Archiwum kategorii: Bez kategorii

Czy Anatolij Kaszpirowski uleczy się sam?

6 października 2025. Odin, dwa, tri… Osiemdziesiąt sześć. Tyle lat liczy sobie Anatolij Kaszpirowski, hipnotyzer, terapeuta, stosujący nietradycyjne metody leczenia chorób wszelakich (leczył rzekomo na odległość albo za pośrednictwem telewizji). Od wczoraj w rosyjskich mediach społecznościowych trwa wielka burza, wywołana doniesieniem jednego z popularnych kanałów Telegramu o hospitalizacji maga.

Według kanału SHOT, Kaszpirowski trafił do szpitala w związku z gwałtownym pogorszeniem stanu zdrowia. Zaraz dołączyły się inne najlepiej poinformowane źródła, które dodały, że to choroba nowotworowa, którą teleuzdrowiciel miał zwalczać u siebie sam sobie tylko znanymi czarodziejskimi metodami. No, ale metody metodami, a rak rakiem i oto przyszła kryska.

Wiadomość podawano z ust do ust z niepokojem lub sarkazmem. Kilka godzin później głos w sprawie „zdrowotnosti” hipnotyzera zabrał jego współpracownik Siergiej Rudych: „Jaki rak, co za rak? Kaszpirowski nie choruje, nawet nie ma kataru. Co to za debil wypisuje takie bzdury?” – pienił się obficie. Przedstawiciel psychoterapeuty przypomniał tym, którzy podają w wątpliwość znakomity stan zdrowia Kaszpirowskiego, że w sierpniu mag został ojcem. Jego trzecia żona Gulizar Czałbaszowa (nazywana przez małżonka „darem niebios”) urodziła córkę Ellinę. I teraz poczciwy ojczulek z radością poświęca większość swojego czasu opiece nad latoroślą. Swoją drogą dla „daru niebios” urodzenie dziecka też musiało być nie lada wyczynem: pani Gulizar ma 66 lat. Ale Kaszpirowski nie takie numery potrafił wykręcać – może uciekł się do znanej i lubianej metody „na odległość”, która lepsza jest od kamasutry i in vitro razem wziętych.

Tematem zainteresowała się agencja TASS, która podała, że Kaszpirowski jest zdrów, a na dowód ma powrócić do prowadzenia swoich programów online, podczas których udziela zbawiennych rad, leczy, uczy, wychowuje, krawaty wiąże i tak dalej.

Fake show w klubie Wałdaj

3 października 2025. Doroczne zloty wiernych putinistów pod szyldem klubu Wałdaj są bodaj ulubionym rytuałem dworskim Władimira Putina. Na widowni sami swoi, a on bez żadnych obciążeń i ograniczeń snuje kremlowskie opowieści, które mają dotrzeć do uszu ważnych słuchaczy. Nikt mu nie przerywa, nie zadaje niewygodnych pytań, nie wybucha śmiechem, gdy plecie od rzeczy. Z roku na rok wałdajskie wystąpienia Putina coraz bardziej zasługują na zaliczenie do nowego, odrębnego gatunku politycznego – Fake show.

Zjazdy wałdajskie to pas transmisyjny, za pośrednictwem którego porcja powtarzanych wierutnych kłamstw dociera nie tylko do odbiorców w kraju, ale także w świecie szerokim. Nie tylko do państw Globalnego Południa, które lubią słuchać o tym, jaki Zachód jest paskudny, ale także do odbiorców na samym Zachodzie, gdzie często rosyjski przekaz propagandowy nie spotyka się ze zdemaskowaniem.

Od tygodnia rzecznik Kremla bił w wielkie bębny, ogłaszając, że Putin ma w planie wygłoszenie arcyważnego wystąpienia. Zeszłoroczny występ rosyjskiego prezydenta wazeliniarze określali jako „historyczny”, mający wagę co najmniej legendarnego przemówienia premiera Churchilla w Fulton (https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2024/11/09/waldajska-jesien-2024/). Ciekawe, czy dziś jeszcze ktokolwiek pamięta cokolwiek z tego, co Putin powiedział wtedy i w poprzednich edycjach wałdajskiego męczenia buły?

Zarówno wystąpienie Putina (wygłoszone z trybuny), jak późniejsza wyreżyserowana rozmowa, prowadzona przez zasłużonego politologa Fiodora Łukjanowa, były powtórką z głoszonych uprzednio propagandowych legend o złym Zachodzie (który ponosi winę za sytuację na Ukrainie i ogólny światowy chaos) i dobrej Rosji, która jednocześnie jest i oblężoną twierdzą otoczoną przez wrogów, i wielkim centrum wszechświata otoczonym wianuszkiem przyjaciół i sojuszników. W tym kontekście na uwagę zasługuje passus o niegdysiejszych dążeniach Rosji do NATO i odrzuconych podstępnie jej staraniach (to też stara putinowska śpiewka o tym, że zachodni partnerzy Rosję wystawili do wiatru, coś rzekomo obiecali, a potem się z tych zobowiązań wycofali: надули – ulubione słówko Putina).

Kilka słów o uwadze, jaką Putin poświęcił Polsce. Już nie po raz pierwszy wskazał, jak błędna była polityka władz Rzeczpospolitej w latach poprzedzających wybuch II wojny światowej – w ujęciu Putina Polska lekkomyślnie nie przyjęła pokojowych propozycji Hitlera w odniesieniu do Korytarza i Gdańska, w rezultacie sprowokowała konflikt zbrojny (podobne dywagacje Putin przedstawił w zeszłorocznym wywiadzie z Tuckerem Carlsonem: https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2024/02/11/tucker-the-day-after/). Nie ma to jak dobre propozycje pokojowe… Putin przecież też z tego słynie, że miłuje pokój i jak wodotrysk rozpowszechnia same pokojowe inicjatywy. Skoro Hitler w pokojowych zamiarach wkroczył do Polski, bo ta odrzuciła jego plan, to i Rosja miała prawo do uderzenia na Ukrainę, która chciała do UE i NATO, a nie chciała pozostać w orbicie Moskwy, nie zamierzała oddać jej Donbasu i tak dalej według długiej listy.

W historycznej konfabulacji Putina pojawia się jeszcze wątek o rzekomych dobrych zamiarach Sowietów z 1938 r., którzy chcieli ruszyć z pomocą dla Pragi, przeprawiając Armię Czerwoną przez terytorium Polski, aby udaremnić wkroczenie sił niemieckich do Czechosłowacji. No ale Polska odmówiła. Warto dodać, o czym Putin nie wspomina: Stalin uzależnił tę niby-pomoc od tego, że wpierw Francja wypowie wojnę Niemcom, czego Francja czynić nie zamierzała. Propozycja Stalina była blefem. Teraz Putin wyciągnął znów ten wątek, a właściwie tylko jeden z jego aspektów. Polska wtedy miała zapowiedzieć, że będzie zestrzeliwała sowieckie samoloty wiozące pomoc dla Czechosłowacji. To dziwne stwierdzenie, zważywszy, że pomoc miała być dowieziona drogą lądową. Ale Putinowi się to kłamstwo idealnie skleiło z zapowiedzią polskich władz, że rosyjskie samoloty, które wlecą w przestrzeń Polski, zostaną zestrzelone. Te quasi-historyczne konstrukcje służą Putinowi do budowania analogii: robicie błędy, prowokujecie konflikt, to wasza wina i już.

To jeszcze nie koniec wątków polskich. Niewątpliwie rozmiłowany w poezji Putin przywiózł na spotkanie Klubu Wałdajskiego tomik poezji Puszkina. I zacytował fragment wiersza poety „Rocznica Borodina”, napisany w 1831 r. po stłumieniu powstania listopadowego. Wiersz jest pochwałą zwycięskiego rosyjskiego oręża. Warszawa ocieka krwią, przeżywa powtórkę z przyjścia Suworowa, a jak się nie przestanie stawiać, to znów popamięta (notabene wiersz stał się powodem rozbratu Puszkina z Adamem Mickiewiczem). Putin nie przytoczył tych fragmentów o skuteczności Suworowa, ale bardziej „wegetariańskie” strofy. Chodziło raczej o uwypuklenie klęski Napoleona, który wtargnął do Rosji i został z niej wygnany oraz o wskazanie, że zachodnie poparcie dla polskiego powstania listopadowego nie miało ani sensu, ani sprawczości. Co poeta miał na myśli? To pole dla literaturoznawców. A co Putin miał na myśli? Być może było to poetyckie pogrożenie palcem zachodnim zwolennikom obrony Ukrainy czy wschodniej flanki NATO.

Po tegorocznym wystąpieniu Putina spodziewano się co najmniej odpowiedzi na zmianę retoryki prezydenta USA wobec Rosji i amerykańską zapowiedź (na razie enigmatyczną) przekazania Ukrainie pocisków Tomahawk. I Putin odniósł się do tej kwestii: jeżeli tak się stanie, to stosunki na linii Moskwa-Waszyngton, które dopiero co zaczęły się nieśmiało rozwijać, ulegną pogorszeniu.

A Europejczyków Putin potraktował sarkastycznie. Na pytanie dotyczące ataku dronów na Danię, odpowiedział z sowizdrzalskim uśmieszkiem: – Więcej nie będę.

Jak to przetłumaczyć na język real politic? Będę. Dalej będę prowadzić z wami wojnę hybrydową. I żeby wam w głowie nie postało robić mi wbrew – ścigać flotę cieni albo przejąć zamrożone rosyjskie aktywa i przekazać je Ukrainie.

Na koniec jeszcze jeden cytat z Władimira Władimirowicza. „Aleksander I był cesarzem, a ja jestem wybranym przez naród na określony czas prezydentem. To wielka różnica”. No i co Państwo na to? Mnie by interesowało, kto określa ten „określony czas”.

Ultra-paladyni w Petersburgu

29 września 2025. Do Petersburga przyjechała grupa zagranicznych działaczy politycznych, aby wymienić się poglądami na świat. Mówią o sobie, że są antyglobalistami, paladynami. Ale jeśli przyjrzeć się pamiątkowym zdjęciom ze zjazdu, to nie ulega wątpliwości, że do niegdysiejszej stolicy carów przyjechali ultraprawicowcy i zdeklarowani faszyści. Imprezę hojnie sfinansował naczelny „prawosławny oligarcha”, Konstantin Małofiejew.

Sponsor na swoim kanale w Telegramie pochwalił się, że „w wielkomocarstwowej stolicy Państwa Rosyjskiego” odbył się zjazd założycielski Międzynarodowej Ligi Antyglobalistów „Paladyni”. Obrady zorganizowano w Pałacu Maryjskim (tak na marginesie – pałac to siedziba Zgromadzenia Ustawodawczego Sankt Petersburga). Konferencja rozpoczęła się od ogłoszenia minuty ciszy na cześć niedawno zabitego przez zamachowca amerykańskiego działacza Charlie Kirka.

Goście z Niemiec (AfD), Francji (Les Nationalistes, L’Œuvre française), Hiszpanii (Democracia Nacional oraz Falange Española de las JONS), RPA (Bittereinders), Węgier, Włoch i innych państw spotkali się nie tylko z patronem przedsięwzięcia, ale także tak zwanym filozofem Aleksandrem Duginem oraz deputowanym petersburskiej legislatury z ramienia partii Jedna Rosja Konstantinem Czebykinem. Małofiejew podliczył, że przyjechało łącznie ponad pięćdziesięciu delegatów z trzech kontynentów, reprezentujących piętnaście „prawicowych patriotycznych organizacji”. Zdaniem „prawosławnego oligarchy” łączy ich wszystkich dążenie do obrony chrześcijańskich wartości, narodowej tożsamości i suwerenności oraz przeciwstawienie się głównemu wrogowi – globalizmowi.

Globalizmowi przeciwstawiał się m.in. Robert Risch z partii AfD, poseł do landtagu Hamburga, a także jego koleżanka Olga Petersen, była posłanka, wykluczona z AfD za kontakty z Rosją i rozpowszechnianie prowojennych treści. Aktualnie mieszka w Rosji i opowiada, że opuściła Niemcy w obawie, że „odbiorą jej dzieci”.

Na zdjęciu przedstawiającym uczestników zjazdu, opublikowanym w Telegramie przez Małofiejewa, twarze dwóch osób są zasłonięte. Ciekawe dlaczego, przecież udział w takim przedsięwzięciu, w takim doborowym towarzystwie to powinien być powód do dumy, a nie wstydu, nieprawdaż? Radio Swoboda zwróciło uwagę, że jedną z osób „zapikselowanych” jest najprawdopodobniej wyżej wymieniony Robert Risch. „Być może nie chciał figurować na fotografii obok zdeklarowanych faszystów”. Na pytania dziennikarzy radia dotyczących wyjazdu do Petersburga polityk nie udzielił odpowiedzi (https://www.svoboda.org/a/rossiyskaya-aljternativa-nemetskiy-deputat-na-sezde-fashistov-/33543867.html).

Uczestnicy zjazdu przyjęli memorandum, w którym poprzysięgli, że będą walczyć z „nietradycyjnie zorientowaną i satanistyczną propagandą” (bez wyszczególnienia, o co dokładnie chodzi), a także udostępniać sobie nawzajem własne media, w których będzie zagwarantowana swoboda wypowiedzi. Paladyni zadeklarowali także, że będą otaczać opieką prześladowanych przez władze i wywierać nacisk na rządzących (cokolwiek miałoby to znaczyć).

Trudno powołanie tej marsjańskiej ligi ultra-paladynów uznać za wydarzenie wagi państwowej. Tym bardziej że zostało – w każdym razie oficjalnie – sfinansowane z prywatnej kiesy. Niemniej gdyby profil organizacyjny nie odpowiadał kremlowskiej górze, to zebrane w Pałacu Maryjskim towarzystwo zostałoby w trymiga przegnane, ba, zapewne nie dopuszczono by do zebrania, a może nawet nie wpuszczono by delegatów na terytorium Federacji Rosyjskiej.

Jak to w rosyjskich opowieściach często bywa, paradoks wieńczy dzieło. „Meduza” zwróciła uwagę, że pośród gości zjazdu byli też przedstawiciele hiszpańskiej partii Falange Española de las JONS. „Partia przyjęła faszystowską ideologię José Antonio Primo de Rivery, założyciela Falange Española [skrajnie prawicowa, faszystowska partia działająca w latach 1937-1975]. Jej zwolennicy pozdrawiają się faszystowskim gestem i czczą pamięć hiszpańskich żołnierzy, walczących w szeregach Wehrmachtu i uczestniczących w blokadzie Leningradu”.

Zatem hiszpańscy faszyści są z honorami fetowani w Pałacu Maryjskim w mieście, które podczas II wojny złożyło hekatombę ofiar. I nikomu to nie przeszkadza.

Na deser podano jeszcze koneserom nieoczywistych smaków wystąpienie online potomka żelaznego kanclerza Otto von Bismarcka – Alexandra, który wspiera niemiecką prawicę i od czasu do czasu namawia rodaków do nawiązania dialogu z Rosją.

Śpiewające wartości, czyli Interwizja 2025

23 września 2025. To miała być wielka rozśpiewana manifestacja jedności świata antyzachodniego pod auspicjami Rosji. Konkurs Interwizji – zorganizowany na mocy dekretu Putina – był pomyślany jako zdrowa alternatywa dla rzekomej zgnilizny Zachodu, hołdującego ideologii LGBT. Taka prawdziwa, mocna rosyjska odpowiedź na konkurs Eurowizji, „nasza muzyczna odpowiedź Chamberlainowi”.

Po rozpoczęciu pełnoskalowej agresji na Ukrainę Rosja została wyproszona z konkursu Eurowizji (w lutym 2022 r. Rosja wycofała się z Europejskiej Unii Nadawców). Już wcześniej na europejskich artystów wylewano w rosyjskiej przestrzeni medialnej wiadra pomyj, odsądzano od czci i wiary za wygląd, poglądy i orientację. Pierwszy pokaz nietolerancji nastąpił po wygraniu Eurowizji przez Conchitę Wurst w 2014 r. (https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2014/05/11/requiem-dla-europy-czyli-rosja-nie-chce-kielbasy/). A potem krytyka się tylko nasilała.

Przygotowania do Interwizji nie ograniczyły się tylko do pracy organizatorów czy artystów, głos w sprawie konkursu zabierali również politycy – nie tylko Putin, który poparł inicjatywę dekretem, ale m.in. minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow: „na Interwizji nie będzie żadnych wynaturzeń i wypaczania natury człowieka, jak miało to miejsce podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu”. I to jest najważniejsze przesłanie, z którym rosyjskie władze chcą dotrzeć do tych, którym szaleństwa Eurowizji są nie w smak: nasz konkurs dostarczy publiczności pieśni, których wykonawcy nie zmieniają płci ani nie epatują odmiennością. Muzycznej sztuce zdegenerowanej Rosja mówi stanowcze nie. Dyrektor najważniejszej rosyjskiej telewizji 1tv Konstantin Ernst zapewnił, że Interwizja powinna być otwartym konkursem bez politycznych ograniczeń. Bardzo ciekawa koncepcja w kraju prowadzącym zbrodniczą wojnę, stosującym cenzurę i represjonującym tych, którzy się z tą polityką nie zgadzają” – napisałam w tekście dla „Tygodnika Powszechnego” w lutym (całość można przeczytać tu: https://www.tygodnikpowszechny.pl/interwizja-2025-co-to-za-konkurs).

A teraz przyjrzyjmy się, co z tych wielkich zapowiedzi i walki o „tradycyjne wartości” wyszło.

Na konkurs przyjechali przedstawiciele 23 państw. „Państw zaprzyjaźnionych”, jak mówili organizatorzy, podkreślając, że mile widziani są wszyscy wolni artyści wolnego świata. Z uwagą rosyjskie media śledziły, kto przyjedzie ze Stanów Zjednoczonych. Miał przyjechać Brandon Howard, domniemany syn Michaela Jacksona. Organizatorzy strasznie się nakręcali na jego występ, opowiadali, że to „wielki muzyk światowego formatu”. Jego udział miał podnosić w oczach świata znaczenie Interwizji. Howard wystawił jednak rosyjskich ważniaków do wiatru – na kilka dni przed startem imprezy wycofał swój akces „z powodów rodzinnych”. W komitecie organizacyjnym rozpoczęło się nerwowe poszukiwanie zastępstwa. USA miała reprezentować, pozyskana najwidoczniej z łapanki piosenkarka VASSY. Pochodzi z Australii, ma greckie korzenie. Ostatecznie nie przyjechała i ona. „Z przyczyn niezależnych od USA, na skutek bezprecedensowych nacisków władz Australii”, ogłosili organizatorzy. „To z powodu niespodziewanych okoliczności” – wytłumaczyła się VASSY. Może czujni cenzorzy „otwartego na świat konkursu” w ostatniej chwili dokopali się, że VASSY kilka lat temu została ambasadorką organizacji charytatywnej, która stawia sobie za cel walkę o zalegalizowanie małżeństw homoseksualnych.

Scenerią wielkiego show był stadion Live Arena pod Moskwą. Organizatorzy dołożyli wszelkich starań, aby olśnić publikę feerią świateł, zaprezentować nowoczesne rozwiązania (z budżetu państwa wydano na przedsięwzięcie 750 mln rubli). Prowadzący przy każdym swoim wejściu przypominali, jak ważny jest dialog między narodami, jak istotny kod kulturowy każdego kraju. „Interwizja to więcej niż konkurs, to filozofia”. W sosie tej filozofii odbębnił swój numer reprezentant Rosji SHAMAN (Jarosław Dronow). Poprosił jurorów, aby nie oceniali jego występu, jako że jest przedstawicielem gospodarzy, że nie wypada, a poza tym to „Rosja już zwyciężyła”.

A kto zwyciężył w konkursie? Piosenkarz z Wietnamu Dyk Phuk (wł. Nguyễn Đức Phúc), znany w swej ojczyźnie jako wykonawca rzewnych piosenek o miłości. Na konkursie wszelako zaśpiewał pieśń o patriotycznym wydźwięku „Phù Đổng Thiên Vương”. Media społecznościowe, pozostające poza kontrolą władz Rosji, przyjrzały się zwycięzcy i odkryły, że Dyk Phuk jest zdeklarowanym gejem, miłość osób tej samej płci opiewa też romantycznie w swoich piosenkach.

Prawosławni ortodoksi z organizacji Sorok Sorokow zaprotestowali przeciwko takiemu obrotowi spraw: „W konkursie Interwizji zwycięstwo odniósł sodomita. Idea, dla której zorganizowano konkurs tradycyjnych wartości, stała się farsą” – napisali rozczarowani aktywiści (https://pl.pinterest.com/pin/336362665939187457/).

Nazajutrz po zakończeniu konkursu agencja TASS dała czadu, oznajmiając, że transmisję koncertu finałowego obejrzały 4 miliardy ludzi. Tak, miliardy. Cztery miliardy. Podkreślono przy tym, że to znacznie więcej niż ogląda Eurowizję. Jednym z głównych założeń propagandowych kolportowanych przez kremlowskie media wokół imprezy było wykazanie, że z Rosją jest cały świat – z wyjątkiem, ma się rozumieć, rusofobskiego Zachodu (bo Zachód nierusofobski Rosja poważa i zaprasza na Interwizję). A cztery miliardy widzów to brzmi dumnie. Kiedy śmiech w odpowiedzi na depeszę TASS-u rozbrzmiewał tak głośno, że nie dało się go wyciszyć, agencja wystąpiła z nową wersją tej rewelacji: „Transmisja była dostępna dla 4 mld widzów na całym świecie”. Dociekliwi dziennikarze „Nowej Gazety” podali w wątpliwość również i te dane (https://novayagazeta.ru/articles/2025/09/22/intervedenie). A i w samej Rosji przy ekranach telewizorów Interwizja nie zgromadziła nawet tylu widzów, co ostatnia dostępna transmisja finału Eurowizji (https://www.agents.media/intervidenie-posmotrelo-menshe-rossiyan-chem-final-poslednego-pokazannogo-v-rossii-evrovideniya/).

Jeśli sparafrazować słowa ekspremiera Wiktora Czernomyrdina, znanego z niezamierzonych zabawnych aforyzmów: „Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zawsze”.

Alisa czarów pełna

19 września 2025. Nieznane są powody wyciągnięcia akurat teraz sprawy sprzed piętnastu lat. Zapewne to część akcji promocyjnej nowej książki o Putinie autorstwa Romana Badanina i Michaiła Rubina „Car we własnej osobie”, w której ta historia została opisana. A może i Rosja chce mieć własny skandal obyczajowy, niezbyt dokładnie schowany przed wzrokiem ciekawskich. A może czasem trzeba wrzucić ludziom jakiegoś „pudelka”, żeby oderwali myśli od ponurej rzeczywistości.

O Alisie Charczewej pisałam w 2016 r. na blogu (https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/05/nagi-instynkt-polityczny/; https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/07/nagi-instynkt-polityczny-czesc-druga/) – wtedy do opinii publicznej trafiły wieści, że zdjęcie obdarzonej szczodrze przez naturę Alisy znalazło się w kalendarzu wydanym w 2010 r. przez studentki wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu Moskiewskiego specjalnie dla umiłowanego Władimira Władimirowicza Putina, naówczas premiera. To miał być prezent studentek na pięćdziesiąte urodziny WWP. A potem, z jakichś nieznanych wówczas powodów, Alisa została nagrodzona elitarnym mieszkaniem w Moskwie.

Charczewa była w kalendarzu „dziewczyną kwietnia”. Fotka była zrobiona profesjonalnie – seksowna brunetka o zamglonym spojrzeniu prezentuje się w koronkowym wdzianku, eksponującym ponętny biust. Hasłem przewodnim tej kartki z kalendarza był ochoczy okrzyk „Władimirze Władimirowiczu, jest pan najlepszy!”. Nic dziwnego, że Alisa zwróciła uwagę adresata kalendarza.

Autorami pomysłu sprokurowania kalendarza byli liderzy prokremlowskiej młodzieżówki „Nasi” (kto jeszcze dziś pamięta o tej organizacji?), Kristina Potupczik i Wasilij Jakiemienko oraz dwaj absolwenci wydziału dziennikarstwa Władimir Tabak i Maksim Pierlin. Jak piszą w swojej książce Badanin i Rubin, kalendarz trafił do rąk Putina wraz z kontaktami do wszystkich sfotografowanych dziewczyn, fakt doręczenia tego dziwnego stręczycielskiego wydawnictwa potwierdził sekretarz prasowy premiera, Dmitrij Pieskow. Autorzy książki „Car we własnej osobie”, powołując się na swoich dobrze poinformowanych rozmówców, twierdzą, że Putin z zainteresowaniem przejrzał kalendarz i wybrał właśnie Alisę. Miesiąc później do dziewczyny zadzwonił ktoś upoważniony do zorganizowania jej spotkania w WWP.

Alisa nie była studentką MGU, nie dostała się na studia. Miała wówczas 17 lat. Autorom pomysłu z organizacji „Nasi” niepełnoletność Charczewej nie przeszkadzała (wobec szefa „Naszych” Jakiemienki były podejrzenia, że wodzi na pokuszenie nieletnie uczestniczki obozów organizacji nad jeziorem Seliger). Celem akcji z kalendarzem było dla ambitnych działaczy młodzieżowych wypracowanie ścieżki pośrednich kontaktów z Putinem. Za pośrednictwem dziewczyny, dla której serce premiera miało zabić szybciej, chcieli przekazywać różne swoje pomysły, uzyskać na niego wpływ. I choć Alisa spotykała się z WWP przez rok, nie udało im się zrealizować swoich planów.

Alisa dostała na pożegnanie wyżej wzmiankowane mieszkanko w centrum stolicy (wcześniej mieszkała z rodzicami w Korolowie pod Moskwą). Za podarunek należy uznać też to, że została studentką MGIMO, elitarnej uczelni kształcącej kadry dla dyplomacji i kariery politycznej. Rodzice jakimś dziwnym losu zrządzeniem, wkrótce też zapomnieli, że tonęli w długach. Ojciec, Wsiewołod Charczew, był bramkarzem podmoskiewskich drużyn hokejowych, a potem (w 2020 r., jak pisze „The Insider” – https://theins.ru/news/285039) – znalazł robotę w firmie współpracującej z Administracją Prezydenta ANO „Dialog”, którą kieruje Władimir Tabak (pomysłodawca kalendarza); nie wiadomo, czym się tam zajmuje, ale pensję otrzymuje niewąską (ANO „Dialog” zajmuje się PR ministerstwa obrony oraz wytwarzaniem fejków o Ukrainie).

Mama Alisy, Olga została natomiast zatrudniona w miejscowym urzędzie. Sama Alisa została nie tylko studentką MGIMO (nie wiadomo, czy ukończyła tę uczelnię), ale także właścicielką salonu piękności i solarium. Obecnie nosi nazwisko Achilgowa.

Nosicielowi „tradycyjnych wartości”, Putinowi co rusz wścibscy dziennikarze wyciągają jakieś niewygodne szczegóły biografii lub zajmują się jego konkubinami i dziećmi. Teraz hitem niechętnych rosyjskiemu prezydentowi mediów jest tytuł „Putin i siedemnastolatka”, kilka tygodni temu z kolei czytelników nakarmiono sensacjami o domniemanej córce Putina z nieformalnego związku ze Swietłaną Kriwonogich (https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2020/12/08/kronika-bardzo-towarzyska-czesc-czwarta/). Luiza vel Liza (Jelizawieta) Kriwonogich vel Rozowa vel Rudnowa najprawdopodobniej mieszka we Francji, pracuje w galerii.

Cerkiew Pietuszki

16 września 2025. Diecezja włodzimierska Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej w żarliwym piśmie (https://eparh33.ru/2025/09/04/zayavlenie-vladimirskoj-eparhii-po-voprosu-populyarizatsii-tvorchestva-i-lichnosti-venedikta-vasilevicha-erofeeva/) wezwała media, działaczy kultury i pedagogów, by zaniechali heroizacji pisarza Wieniedikta Jerofiejewa i jego dzieł, jako że niosą one w sobie destrukcyjny ładunek, zgubny dla jednostki i społeczeństwa.

Jak wyjaśnili miejscowi dziennikarze, duchownych – zaalarmowanych przez parafian cerkwi pod wezwaniem Atanazego – w szczególności zaniepokoiło to, że w pobliżu świątyni w Pietuszkach ma pojawić się muzeum Jerofiejewa, a wokół tej instytucji będą eksponowane cytaty z poematu „Moskwa-Pietuszki”, co „negatywnie odbije się na wychowaniu młodego pokolenia”.

Kilka lat temu napisałam o Jerofiejewie na blogu (https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2011/05/14/bez-wieni/): „O jego twórczości napisano więcej niż napisał on sam, wliczając podania, życiorysy i wypracowania szkolne. To, co napisał, było zaskoczeniem, odlotem, jednocześnie tragiczną prawdą i rozpaczliwą ucieczką od niej. […] Wieniedikt Jerofiejew był oryginalnym piewcą człowieka zaplątanego w przygodę z alkoholem. Przygodę, która jest pryzmatem, przez który widzi się całą resztę trzeźwego i nietrzeźwego świata, i władcą, w którego rękach spoczywa los spożywającego. Najliczniejsze grono wielbicieli ma zasłużenie jego dzieło „Moskwa-Pietuszki” – niezrównany poemat prozą o największych głębiach, filozoficzna rozprawa o człowieczej kondycji, wielkości i małości, upodleniu i sprzeciwie wobec rzeczywistości, a jednocześnie to przewodnik po stadiach upojenia, odmianach kaca, ludzkim życiu zamkniętym w buteleczce, a właściwie we flaszce. To się żadną miarą nie mieściło w poetyce socjalizmu, który już niebawem – jak zapowiadali pogrążający się w geriatrycznym marazmie przywódcy ZSRR – miał stać się komunizmem. A w komunizmie każdy miałby według potrzeb, z tym że potrzeby Wieniczki nie mogłyby być spełnione, gdyż ustrój ogólnej szczęśliwości nie przewidywał szczęśliwości indywidualnej, a zatem na przykład zapewnienia jej sobie poprzez spożywanie koktajlu „Łza komsomołki” (lawenda – 15 g, werbena – 15 g, woda kolońska „Las” – 30 g, lakier do paznokci – 2 g, płyn do płukania ust – 150 g, lemoniada – 150 g, składniki należy mieszać przez 20 minut gałązką wiciokrzewu; koktajl wypity w dwóch porcjach na przemian odbiera dobrą pamięć i zdrowy rozsądek)”.

Późna faza komunistycznego marazmu w ZSRR miała na sztandarach świętoszkowatość, specyficzną odmianę hipokryzji. Choć plaga alkoholizmu była powszechna, mówienie o niej na głos było źle widziane. Partyjne czynniki ukazywały w okólnikach i innych materiałach programowych świetlaną wizję nowego sowieckiego człowieka oddanego bez reszty wyłącznie socjalistycznym ideałom. A taki człowiek hodowany w tym najlepszym z ustrojów nie mógł być przecież moczymordą. Rosja zajęta przez pierwsze lata po rozpadzie ZSRR hodowaniem jeszcze nowszego – już z wierzchu niesowieckiego – człowieka, który musiał sobie dawać radę w warunkach żarłocznego neokapitalizmu, zapomniała na jakiś czas o wychowywaniu kolejnych pokoleń w trzeźwości. Od kilku lat, zwłaszcza po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę, odgórne zapotrzebowanie na świętoszkowatość powróciło, znów jest w cenie i rośnie w siłę na drożdżach wszechogarniającego kłamstwa. Najwyższe władze państwowe mają swoje wymogi, jeśli chodzi o właściwy wymiar „człowieka putinowskiego” (takiego, który popiera politykę Putina, wojnę i wszystko, co władza każe). Wspiera je w tym dzielnie Rosyjska Cerkiew Prawosławna. Świętoszkowata i wierna ideałom putinizmu.

Skoro zaniepokojeni parafianie składają donos, to ich duchowy ojciec reaguje. I w świętoszkowatym oburzeniu domaga się wyrwania Wieni Jerofiejewa z korzeniami. To zadanie nie tylko trudne, ale wręcz niewykonalne. Bo „Moskwa-Pietuszki” to sól tej ziemi, skrapianej łzą komsomołki.

„Nasza Cerkiew za Ministerstwem Spraw Zagranicznych jak za panią matką powtarza bogate w znaczenia słowo egzystencjalny” – pisze w „Nowej Gazecie” politolog Andriej Kolesnikow (https://novayagazeta.ru/articles/2025/09/09/vse-dorogi-vedut-na-kurskii-vokzal). Wszakże Rosja prowadzi „egzystencjalną bitwę z Zachodem”. To moralny cel, droga ku niemu prowadzi do zbawienia, gdzieś tam, kiedyś tam. Zupełnie jak komunizm u schyłku ZSRR. „Od trzech lat toczy się to, co się toczy [wojna na Ukrainie] – przypomina Kolesnikow. – I jeżeli za fundament chrześcijaństwa uznać dziesięć przykazań, to naszych cerkiewnych hierarchów trudno podejrzewać o stosowanie się do nich”.

W czasach ZSRR Jerofiejew „chodził w samizdacie”, to znaczy w drugim obiegu. Oficjalnie wydrukowany został w periodyku „Trzeźwość i Kultura” [sic!] dopiero w latach 1988-1989. Czy teraz znów poemat prozą „Moskwa-Pietuszki” znajdzie się na indeksie jak wiele książek pisarzy wyklętych przez putinizm (jak Borys Akunin czy Dmitrij Głuchowski)?

Synowa pisarza, Galina Jerofiejewa: „Przypuszczam, że [parafianie] załamani jakąś tragedią, ludzie ciemni, którzy poza księgami cerkiewnymi nic innego nie czytali, napisali pełen gniewu list do diecezji. Ja ich nawet rozumiem: prowincja, ubóstwo, nędza. Natomiast co do reakcji Cerkwi, to jestem zdziwiona. Jerofiejew znał Biblię na pamięć. […] Ciekawe, gdzie byli ci duchowni, kiedy Jerofiejewa wygnano z Włodzimierza za posiadanie Biblii?” (Jerofiejew w 1962 r. został represjonowany za rozdawanie Biblii wśród studentów).

Jerofiejew okazuje się znowu zbyt prawdziwy w czasach wielkiego zakłamania.

Drony Putina nad Polską

11 września 2025. Putin przywiózł z Alaski i Pekinu zuchwałość. W pokerowej rozgrywce z Zachodem postanowił przejść do etapu „sprawdzam”. Sprawdzam, jakie macie karty i jak zamierzacie licytować.

Szarża rosyjskich dronów na terytorium Polski w nocy z 9 na 10 września to nie był przypadek. To było wyzwanie na pojedynek. Bez białych rękawiczek i z całym stosowanym przez Rosję w grach wojennych sztafażem. „To nie my”. „To prowokacja Ukrainy”. „Jesteśmy gotowi do konsultacji”. „O co wam chodzi?”.

Wczoraj w godzinach popołudniowych na stronie na oficjalnej stronie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rosji ukazał się komunikat (https://mid.ru/ru/press_service/spokesman/official_statement/2046067/): „W związku z formułowanymi pod adresem Federacji Rosyjskiej oskarżeniami o zaplanowane naruszenie przestrzeni powietrznej Rzeczpospolitej Polskiej przez bezzałogowce w trakcie kombinowanego ataku na obiekty infrastruktury wojskowej reżimu kijowskiego zwracamy uwagę na komunikat ministerstwa obrony”. A ministerstwo obrony pisze, że nie planowano zaatakowania obiektów na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej”. Podawane przez Polskę i NATO informacje „o kolejnej eskalacji kryzysu ukraińskiego” MSZ FR nazywa mitami, insynuacjami bez żadnych dowodów. Rosyjskie ministerstwa proponują przeprowadzenie konsultacji z polskim MON.

Chargé d’affaires ambasady FR w Warszawie Andriej Ordasz został wezwany do polskiego MSZ, gdzie wręczono mu notę protestacyjną. Ordasz był zdziwiony: uznał, że polskie władze rozpowszechniają fejki o rosyjskim pochodzeniu dronów, jego zdaniem, nie ma na to żadnych dowodów.

Rosyjska prasa (np. zawsze wierny Kremlowi „Moskowskij Komsomolec”) od wczoraj już wszystko wie i to na pewno: to ukraińska prowokacja i tyle. Rosja jest biała i puszysta, chce się kolegować z natowcami i udzielać wsparcia w śledztwie.

Na stronie internetowej Kremla nie ma wzmianki o reakcji Putina. Prezydent był zajęty spotkaniami z szefową Agencji Informacji Społecznej i gubernatorem obwodu smoleńskiego. Drobnymi potyczkami z „wrogim blokiem NATO” zapewne nie chciał zaprzątać sobie głowy w obliczu niezwykłej wagi tych spraw państwowych. TASS miał zaszczyt zacytować słowa sekretarza prasowego Kremla, Dmitrija Pieskowa: nie ma powodu, aby dodawać coś jeszcze do komunikatu ministerstwa obrony w sprawie „incydentu z dronami w Polsce”. Zauważono (m.in. w komentarzach na portalu „Wzglad”, gdzie publikują zasłużeni eksperci) brak reakcji Waszyngtonu.

Eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich Marek Menkiszak i Katarzyna Chawryło napisali w analizie:
„Celem agresywnych działań Rosji jest destabilizacja sytuacji wewnętrznej w Polsce i innych państwach zachodnich wspierających Kijów. Moskwie chodzi zwłaszcza o podsycanie nastrojów antyukraińskich, podważenie zaufania do kierownictwa cywilnego i wojskowego oraz wiary w solidarność sojuszników. Kreml liczy na wewnętrzne podziały polityczne na poziomie wewnątrzpaństwowym, pomiędzy państwami europejskimi i w stosunkach transatlantyckich. Ma to w perspektywie służyć ograniczeniu zachodniego wsparcia dla Ukrainy, prowadzącemu do jej faktycznej kapitulacji, oraz rewizji polityki państw zachodnich wobec FR poprzez ich rezygnację z presji sankcyjnej i powrót do stosunków „pragmatycznych”.

I dalej: Moskwa „wysyła sygnał ostrzegawczy, że dalsze wspomaganie, szczególnie wojskowe, Ukrainy podniesie stawkę, ryzyka w sferze bezpieczeństwa i koszty polityczne takiego podejścia oraz może prowadzić m.in. do geograficznego poszerzenia obszaru konfliktu, obejmując terytoria państw wschodniej flanki NATO. Chce także zademonstrować, że Sojusz nie jest w stanie skutecznie chronić swoich członków, jak również wywołać spory między nimi co do właściwych reakcji na działania FR. W percepcji Moskwy ma to też wzmocnić „obóz pokoju” w państwach zachodnich oraz wywrzeć presję na Trumpa, aby pospieszył się z wymuszeniem pokoju na Ukrainie na warunkach rosyjskich. […] Należy się spodziewać dalszego eskalowania podobnych prowokacyjnych działań, jeśli Rosja uzna, że jej coraz agresywniejsze posunięcia nie budzą zdecydowanej i solidarnej odpowiedzi Zachodu, lecz zgodnie z jej intencją pogłębiają podziały wewnątrz- i międzypaństwowe”.

I jeszcze: Brak solidarnej i zdecydowanej odpowiedzi Zachodu na rosyjskie prowokacje Rosjanie zrozumieją jako zachętę do dalszej eskalacji.

Polecam całość tej analizy: https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2025-09-10/oslabic-podzielic-i-odstraszyc-cele-rosyjskiej-prowokacji-wobec

Cerkiewny order dla Margarity Simonjan

8 września 2025. Patriarcha Moskwy i całej Rusi Cyryl w Soborze Zaśnięcia Matki Boskiej na Kremlu wręczył Order św. Olgi szefowej kremlowskich tub propagandowych RT, Sputnik, Rossija Siegodnia, Margaricie Simonjan. Według odczytanego w trakcie uroczystości komunikatu Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, odznaczenie zostało przyznane za „wkład w utrwalanie tradycyjnych wartości”. Jeśli uznać, że „tradycyjną wartością” czczoną przez putinowską Cerkiew jest wierutne kłamstwo, to Simonjan faktycznie ma na tym polu wielkie zasługi.

I to od zarania swojej błyskotliwej kariery, gdy podczas dramatycznych wydarzeń w biesłańskiej szkole (2004 r.) kłamała w telewizyjnych reportażach jak najęta. Bo też i była najęta, i dobrze opłacana przez kremlowskich bossów, wybitnych specjalistów od robienia ludziom wody z mózgu. Przez wszystkie lata wiernej służby na dworze dyktatora doskonaliła kunszt kłamstwa. Była filarem operacji propagandowych Kremla w kraju i za granicą, m.in. rozwinęła gadające w wielu językach proputinowskie szczekaczki pod egidą RT. Łatała łgarstwami najbardziej spektakularne wpadki rosyjskich służb specjalnych (np. otrucie Skripala, a potem Nawalnego) czy oprawiała w ramy zachwytu wszystkie kolejne zbrodnicze wojny reżimu. Chętnie prezentowała zgodne z wytycznymi góry opinie w telewizyjnych seansach nienawiści, m.in. u głównego kapłana telewizyjnej propagandy Władimira Sołowjowa (w dalszej części tekstu jeszcze powrócę do tematu jego programu), często szermując argumentem swojej przynależności do wiary chrześcijańskiej.

Simonjan to jedna z najbardziej odrażających postaci w galerii zbrodniarzy putinowskiej Rosji. A patriarcha Cyryl za te wspaniałe przymioty postanowił ją nagrodzić (https://dzen.ru/video/watch/68bc58fa11795e4973ed0bad?utm_referrer=www.google.com). W swojej krótkiej wypowiedzi po przypięciu orderu Margaricie wyraził szacunek za „wysoki profesjonalizm i odpowiedzialne podejście do pracy, jej działalność sprzyja umacnianiu duchowych i kulturowych fundamentów społeczeństwa”. „Tę matuszkę bardzo wielu ludzi zna. Walczy o Ojczyznę i o Cerkiew. […] Margarito, z całego serca gratuluję odznaczenia. I życzę zdrowia i Bożej pomocy we wszystkich waszych sprawach i w realizacji planów” – z szerokim uśmiechem powiedział patriarcha.

Ale chyba coś z tymi intencjami poszło nie tak. Zwłaszcza na odcinku zdrowotnym, bo już dwa dni po uroczystości z udziałem patriarchy Margarita Simonjan zjawiła się w studiu programu „Wieczór z Władimirem Sołowjowem” i oznajmiła na cały świat, że lekarze zdiagnozowali u niej „straszną, ciężką chorobę”. Dała do zrozumienia, że grozi jej mastektomia.

„Uznałam, że mam obowiązek przyjść tu dzisiaj do programu i powiedzieć prawdę, dlatego że zawsze lepiej jest powiedzieć prawdę niż pozwalać, by publiczność karmiła się domysłami”.

Z tym wparowaniem do programu Sołowjowa z zamiarem powiedzenia prawdy to prawdziwa sensacja. Simonjan wcześniej nie zawracała sobie głowy takimi drobiazgami jak prawda.

O ile cerkiewne odznaczenie dla Simonjan przeszło w rosyjskich mediach niemal bez echa, to sugestia, że propagandystka zapadła na poważną chorobę, znalazła się w centrum zainteresowania. Niektóre media, powołując się na swoje „dobrze poinformowane źródła”, napisały, że w związku z chorobą Simonjan może odejść z odpowiedzialnych stanowisk w RT.

Wypada życzyć Margaricie Simonjan zdrowia, aby była w pełni sił, gdy stanie przed obliczem sprawiedliwości i odpowie za swoje plugawe zbrodnie.

From America with love or not with love

29 sierpnia 2025. W środę wieczorem na lotnisku Domodiewo w Moskwie wylądował samolot Egypt Air. Przywiózł kilkadziesiąt osób. Kim są pasażerowie tego samolotu? I dlaczego wokół ich przylotu jest tak dużo znaków zapytania?

Prezes organizacji Russian America for Democracy in Russia (pomagającej obywatelom Federacji Rosyjskiej, którzy znaleźli się w obozach dla imigrantów na terytorium Stanów Zjednoczonych) Dmitrij Wałujew twierdzi, że to osoby deportowane z USA. I że to już druga grupa Rosjan wysłanych z Ameryki na chłodne łono Putina. Pierwsza deportacja miała miejsce w czerwcu i objęła około czterdziestu osób. Tym razem – z przesiadką w Kairze – dostarczono od 30 do 60 deportowanych.

Jak pisze „Nowa Gazeta. Europa” (https://novayagazeta.eu/articles/2025/08/29/vlasti-ssha-deportirovali-neskolko-desiatkov-rossiian-za-den-news), powołując się na Wałujewa, na lotnisku w Kairze deportowanych otoczyli funkcjonariusze służb specjalnych, którzy następnie doprowadzili Rosjan na pokład samolotu lecącego do Moskwy. Kilka osób próbowało odmówić zajęcia miejsc w tym samolocie. Ale stanowczo wybito im z głowy zmianę trasy. Opornych dotkliwie pobito.

Kim są deportowani? To obywatele Rosji, którzy z takich czy innych względów, takimi czy innymi drogami i z takich czy innych powodów znaleźli się w Ameryce w obozach dla imigrantów. Niektórzy z nich ubiegali się o prawo pobytu, ale sąd im odmówił. Niektórzy chcieli uzyskać azyl polityczny, ale nie otrzymali zgody (m.in. były rosyjski wojskowy, który samowolnie opuścił jednostkę, uciekł z Rosji, trafił do USA, tam przegrał swoją sprawę w sądzie). Wśród wysłanych jest też grupa, która zdecydowała się opuścić USA, nie doczekawszy decyzji sądu.

W Moskwie na pasażerów tego wyjątkowego rejsu oczekiwała ekipa w mundurach. Deportowani zostali sprawdzeni i wypytani o wszystkie interesujące służby aspekty pobytu w USA i powrotu. Zatrzymano jedną osobę, reszta została wypuszczona po złożeniu odpowiednich zobowiązań (np. o nieopuszczaniu miejsca zamieszkania). Jak mówi założyciel organizacji Gulagu.net Władimir Osieczkin, niektórzy byli maglowani przez kilka godzin, niektórzy zostali pobici.

Zdaniem Wałujewa, w maju 2024 r. w Stanach zmieniono podejście do Rosjan, którzy przedostali się do USA przez meksykańską granicę: „Wcześniej wjazd od strony Meksyku wydawał się jednym z najprostszych sposobów ucieczki od wojny. Po przejściu granicy ludziom, którzy występowali o azyl, wręczano wezwanie do sądu, ale mogli oni pozostać na wolności. Wszystko zmieniło się ponad rok temu: Rosjan, którzy występowali o azyl lub prawo pobytu, kierowano do obozów dla imigrantów, tam spędzali całe miesiące. Niektórzy z tych, których deportowano ostatnio, siedzieli tam około roku”.

Jak pisze „The Insider”, w ostatnich latach o możliwość pobytu w USA ubiegały się dziesiątki tysięcy Rosjan. Po przejściu wymaganych procedur mogli zalegalizować swój status. Już przez ostatnie półrocze prezydentury Joe Bidena szanse na otrzymanie azylu w USA spadły, natomiast za czasów Trumpa, po zaostrzeniu polityki migracyjnej, amerykańskie władze mocno ograniczyły możliwości otrzymania zezwolenia na pobyt.

Agent za jeden uśmiech

26 sierpnia 2025. Zjadanie własnego ogona jest jedną z rytualnych faz rozwoju reżimów autorytarnych. Czy Rosja już wchodzi w tę fazę? Właśnie trwa pokazowa chłosta pewnego wiernego putinisty, który niespodziewanie wypadł z łaski Kremla za jeden uśmiech przeznaczony dla innego przywódcy innego państwa.

Siergiej Markow, rosyjski politolog, zasłużony dla kremlowskiej propagandy od zarania putinowskich dziejów. Występował w telewizji, lejąc hektolitry wazeliny pod adresem wodza, jeździł na letnie obozy prokremlowskich młodzieżówek, żeby nasączać odpowiednim ideologicznym betonem młode skorupki przyszłych urzędników i polityków. Położył zasługi w niewoleniu Ukrainy, prowadząc propagandowe stronki internetowe wypełnione po brzegi putinowskimi narracjami, „wspomagał” ukraińskie wybory prezydenckie itd. A na rosyjskim gruncie oprawiał w odpowiednie ramy rosyjskie wybory prezydenckie – był mężem zaufania Putina (2012). Dosłużył się nawet ciepłego fotela deputowanego Dumy Państwowej (z ramienia Jednej Rosji). Jednym słowem – towarzysz był z niego zaufany. O Putinie mówił w samych superlatywach, nazywał go „dobrym człowiekiem”. Jak widać – Siergiej Markow to samo putinowskie dobro.

I oto 22 sierpnia Markow został wpisany na listę „agentów zagranicznych”. Co to oznacza? Pisałam o tym w cyklu „Rosyjska ruletka”: „Wśród licznych zakazów i zobowiązań dotyczących działalności agentów zagranicznych zwracają uwagę ograniczenia w dziedzinie publikacji czy zajmowania stanowisk, a także taki zapis: agent zagraniczny nie może być organizatorem imprezy publicznej, nie może prowadzić działalności edukacyjnej w państwowych placówkach i uczelniach. Agent nie może być ekspertem ani członkiem komisji do spraw różnych, wypracowujących koncepcje, rozważane potem przez odpowiednie ciała. Bo decydenci nie mogą znaleźć się pod wpływem ośrodków zagranicznych. Nie ma mowy o finansowaniu z zagranicy. Osoba uznana za agenta zagranicznego nie może uczestniczyć w publicznych dyskusjach ani wyrażać swych opinii w mediach i internecie, powinna trzymać się na dystans od wszelkich kampanii wyborczych i partii politycznych” (https://www.tygodnikpowszechny.pl/w-rosji-coraz-latwiej-zostac-agentem-zagranicznym-181638). Taki status to bat na tych, którzy stawiają się reżimowi, wyrażają opinie odmienne od oficjalnych kremlowskich bajek. Ale przecież Markow sam tworzył te bajki, skąd ta opresja?

Może chodzi o nieostrożny uśmiech, jaki Markow posłał prezydentowi Azerbejdżanu Ilhamowi Alijewowi? Działo się to w lipcu podczas forum z udziałem przedstawicieli mediów. Przemawiał na nim Alijew. W tym czasie doszło do zaostrzenia stosunków rosyjsko-azerbejdżańskich, które od kilku miesięcy pozostają napięte po zestrzeleniu samolotu pasażerskiego azerbejdżańskich linii lotniczych (https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2025/01/06/glosniej-nad-ta-katastrofa/; https://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2024/12/28/przeprosiny-putina/). Markow w kuluarach forum opowiadał zgromadzonym dziennikarzom o tym, że Alijew jest „fantastycznym intelektualistą”, „jednym z najbardziej doświadczonych liderów politycznych świata”, a także przedstawicielem zwycięskiego państwa (które pokonało Armenię w wojnie o Karabach); „pod tym względem wielu liderów mogłoby się u niego wiele nauczyć, poznać, na czym polega sekret zwycięstwa”.

Wypowiedzi te wyłapała obsługa Kremla, musiały być mocno kłującą szpilą dla ich szefa, który miałby – zgodnie z zaleceniem Markowa – pobierać nauki u zwycięskiego lidera Azerbejdżanu. Z-patrioci też nie mogli przełknąć tej jawnej zniewagi i zaczęli boleśnie kąsać Markowa po łydkach, nazywając „Ino-Markowem”, zarzucając nielojalność, zdradę etc. Głos zabrał nawet naczelny kapłan kremlowskiej propagandy Władimir Sołowjow, w swoim programie tv grzmiał, że takiego agenta Markowa trzeba do więzienia wsadzić. Potem jeszcze związany z imperium medialnym Jurija Kowalczuka (przyjaciel Putina) „Life” zamieścił materiał o majętnościach Markowa (mieszkanko za 100 mln rubli, wedle sugestii autorów materiału Markow wzbogacił się na kadzeniu Alijewowi, który krytykuje Rosję) i grzechach głównych (współpraca z amerykańskimi fundacjami).

Tu Markow się zaniepokoił i wystąpił z oświadczeniem, że materiał jest kłamliwy. A on sam zawsze popierał politykę Putina i to się nie zmienia.

Przypadek Markowa to pierwsza ta spektakularna akcja „zamoczenia” wiernego putinisty. Jak się skończy? Niektóre media piszą, że po tym, jak Markow się wystarczająco pokaja, może wrócić na piedestał, status „agenta zagranicznego” zostanie cofnięty.

W czasach, gdy Stalin czyścił szeregi z wrogów, popularna była fraza „Towarzyszu Stalin, nastąpiła fatalna pomyłka…”. Aresztowani członkowie władz, partyjni towarzysze i inni wierni staliniści nie dowierzali, że Stalin może chcieć ich aresztować, liczyli, że będą mogli do niego zadzwonić/napisać, zapewnić o bezbrzeżnej lojalności wobec wodza, poinformować go, że zawinięto ich przez pomyłkę. Frazę tę przypomniano teraz w licznych komentarzach o „przypadku Markowa”.