Archiwum miesiąca: luty 2008

Za długie nazwisko

Dziennikarka Natalia Morar z moskiewskiego tygodnika „The New Times”, obywatelka Mołdawii, zaślubiona Rosjaninowi, ponownie nie została wpuszczona do Rosji. Koczuje z mężem na lotnisku Domodiedowo. Autorce m.in. artykułu o „czarnej kasie” Kremla, z której finansowano kampanię wyborczą do Dumy Państwowej, dwukrotnie odmówiono wjazdu do Rosji. Władze powołały się na punkt pierwszy artykułu 27 ustawy o trybie wjazdu i wyjazdu z terytorium Federacji Rosyjskiej (można nie wpuścić na terytorium FR osoby, która stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa i obronności kraju, narusza porządek publiczny lub naraża na uszczerbek na zdrowiu ludność).

„Na czym polega zwycięska wojna, jaką mocarstwo jądrowe prowadzi przeciwko młodej cudzoziemce?” – pyta kpiąco Ilja Milsztejn w internetowej gazecie „Grani.ru”. I odpowiada: „To jakaś tajemnica, której rozum ludzki nie ogarnia. Może Morar, pisząc o kontrolowaniu przez władze pieniędzy wydawanych na kampanię wyborczą, osłabiła rosyjską armię? A może zdradziła tajemnicę państwową? Niewykluczone, że w ten sposób chciała sprowokować zamieszki. No i nie należy zapominać o medycynie, bo to tylko tak na pierwszy rzut oka wygląda, że czytanie opozycyjnej prasy nie odbija się na zdrowiu obywateli”.  Milsztejn przypomina, że Morar pracowała swego czasu dla fundacji Michaiła Chodorkowskiego. Konsekwencja, z jaką ekipa Putina tępi ludzi, którzy współpracowali z najsławniejszym dziś więźniem kolonii karnej w Czicie, każe zastanowić się i nad tym powodem.

 

Tymczasem 2 marca zbliża się wielkimi krokami, potrzebny jest spokój i zgoda. Żadnych przykrości, same uśmiechy. W przedwyborczej sytuacji władza nie zgłasza zapotrzebowania na wścibskich dziennikarzy, którzy grzebaliby w mechanizmach finansowania kampanii wyborczej. Wręcz przeciwnie – potrzeba entuzjastycznych chwalców, którzy pokażą reportaż z wizyty kandydata Miedwiediewa w domu dla osób starszych albo przemawiającego podczas wielkiego wiecu w Niżnym Nowogrodzie; Żyrinowskiego, który uczy się na budowie nakładania tynków; mistrza loży masońskiej Bogdanowa, który jedzie metrem na mecz piłkarski; Ziuganowa, który zachwala broszurki wyborcze. Budujące. Krzepiące.

A skoro już jesteśmy przy pokazywaniu kandydata Miedwiediewa w telewizji, to dwa dni temu telewidzowie mogli przeżyć wstrząs: Miedwiediew nie tylko się uśmiechał i ściskał wyciągnięte ręce wyborców, ale wypowiedział w luźnej, niewymuszonej rozmowie z dziennikarzami lokalnych mediów w Ufie kilka zdań na temat do tej pory konsekwentnie pomijany (Miedwiediew publicznie nie mówił o polityce zagranicznej i sferze bezpieczeństwa): zabrał głos w sprawie zbliżających się wyborów w USA, a właściwie w sposób aluzyjny zdradził swoje preferencje. „Jeśli chodzi o nową administrację, to jest to sprawa narodu amerykańskiego. Współpracowaliśmy i będziemy współpracować z każdą administracją, jaka zostanie wyłoniona w trakcie wyborów. Choć, oczywiście, o wiele prościej jest pracować z ludźmi, którzy mają nowoczesne poglądy, a nie z tymi, którzy mają w oczach odblaski przeszłości, a często poglądy na pograniczu marazmu”.

Kandydat republikanów, senator McCain, parafrazując wypowiedź prezydenta Busha sprzed kilku lat, powiedział niedawno: „Spojrzałem w oczy Putina i zobaczyłem tam trzy litery: KGB”. Odblask przeszłości. Niewątpliwie.

Ale też ludzie o nowoczesnych poglądach, kandydaci demokratów, niewiele odbiegają od tych, którzy mają „poglądy na pograniczu marazmu”, jak elegancko ujął to kandydat Miedwiediew. Pani Hillary Clinton niedawno też wypowiedziała się o swoich ewentualnych rosyjskich partnerach: „Putin jest z KGB. On nie może mieć duszy”. A Barack Obama podczas wczorajszych debat telewizyjnych nie mógł sobie przypomnieć nazwiska człowieka, który wspólnym porywem zgodnej i przewidywalnej tym razem rosyjskiej duszy zostanie wybrany 2 marca na prezydenta. „Medwe… Medwe… jakoś tak”.

Po raz kolejny potwierdza się żartobliwa teza Władimira Wojnowicza, że rosyjski przywódca (i przywódca w ogóle) powinien mieć krótkie nazwisko, najlepiej dwusylabowe, dłuższe w Rosji się nie sprawdzają. Lenin-Stalin-Chruszczow-Breżniew-Gorbaczow-Jelcyn-Putin. Z tego szeregu tylko Gorbaczow miał „za długie” nazwisko, od dawna nie ma dobrej prasy u rodaków, jest obarczany winą za rozpad ZSRR i wszystkie nieszczęścia, został zdetronizowany przez człowieka o dwusylabowym nazwisku.

Ale za to Miedwiediew wpisuje się dobrze w drugie żartobliwe „prawo wyborcze”: w Rosji rządzą na zmianę łysi i owłosieni. Przy łysym Putinie krótko ostrzyżone ostatnio kędziory Miedwiediewa mogą uchodzić za gęstą czuprynę.

Sondaż, bójka i grafologia

Moskiewskie Centrum Badań Socjologicznych WCIOM opublikowało ostatni sondaż przed wyborami prezydenckimi (2 marca). Przy urnie stawi się 70 proc. obywateli uprawnionych do głosowania. Na namaszczonego przez prezydenta kandydata, Dmitrija Miedwiediewa odda głosy 73 proc. Wszystko idzie zgodnie z planem. Zero zaskoczenia. W kremlowskiej sztafecie – jeżeli nic się nie zawali wewnątrz rządzącej korporacji – nastąpi wkrótce płynne przekazanie pałeczki.

Wobec braku emocji na własnym politycznym podwórku Rosjanie emocjonują się zawziętą walką o prawo startu w wyborach prezydenckich w USA. Są tacy, którzy nawet kibicują Obamie czy Hillary. Dla jednych przewidywalny wynik wyborów Dmitrija Miedwiediewa, jak drwiąco moskiewska ulica nazywa wybory prezydenckie w Rosji, jest dowodem wyższości rosyjskiego systemu politycznego (w którym po wierzchu wszystko wygląda gładko, a prawdziwa walka toczy się pod dywanem) nad amerykańskim (w którym debata toczy się publicznie). Dla drugich wykorzystywanie przez rosyjskie władze demokratycznego instrumentu do legitymizowania władzy uzurpatorów jest powodem do wstydu i załamania rąk, a amerykańskie potyczki polityczne – wzorcem niedościgłym.

Tymczasem nudę na rosyjskiej scenie politycznej jak może stara się rozwiać Władimir Żyrinowski (według sondażu WCIOM znajdzie się 10,9 proc. chętnych, by na niego zagłosować). Nie tylko prezentuje publiczności mocno rozchełstane koszule i niedbałe krawaty, ale ostatnio wziął się do swojego ulubionego sportu – rękoczynów. Podczas rejestracji debaty telewizyjnej z udziałem Żyrinowskiego i przedstawiciela Andrieja Bogdanowa (1,2 proc. poparcia) w studiu doszło do bójki. Żyrinowski miotał pod adresem adwersarza ciężkie wyrazy, potem kazał swoim ochroniarzom złapać go za ręce, a sam zabrał się do przemawiania pięściami. Scena mordobicia została w procesie montażu usunięta i telewidzowie zobaczyli tylko te grzeczne fragmenty debaty, w których przeciwnicy toczyli wyłącznie pojedynki słowne. Smaczna scenka politycznego boksu trafiła jednak szybko do internetu i stała się przedwyborczym tematem numer jeden.

Powagę próbuje zachować przewodniczący partii komunistycznej Giennadij Ziuganow (14-15 proc. poparcia), ale czerwony patos brzmi w jego wykonaniu co najwyżej różowo albo wręcz blado.

Miedwiediew nie widział powodu, by brać udział w debatach telewizyjnych. Wystąpił z programowym przemówieniem w Krasnojarsku, w którym wypowiedział piękne i zaskakujące zdanie: „Wolność znaczy więcej niż brak wolności”. Ponadto udzielił obszernego wywiadu tygodnikowi „Itogi”, w którym szeroko opowiedział o swojej rodzinie, rodzinnym Petersburgu, studiach, zamiłowaniu do muzyki Deep Purple, eksperymentach chemicznych z kolegą. Zaznaczył ponadto, że Rosja musi pozostać republiką prezydencką, gdyż jako republika parlamentarna zginie. Jednym słowem, dużo słów.

Więcej niż sam mówiący kandydat powiedzieli o nim grafolodzy, którzy przebadali próbkę pisma Miedwiediewa z okresu szkolnego (list do nauczycielki, który Dima podpisał łacińskimi literami) i obecną. Doszli do wniosku, że z zakompleksionego młodzieńca i pozera wyrósł na mądrego, upartego, samodzielnie myślącego i działającego człowieka, który wyzwolił się od zewnętrznych wpływów. Ciekawe, czy teraz wyrośnie na samodzielnego prezydenta.

 

Jeszcze słychać „Głos Biesłanu”

Przeciwko trzem kobietom z organizacji „Głos Biesłanu” (zrzeszającej krewnych ofiar zamachu na szkołę w Biesłanie, walczących o ustalenie winnych śmierci ofiar) osetyjska prokuratura wszczęła postępowanie karne. Kobiety miały się dopuścić pobicia komorników i sędziego. Dziś w stolicy Osetii Północnej Władykaukazie zakończyła się dwudniowa akcja protestu przeciwko działaniom prokuratury, protestowało sześćdziesiąt osób z „Głosu” . Kobiety mówią, że obiecano im zamknięcie tego absurdalnego śledztwa. Prokuratura na razie oficjalnie tego nie potwierdziła.

To postępowanie karne to kolejna próba wywarcia nacisku na kobiety, które walczą o uczciwe zbadanie przebiegu tragicznych wydarzeń w biesłańskiej szkole numer 1 i ustalenie winnych podjęcia błędnych decyzji podczas akcji uwalniania zakładników, które doprowadziły do śmierci kilkuset z nich.

W ubiegłym roku na podstawie – jak twierdzą członkowie „Głosu Biesłanu” –  sfałszowanych dokumentów zmieniono kierownictwo organizacji. Sądy w Osetii nie dopatrzyły się znamion fałszerstwa i zdecydowały o likwidacji organizacji w poprzednim składzie oraz rejestracji nowej organizacji pod tą starą nazwą, ale z mniej kłopotliwym kierownictwem.

Kobiety zwróciły się do trybunału w Strasburgu, oskarżają Federację Rosyjską o pogwałcenie prawa do życia i stronnicze śledztwo. „Odkąd złożyłyśmy tę skargę, naciski na nas się zwiększyły” – mówi jedna z nich Ella Kesajewa.

Miesiąc temu kobiety zostały oskarżone o działalność ekstremistyczną. Prokurator sąsiedniej Inguszetii dopatrzył się w publikacjach organizacji z 2005 r. „wypowiedzi o charakterze ekstremistycznym”. Zdaniem oskarżyciela, członkowie „Głosu Biesłanu” twierdzili, że prezydent Putin wspiera terroryzm.

Tymczasem prezydent Putin w ogóle nie zabiera głosu w sprawie zamachu w Biesłanie. Nie czuje się odpowiedzialny, nie widzi powodu, by przepraszać, nie widzi nawet powodu, by przypomnieć sobie tę tragedię, kiedy z zadowoloną miną podsumowuje na oczach całego świata osiem lat swoich prezydenckich galer. „Same sukcesy, żadnych porażek” – powiedział podczas konferencji prasowej na Kremlu.

A ten „Głos Biesłanu” psuje propagandową sielankę.

Teatr jednego aktora

Sztuka była wyjątkowo długa – trwała 4 godziny i 40 minut. Na scenie – prezydent Putin i jego sepleniący sekretarz prasowy. Na widowni – kwiat dziennikarstwa rosyjskiego i zagranicznego (około 1,5 tysiąca ludzi!). Atmosfera podniosła – to ostatnie takie przedstawienie w tym sezonie.

Prezydent Putin urządzał takie polityczne teatrum na Kremlu rokrocznie. Obok telekonferencji z narodem pompatyczne konferencje prasowe dla dziennikarzy wszystkich chętnych mediów były główną formą obcowania przywódcy z krajem i resztą świata.

Dzisiaj Władimir Władimirowicz był w świetnym humorze. Prezentował luz w każdym temacie. Najpierw podsumował swoje ośmioletnie rządy: „Nie dostrzegam żadnych poważnych porażek, wszystkie cele zrealizowane, zadania wykonane”. Potem potwierdził, że – o ile Miedwiediew zostanie wybrany na prezydenta – on sam zajmie stolec premiera. O wszystkim mówił lekko, łatwo i przyjemnie. Sypał dowcipami jak z rękawa. Żadnych problemów – życie płynie niewinnie i łagodnie. Przez osiem lat pracował jak galernik, a teraz widzi, że warto było, bo wszystko gra. Brawo.

 

Jeśli padało pytanie o Zachód, tarczę przeciwrakietową, bezpieczeństwo energetyczne, rosyjskie rakiety wycelowane w Ukrainę (jeśli ta wejdzie do NATO), obserwatorów zagranicznych, którzy nie przyjadą do Rosji oglądać tego, co nazwano wyborami prezydenckimi, Putin przybierał jeszcze bardziej luzacką pozę. Kpił, nabijał się, lekceważąco wzruszał ramionami, wszystko sprowadzał do tego, że to niezbyt istotne sprawy i niech sobie Zachód sam z nimi radzi, skoro taki mądry. Zachodni koledzy nawymyślają sobie różnych bzdur, a potem robią z tego problem. Obserwatorzy z ODIHR? „Kogo oni próbują uczyć? Niech swoją żonę uczą kapuśniak gotować”. Na Zachodzie piszą, że jestem szalenie majętnym człowiekiem? „Bzdura na resorach. Nie ma oczym mówić. Wydłubali sobie coś z nosa, rozmazali po swoich papierkach”.

Trąby. Kurtyna. Hamlet. Trąby.

Jedna dziennikarka obiecała, że podaruje prezydentowi walentynkę z okazji Święta Zakochanych, skoro nikt jeszcze mu nie podarował. Trąby.

Kurtyna opada z ulgą.

 

Nie dla twoich oczu

Rosjanie nie obejrzą w kinach amerykańskiego filmu Mike’a Nicholsa „Charlie Wilson’s War” (Wojna Charliego Wilsona) o wojnie sowiecko-afgańskiej na przełomie lat 70. i 80. Opowieść osnuta jest na prawdziwych wydarzeniach: zabiegi amerykańskiego kongresmana i bonvivanta Charliego Wilsona działającego pospołu z bogatą przyjaciółką antykomunistką spowodowały większe zaangażowanie służb specjalnych USA w konflikt. Zaangażowanie okazało się tak owocne, że wojnę Sowieci przegrali, wojska wycofali.

W czasie trwania konfliktu obowiązywała w ZSRR wersja „spełniania przez Armię Sowiecką internacjonalistycznego obowiązku w obronie afgańskiej demokracji”, przez długie lata skrzętnie ukrywano informacje o klęskach i ofiarach, „Afgan” był tematem tabu, i to nawet w latach gorbaczowowskiej pierestrojki. W czasie rządów Jelcyna o Afganistanie częściej mówiono w kontekście pokaleczonych losów żołnierzy, którzy brali udział w tej wojnie, niż o samej wojnie i jej konsekwencjach. W 2005 roku na ekranach rosyjskich kin pokazano film Fiodora Bondarczuka „Dziewiąta kompania”, zaakceptowany przez najwyższe czynniki państwowe. Atrakcyjny w warstwie plastycznej, brawurowo zagrany przez aktorskie gwiazdy przyciągnął miliony widzów. Był pierwszą filmową próbą zmierzenia się z tematem. Próbą w moim odczuciu nieudaną, bo nadmiernie przygiętą do obowiązującej ideologii państwowotwórczej. Film Bondarczuka miał pokazać, że „ta wojna” miała sens i swoje wielkie karty z uwagi na „internacjonalistyczny obowiązek”. Miał też pokazać, że „ta armia” ma sens i służba w niej to prawdziwa męska przygoda, a żołnierz sowiecki herosem był. W dobie, kiedy większość młodych Rosjan marzy, by od armii się uchylić, nie dostać się w łapy zwyrodniałych kaprali i wiecznie pijanych oficerów, to była sprawna agitka. Ale nic więcej.

Niemniej to musi najwyraźniej „w temacie Afganu” rosyjskiemu widzowi wystarczyć. O innym punkcie widzenia się nie dowie, chyba że kupi sobie piracką płytę DVD z filmem „Charlie Wilson’s War”. Dlaczego film nie trafi do rosyjskich kin? Gdyż niesie „ostry antysowiecki ładunek” – jak wyjaśnili przedstawiciele firmy dystrybucyjnej, dodając, że przede wszystkim na decyzji o nierozpowszechnianiu obrazu zaważyło to, że jego dystrybucja nie przyniosłaby odpowiednich zysków (o artystycznych walorach filmu – ani słowa).

Może coś w tym jest. Po co wyświetlać film, który może poruszyć serca i umysły, zadrażnić, sprowokować, wywołać dyskusję, rozdrapać bolesne rany? Teraz mamy kurs na zgodę wszystkich ze wszystkimi i na pompowanie balonu wielkiej historii wielkiej Rosji. Niemile widziane są wzmianki, że Rosja cokolwiek w historii zrobiła nie tak, że przegrała, że pomyliła się; nie ma w publicznej przestrzeni prób rozliczenia niesławnych epizodów. W historycznych laboratoriach znów obowiązują różowe okulary propagandysty, na dodatek ślepego na jedno oko.

 

Jak obserwować marsze zgody?

Biuro Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka (ODIHR) OBWE odrzuciło dziś propozycję rosyjskiej Centralnej Komisji Wyborczej, by rozpocząć misję monitorowania wyborów prezydenckich w Rosji 20 lutego. Rzecznik organizacji Curtis Budden oświadczył, że aby można było rozpocząć rzeczywistą misję przed wyborami, zaplanowanymi na 2 marca, do Moskwy powinno przyjechać przed 15 lutego co najmniej pięćdziesięciu obserwatorów.

Rosyjski MSZ wysoce dyplomatycznie wyraził ubolewanie z powodu odrzucenia przez ODIHR propozycji i nadzieję na dalsze rozmowy w sprawie przyjazdu obserwatorów.

Obserwatorzy z ODIHR nie przyjechali już do Rosji na akt głosowania, który odbył się 2 grudnia i był nazywany wyborami do Dumy Państwowej. I dziura w niebie się nie zrobiła – deputowanych wyłoniono, zasiedli już w ławach, ukonstytuowali się w komisje (zwane tam komitetami), piszą ustawy aż im się z łbów kurzy, działają, obradują. Dziwne dane o frekwencji przekraczającej sto procent w kilku regionach nikogo nie zbiły z pantałyku i nie zaszkodziły legitymizacji parlamentu. Czy kilkudziesięciu obserwatorów z biura OBWE mogłoby zmienić ten stan rzeczy?

 

Teraz do woli można obserwować wszystko, co dzieje się wokół organizacji aktu głosowania, który nazywany jest wyborami prezydenckimi – władze są otwarte, kandydat, namaszczony przez prezydenta na prezydenta, niemal codziennie spotyka się z potencjalnym elektoratem – biznesmenami (którzy go popierają), prawnikami (którzy go popierają), prawomyślnymi obrońcami praw człowieka (którzy w odróżnieniu od kilku dysydentów też go popierają) oraz zwykłymi ludźmi, którzy po kilkudziesięciu latach oczekiwania na mieszkanie dostali klucze w bloku zbudowanym pod auspicjami wicepremiera w obwodzie kaliningradzkim. Tak, ci, którzy dostali klucze, też popierają pana Miedwiediewa i na pewno oddadzą na niego głos. Miedwiediew jest codziennie w telewizji, odmówił więc wzięcia udziału w debatach telewizyjnych, o co apelowali pozostali kandydaci. No bo z kim miałby i o czym debatować? Z wielkim mistrzem rosyjskiej loży masońskiej Andriejem Bogdanowem, który może liczyć na 1 procent głosów?

Na wzór ruchu „Za Putina!”, który w krótkim życiu politycznej jętki miał za zadanie podciągnąć ranking wspieranej przez prezydenta partii „Jedinaja Rossija” w grudniowym głosowaniu i po którym wszelki ślad zaginął, organizowany jest teraz ruch „Rossija, wpieriod!” (Naprzód, Rosjo!). Ruch ma mobilizować elektorat do zagłosowania na Miedwiediewa, organizować wiece poparcia w regionach, a na kilka dni przed 2 marca – zwołać wielki mityng w centrum Moskwy. Obserwatorów może się najechać, ile dusza zapragnie.