się las (dwa tysiące hektarów), w Tuwie – 284 hektary, w obwodzie irkuckim – 19 hektarów.

Strażacy gaszą, ale niewiele mogą wskórać. W jednym miejscu ugaszą, ale w innym – ktoś biega z zapałkami i pali trawy mimo zakazu. Zdaniem Goslessłużby, w 90 procentach przypadków pożar jest wynikiem nieostrożnego obchodzenia się z ogniem. Najwidoczniej zabrzmiało to dla niektórych zbyt banalnie. Znacznie bardziej oryginalną wersją przyczyn pożarów błysnął pełnomocnik prezydenta w syberyjskim okręgu federalnym Nikołaj Rogożkin (uprzednio dowódca Wojsk Wewnętrznych MSW, generał). Na naradzie w sprawie opanowania sytuacji z szalejącymi w okręgu pożarami stwierdził, że ogień podkłada specjalna grupa opozycjonistów-podpalaczy: „Zebrała się grupa ludzi – opozycja, jak ją teraz nazywają. Przeszła instruktaż i przeprowadziła akty dywersji polegające na podłożeniu ognia w tym czy innym miejscu wokół Czity oraz innych miejscowości, w tym samym momencie wzięli i podpalili. Może tak być? Dzisiaj osobiście latałem śmigłowcem i widziałem – tam są takie miejsca, że normalny człowiek tam nie dotrze. Do tego trzeba dobrze wyszkolonego speca, który na dostanie się do tych miejsc musi przeznaczyć co najmniej dobę. Gotów jestem wysłuchać każdego – uczonych, szamanów, każdego, kto może mi wyjaśnić, jak to możliwe”. Później pan generał tłumaczył się, że miał na myśli tych, którzy „są w opozycji wobec władz poprzez to, że nie stosują się do przepisów, zabraniających wypalania traw”. Sekretarz prasowy Putina indagowany, co pełnomocnik prezydenta miał na myśli, wymigał się od odpowiedzi.

Lokalne media wskazywały, że gniewne słowa prezydenckiego pełnomocnika skierowane były pod adresem przesiedlonych na rosyjski Daleki Wschód uciekinierów z Donbasu. „W Zabajkalu dyskutuje się o wypowiedzi Rogożkina, wielu uczestników forów internetowych zgadza się z generałem: no tak, przyjęliśmy uchodźców z Ukrainy Wschodniej, a oni tak naprawdę są piątą kolumną i banderowcami. To zrozumiałe na tle tych wielkich emocji – przecież jakoś trzeba wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje, trzeba znaleźć winnych, to dużo łatwiejsze, niż przyznanie, że sam jesteś winien” – pisze portal „Mediazona”.

To nie koniec dobrych wiadomości od generała Rogożkina: podczas spotkania z pogorzelcami opietruszył nieszczęsnych, że zamiast zakasać rękawy i ze zgliszczy wydłubać rzeczy, które mogą się przydać, a także pozbierać złom i sprzedać, oni czekają, że władze im pomogą. „My z gubernatorem do wszystkich nie dotrzemy. Nie liczcie na to, że my wszystko zrobimy. Przepraszam bardzo, ale to cynizm”. Jasne, jeszcze jaki! Liczyć na to, że państwo pomoże – szczyt cynizmu, nieprawdaż?

Do akcji gaszenia pożarów włączyła się Cerkiew. Po Zabajkalu akurat peregrynuje święty ogień z Jerozolimy (według tradycji Kościołów wschodnich, w Wielką Sobotę w Bazylice Grobu Pańskiego w Jerozolimie zstępuje w cudowny sposób święty ogień, od pochodni przewodniczącego uroczystości hierarchy zapalane są potem przez obecnych w świątyni wiernych tysiące świec i pochodni). Święty ogień w tym roku wożony jest po Rosji specjalnym wagonem wraz z cudowną ikoną świętego Mikołaja Cudotwórcy. Z inicjatywy duchownych ogień i ikona dotrą do miejsc objętych pożarami, by powstrzymać rozprzestrzenianie się płomieni. Skoro nie można liczyć na władze, to nie pozostaje już nic innego, jak tylko liczyć na cud.

Monolog człowieka chrząkającego

16 kwietnia. Niewolnik na galerach ma raz do roku przyjemność porozmawiania z tymi, którzy go do tych galer przykuli – czyli narodem. Z roku na rok przyjemność jest coraz bardziej uteatralizowana. W tegorocznym spektaklu pod tytułem „Bezpośrednia linia z prezydentem Putinem” na spontan pozostawiono niewielki margines. Za to wazelina lała się strumieniami ze wszystkich szczelin. Jednak mimo usilnych starań, zza zasłony pochlebstw otoczenia co rusz wyzierała trudna rzeczywistość kryzysu. Prezydent starał się zahipnotyzować audytorium, uspokoić przytaczaniem skwapliwych statystyk, obiecał, że już zaraz, za chwilę, najwyżej za półtora roku kryzys się skończy, rząd ma świetny pomysł na pokonanie przejściowych trudności, a w obecnej sytuacji to lepiej się nie ruszać. Przetrwamy kryzys i będzie świetnie, tylko się nie denerwujcie, grażdanie.

Prezydent Putin cierpliwy był, łaskawy był, nie unosił się gniewem, wszystko znosił, wszystkiemu wierzył, we wszystkim pokładał nadzieję, jak powiada Pismo. Starał się nie poruszać ostrych tematów, raczej uspokajać niż rozjątrzać, pochylał się z gospodarską troską nad poziomem udoju w obwodzie kostromskim, weteranowi Wielkiej Wojny Ojczyźnianej obiecał przyzwoite mieszkanie (znowu, po tylu latach). Najwidoczniej obawa, że jak będzie jeszcze gorzej w gospodarce (a będzie) i nastroje społeczne spadną, spędza sen z podciągniętych świeżym liftingiem powiek Władimira Władimirowicza. Dlatego tak ważna jest sakralizacja wysokiego rankingu prezydenta. Ale czy same rytualne zaklęcia wystarczą? Na biegnącym w dole ekranu pasku z pytaniami nadchodzącymi od widzów na bieżąco (studio stworzone specjalnie do przyjmowania pytań odnotowało, że wpłynęło ponad trzy miliony zapytań) wyświetlił się w pewnym momencie tekst: „Putin, przyślij pieniądze, ciężko tu”.

Putin najwyraźniej manewruje pomiędzy chęcią uspokojenia wojowniczych nastrojów a próbą utrzymania wysokiego poparcia dzięki mocnej polityce wobec Ukrainy. Jeśli zacznie zbyt gwałtownie wycofywać się z kursu na przymuszanie Ukrainy do pozostania w obszarze rosyjskiej cywilizacji i zacznie czule przemawiać do Ameryki, to może stracić względy zwolenników silnej ręki. A Putin nie może sobie pozwolić na spadek notowań. Jednak podczas telekonferencji mówił o Ukrainie w sposób bardziej miękki i oględny niż w wielu poprzednich wystąpieniach. Powtarzał oczywiście firmowe kłamliwe mantry, ale bez piany. Po raz kolejny zakomunikował: „Ja w ogóle nie robię różnicy między Ukraińcami i Rosjanami, uważam, że to w ogóle jeden naród”. Przerzucił całą odpowiedzialność za wywołanie wojny w Donbasie na Kijów (nie użył ani razu pojęcia „Noworosja”). A na pytanie, czy rosyjskie wojska walczyły na wschodzie Ukrainy, odpowiedział wprost: rosyjskich wojsk tam nie ma. [Twitter pracował podczas telekonferencji Putina z całych sił. Na to stwierdzenie zaraz pojawiła się reakcja: https://twitter.com/sranysovok/status/588671920968572928, „Władimirze Władimirowiczu, potwierdzam, nas tu nie ma”].

Cały czas prezydent pokasływał i pochrząkiwał. Temat zdrowia Putina był niedawno w centrum zainteresowania w związku z tajemniczym dziesięciodniowym zniknięciem z radarów. Spekulacjom nie było końca. I oto taki rarytas, jak możliwość oglądania pacjenta przez cztery godziny bez przerwy (tyle trwał show). Wygląd: wymuskany. Gdy prezydent reagował bardziej żywiołowo, twarz wykrzywiała mu się w nienaturalnym grymasie (ach, ten botoks bezlitosny). Zaraz po telewizyjnej transmisji „bezpośredniej linii” odbyło się w pierwszym programie telewizji omówienie z udziałem politologów, polityków i dziennikarzy. Uczestnicy audycji jeden przez drugiego rwali się zapewniać, że ten seans łączności ze społeczeństwem pokazał, że prezydent jest zdrowy i pełen sił. Choć patrząc na przypudrowanego, zmęczonego prezydenta, wcale nie miałam wrażenia, że oglądam pełnego temperamentu, przepełnionego entuzjazmem i rwącego się do działania polityka, dobrego na trudne czasy, wodza, który przeprowadzi ufny w jego siły naród przez burzliwe czasy. Pokasłujący, osłabiony i miejscami wyraźnie znudzony Putin nie wypadł przekonująco.

Archiwa szeroko zamknięte

14 kwietnia. Gdy Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła pięć dni temu ustawę o odtajnieniu archiwów organów represji totalitarnego reżimu komunistycznego, Moskwa gniewnie fuknęła. Ale zachowała spokój: najważniejsze archiwa KGB opuściły Kijów jeszcze w okresie rozpadu ZSRR, zanim Ukraina proklamowała niepodległość. Można mieć pewność, że tajemnice zbrodniczych instytucji sowieckich długo jeszcze nie zobaczą światła dziennego – w Moskwie są bezpieczne, żadne niepożądane oko nawet przelotnie nie muśnie teczek z napisem „Ściśle tajne”.

Praktyka zamykania (lub niszczenia) archiwów – po krótkim okresie względnej otwartości w latach dziewięćdziesiątych – wróciła już w pierwszej kadencji prezydenta Putina. Pisałam o tym w 2004 r. w „Tygodniku Powszechnym” (http://tygodnik.onet.pl/archiwa-szeroko-zamkniete/8xl0y). Historycy od dawna mówią, że nawet dla nich dostęp do archiwów jest coraz trudniejszy. Jak więc prowadzić poważne badania historyczne bez możliwości pracy z dokumentami?

Wielka bitwa o pamięć, jaką Rosja prowadzi z resztą świata, opiera się na dyrektywach propagandowych, a nie na dociekaniu prawdy historycznej. Kolejne fale wzbierają szczególnie z okazji ważnych dat czy okrągłych rocznic wydarzeń historycznych, teraz obserwujemy wzmożenie w związku ze zbliżająca się siedemdziesiątą rocznicą zakończenia II wojny światowej. Kilka dni temu w Jekaterynburgu została pospiesznie zamknięta wystawa o współpracy Sowietów z aliantami. Dlaczego? Bo Kreml lansuje modę na myślenie, że ZSRR sam wygrał wojnę z Hitlerem. Żadni alianci nie będą się teraz plątać pod nogami jedynego zwycięzcy. Im bliżej rocznicy, tym obfitsza piana toczy się z ust telewizyjnych propagandystów (nazywanych propagandonami). To do nich, a nie historyków czy weteranów będzie należała oprawa rocznicy.

Ważną publikację o ciągle niedostępnym masywie archiwalnym sprzed siedemdziesięciu i więcej lat zamieścił dzisiejszy „Kommiersant”. Historyk Leonid Maksimienkow wylicza, co jest dostępne, a co niedostępne w archiwach dotyczących lat wojny. Jak się okazuje, „masywy utajnionej prawdy historycznej są kolosalne”. Weźmy choćby archiwum Stalina. Według wyliczeń Maksimienkowa, nie ma dostępu do co najmniej kilkunastu procent tych zasobów. Z dokumentów dotyczących II wojny światowej, „utajnione są szyfrogramy sztabu generalnego Armii Czerwonej, komisariatów ludowych przemysłu lotniczego, zbrojeniówki, przemysłu ciężkiego, niedostępne są kopie rozkazów ludowego komisarza obrony”. Z dokumentów związanych z okresem pomiędzy 1939 a 1941 nie ma dostępu do uwag Stalina na sprawozdaniu komisarza obrony, akt współpracy z Niemcami. „Przed rosyjskimi historykami ukrywa się notatki, informacje, komunikaty i telegramy Stalina dotyczące przygotowań Niemców do operacji na kierunku smoleńskim, o doświadczeniach pierwszych trzech miesięcy wojny, o brakach w wyposażeniu i wyszkoleniu radzieckiej obrony przeciwlotniczej […]. Utajnione są szyfrogramy Stalina i jego ulubieńca Lwa Mechlisa, autora „kerczeńskiej katastrofy z 1942 roku. Czy można bez tych zasobów dyskutować o historii wojskowo-politycznej Związku Sowieckiego w ogóle, a o przygotowaniach i początkowym okresie wojny w szczególności?” – zadaje retoryczne pytanie Maksimienkow. A przecież to niezbędne, by zrozumieć, dlaczego Sowieci dostali w pierwszych miesiącach wojny tak krwawe lanie od Niemców.

„Za to przez dziesięciolecia karmi się nas klonowanym Stalinem z filmów, seriali czy sensacyjnych quasi-dokumentalnych śledztw: Stalina wstał, Stalin poprosił Rokossowskiego, by jeszcze raz się zastanowił, Stalin przypomniał sobie, Stalin pomyślał. Kolejnym pokoleniom Rosjan zawraca się głowę konfabulacją i poi kisielem z wymysłów”. W 2000 roku MSZ zaprzestał wydawania „kanonicznej serii dokumentów polityki zagranicznej ZSRR”, ostatni opublikowany w tej serii dokument nosił datę 31 grudnia 1942 r. Brak korespondencji z ambasadorami ZSRR, protokołów rozmów z zagranicznymi partnerami, utajnione zostały wszystkie tematyczne teczki Biura Politycznego dotyczące polityki zagranicznej ZSRR – pisze Maksimienkow. Na ostatnie posiedzenie komisja ds. archiwum Stalina zebrała się w listopadzie 1998 r. Zgodnie z regulaminem powinna się spotykać raz na dziesięć lat i decydować, które dokumenty można odtajnić. Od tamtej pory komisja się nie zebrała i nie wiadomo, kiedy się zbierze. Może nigdy.

Skoro dokumentów nie ma, archiwa są szeroko zamknięte, to hulaj dusza piekła nie ma – o wojnie można pleść, co dusza zapragnie, zgodnie z koniunkturą i mitologią napisaną przez kremlowskich demiurgów.

Spaleni fast foodem

9 kwietnia. Dawno już w rosyjskim segmencie Internetu nie było takiego karnawału. Reakcja na wiadomość o najświeższym pomyśle reżysera Nikity Michałkowa i jego brata Andrieja-Androna Konczałowskiego (również reżysera) założenia sieci rosyjskich barów szybkiej obsługi przeszła najśmielsze oczekiwania.

Dzisiejsze wydanie „Kommiersanta” uraczyło czytelników wiadomością, że braterski duet filmowców wpadł na pomysł utworzenia w Rosji sieci pod szyldem „Jemy w domu”, serwującej wyłącznie rodzime produkty w przeciwieństwie do wrażych zachodnich fast foodów. Na wdrożenie projektu Michałkow i Konczałowski poprosili prezydenta o miliard rubli. Prezydentowi idea się spodobała, zaaprobował ją i przekazał plan pod kuratelę wicepremiera Arkadija Dworkowicza, zajmującego się w rządzie zagadnieniami gospodarczymi.

Filmowi bracia wstrzelili się z biznes planem idealnie. Wyroby z sieci zachodnich fast foodów zaczęły jakiś czas temu szkodzić rosyjskim żołądkom. Do usunięcia McDonalda czy Burger Kinga z Rosji wzywali deputowani z trybuny parlamentu, a publicyści w licznych artykułach pisali o wyższości tradycyjnych rosyjskich potraw nad podstępnymi cheeseburgerami. Jednym z naczelnych haseł w dobie sankcji (wprowadzonych przez Putina zakazów wwozu zachodnich artykułów spożywczych) jest „importozamieszczenije” [импортозамещение], czyli zastąpienie rzeczy z importu rodzimą produkcją. Nie bardzo ta akcja na razie wychodzi, bo Rosja produkuje za mało, by zaspokoić potrzeby rynku w pełnym zakresie. Ale od czego są dobre pomysły osób obsługujących politykę Kremla?

Nikita Michałkow od dawna jest uważany za podnóżek Władimira Putina, realizujący zamówienie na patriotyczną sztukę dla mas. A że przy okazji kręci lody (tu konkretnie zapewne patriotyczne śledziki i barszczyki) na chwałę własnego portfela, cóż, każdy orze jak może. To po pierwsze, a po drugie, za obsługiwanie angielskiego króla należy się premia.

Idealny rodzinny interes ma wesprzeć żona Konczałowskiego (pozującego ostatnio na buddyjskiego mnicha i filozofa), aktorka Julia Wysocka, lansująca się jako wybitny znawca kuchni. Występuje w popularnych programach telewizyjnych propagujących gotowanie, ma w Moskwie dwie knajpy, należy do niej marka „Jemy w domu” (która teraz ma objąć również sieć szybkiej gastronomii). Dziennikarz rozgłośni Echo Moskwy Siergiej Parchomienko dostrzega w dzisiejszym rwetesie wokół planu sieci rosyjskiego „szybkiego jedzenia” jedynie świetną akcję promocyjną dla tych lokali Wysockiej. Aktorka ma w planach rozszerzenie działalności gastronomicznej.

Całe to zamieszanie to rzecz świetnie charakteryzująca dzisiejszą Rosję. Oto dwie znane osoby chcą założyć sieć knajpek. To nie budowa elektrowni jądrowej czy zawrócenie biegu syberyjskich rzek, tylko mała gastronomia. I taką sprawą zajmuje się osobiście prezydent, który zleca pilotowanie projektu wicepremierowi. Oraz wydziela z budżetu państwa, na który składają się podatnicy, miliard rubli na dobrą wróżbę. „Najśmieszniejsze jest to, że nikt nie prosi Putina o pieniądze na drogi” – skomentował jeden z użytkowników Twittera.

Podatnicy, przynajmniej ci, którzy aktywnie korzystają z Internetu, urządzili popisową „rżakę”, nie zostawiając na pomysłodawcach suchej nitki. Krótki przegląd żartów, jakie pojawiły się w blogach i na Twitterze, nie jest w stanie oddać intensywności wymiany myśli o planie Michałkowa-Konczałowskiego.

„Dmitrij Anatoljewicz [Miedwiediew] poprosił Władimira Władimirowicza o pożyczkę na zakup baterii do Leiki” (premier lubi fotografować).

„Josif Kobzon zwrócił się do Putina z prośbą o dofinansowanie projektu sieci patriotycznych zakładów fryzjerskich” (jeśli Państwo pamiętacie, piosenkarz Kobzon jest nosicielem oryginalnej peruczki)

„W następnej książce kucharskiej Julia Wysocka opublikuje przepis, jak z niczego ukręcić miliard”.

„- O, rany, umieram z głodu.

– To chodź, tutaj jest bar Michałkowa.

– No nie, nie do tego stopnia”.

„W Rosji powstanie sieć luksusowych więzień pod nazwą „Siedzimy w domu”.

„Nikita Michałkow otworzy sieć kin „Róbta se filmy sami”.

„Dobrze, że nie poprosili kasy na sieć burdeli „Skok w bok”.

„Nazwa sieci barów „Żryj, co ci dają”.

„W barach Michałkowa kasy będą wolne od wpływu zachodnich imperialistów”.

„Potrawy będą podawać z hymnem albo bez hymnu” (ojciec Nikity i Andrieja, Siergiej Michałkow był autorem słów hymnu ZSRR/Rosji).

Całkiem poważnie podszedł do zagadnienia Leonid Krol, który napisał w FB: „Przecież to jasne, że nikt niczego nie otworzy, żadnej knajpy, nie będzie żadnego rospiłu [przywłaszczenia na lewo państwowej kasy]. Potrzebne są dobre, optymistyczne, prowokacyjne nowości. Trzeba zaprezentować, że mamy przyszłość. I to jest wiadomość z tego pożądanego gatunku. Rozrywka zarówno dla wyższych sfer, jak i plebsu. To taki kolejny tani gest antyamerykanizmu, a i okazja, by gwiazda pojawiła się w mediach i dała lekcję dobrego stylu w noszeniu eleganckiego szaliczka”.