12 listopada. Mieli się znowu spotkać. Tak jak to było kilka miesięcy temu na szczycie G20 – w kuluarach. Putin i Trump mieli porozmawiać tym razem na marginesie szczytu APEC w Wietnamie. O najważniejszych problemach: sytuacji w Syrii, uregulowaniu na wschodzie Ukrainy i o północnokoreańskich rakietach. Ale do kuluarowych rozmów dwóch prezydentów nie doszło.
W zeszłym tygodniu z dnia na dzień, w miarę zbliżania się terminu planowanego spotkania Putin-Trump rosyjskie media coraz głośniej dęły w rożek triumfalizmu. Bo choć już jakiś czas temu okazało się, że Trump nie spełnia pokładanych w nim nadziei Kremla, to jednak znowu zapaliło się wątłe światełko w tunelu: powstała sytuacja, by podjąć debatę, przedstawić swoje warunki i jakoś się ułożyć. Protokół rozbieżności jest bardzo długi, ale od czegoś trzeba zacząć – przekonywali komentatorzy, grzejący silniki przed spotkaniem. Spodziewano się co najmniej ocieplenia atmosfery; prezydenckie rendez vous przedstawiano jako dowód na to, że USA bez Rosji nie są w stanie rozwiązać ani jednego problemu światowej polityki. Jak głośny policzek zabrzmiał więc komunikat strony amerykańskiej, że do spotkania nie dojdzie.
Po stronie rosyjskiej nastąpiła konsternacja. Na pudrowanie tego amerykańskiego afrontu kremlowscy propagandyści najwyraźniej nie byli przygotowani. Gdy głos w tej sprawie zabrał sam Putin, powiedział z krzywym uśmiechem, że „ukaże tych, którzy zawinili”; tłumaczył, że zaważyły kwestie protokolarne, że ekipom nie udało się wnieść odpowiednich zmian w harmonogramy obu liderów, no i wyszło, jak wyszło. Ale „nic strasznego się nie stało”, bo on z Trumpem zdążył i tak wszystko omówić w trakcie posiedzenia plenarnego. Nawet oświadczenie w sprawie Syrii podpisali.
W rosyjskich mediach nastał czas drobiazgowego opisywania tego, co działo się na szczycie w Wietnamie. Jedna strona, obsługująca Kreml, z żarem donosiła, że jednak przywódcy się podczas imprez szczytu spotkali, porozmawiali, wprawdzie tylko mimochodem, w biegu, ale przecież jakże sympatycznie się do siebie Putin i Trump odnieśli, gdy obok siebie pozowali do wspólnej fotografii. Popularna gazeta „Komsomolskaja Prawda” w wazeliniarskim zapędzie informowała nawet o tak doniosłym wydarzeniu jak to, że Trump „dotknął ramienia Putina”. Strona krytyczna wobec Kremla bezlitośnie wyszydzała usiłowania Putina, by Trump zwrócił na niego uwagę. Jeden z twitterowiczów napisał lapidarnie o tym dziwnym rosyjskim kontredansie: „Trochę śmiesznie: Trump ucieka przed Putinem, bo u niego w domu toczy się śledztwo, wyjaśniające, jak wyglądały jego powiązania z Putinem, a Putin koniecznie chce się do Trumpa przytulić, bo inaczej w domu nikt go nie będzie poważać”. Cytowano też bajkę o Kopciuszku: – „Och, książę na mnie popatrzył dwa razy”.
Dalej też było jak w bajce. Trump na swoim koncie twitterowym napisał, że wierzy Putinowi, gdy ten powiada, że Rosja nie ingerowała w amerykańskie wybory. Wierzy i już. Taki stan świadomości nie trwał jednak zbyt długo – kilka godzin później prezydent USA na konferencji prasowej w Hanoi oświadczył: „Co do tego, czy ja wierzę czy nie wierzę. Jestem razem z amerykańskimi służbami specjalnymi, szczególnie w obecnej sytuacji. […] A to, w co wierzy Putin, jest tym, w co wierzy Putin”.
Gra na światowej szachownicy toczy się dalej. Ale czy manewry związane z umawianiem i zrywaniem spotkania Trumpa z Putinem nie świadczą o czymś, o czym rosyjska propaganda chciałaby zapomnieć, wymazać, zamazać? A mianowicie, że sprawy świata mogą być rozwiązane bez udziału Rosji, że jej udział sprawy komplikuje, a nie pozwala je rozwiązać. I choć Trump osobiście ma słabość do druga Władimira, to amerykański establishment nie zamierza popuszczać, uważnie prześwietla powiązania ekipy prezydenta z Rosją i rosyjskie zaangażowanie w wybory w USA. Rosyjska oferta okazuje się w tym kontekście nieciekawa.