Archiwa tagu: Rosja

53,8 procent społeczeństwa

Kobiety w Rosji są w liczebnej przewadze: jest ich 76,8 mln, czyli 53,8 procent. Zwykle z okazji fetowanego tulipanami i zakrapianymi biesiadami Międzynarodowego Dnia Kobiet media zaglądają do statystyk, na które zwykle nie zwraca się uwagi.
Portal Publicpost przygotował zestawienie: 35 mln kobiet w Rosji pracuje, 2 mln to urzędniczki w organach władzy różnych szczebli, 11 tys. służy w armii, 4300 ma stopień oficerski, 26 – generalski, 15 uhonorowano tytułem Bohatera Rosji; 57,2 tys. odbywa karę pozbawienia wolności, w tym 10,6 tys. – za zabójstwo. Wśród dwustu rosyjskich miliarderów umieszczonych na liście „Forbesa” jest tylko jedna kobieta – Jelena Baturina (86. miejsce, majątek 1,1 mld dolarów), na „liście Magnitskiego” figurują 22 kobiety. 20 procent Rosjanek chciałoby wyjść za mąż za Putina, 34 procent deklaruje, że denerwują je geje i lesbijki, 50 procent kobiet zawierających pierwszy związek małżeński jest w ciąży. 30 procent pali papierosy, kobiety stanowią 38 procent chronicznych alkoholików. Spośród dokonanych w 2011 roku 40-50 tysięcy gwałtów na policję zgłoszono zaledwie 8 procent. 41 procent przyznaje, że mąż przynajmniej raz je pobił, 26 procent regularnie jest bite. Rosjanki zużywają 408 ton szminek rocznie. Poczucie szczęścia w życiu deklaruje 16 proc. Dwa procent uważa, że 8 marca nie jest świętem.
Tygodnik „Ogoniok”, rozgłośnia radiowa Echo Moskwy, agencje RIA Nowosti i Interfax w okolicach 8 marca od kilku lat sporządzają ranking najbardziej wpływowych kobiet Rosji. Ranking powstaje na podstawie opinii 43 ekspertów – przedstawicieli świata polityki, biznesu i mediów.
Podobnie jak w zeszłym roku na szczycie znalazła się Walentina Matwijenko – przewodnicząca Rady Federacji, izby wyższej rosyjskiego parlamentu, wcześniej gubernator Petersburga, wicepremier, ambasador. Czy rzeczywiście jest wpływowa? Rada Federacji jest ciałem dekoracyjnym, nie ma wpływu na Realpolitik. Formalnie Matwijenko jest czwartą osobą w państwie. Na drugiej pozycji umieszczono nazwisko Olgi Gołodiec, wicepremier; wcześniej pracowała w moskiewskiej dumie miejskiej. Czy to wpływowa osoba? Trudno powiedzieć – zapewne znalazła się tak wysoko w rankingu, bo nie ma w rosyjskich władzach kobiet, zajmujących wyższe stanowiska. Na trzecim miejscu uplasowała się Natalia Timakowa, rzeczniczka premiera Miedwiediewa, dziennikarka, sprawnie wykonująca swoją pracę. Czy ma wpływ na premiera? Nic o tym nie świadczy. Warto odnotować wysoką pozycję Ałły Pugaczowej, która – choć zakończyła już oficjalnie karierę artystyczną – na pewno pozostaje bardzo znaną postacią, ciągle pokazuje się w telewizji, zabiera głos w sprawach show-biznesu, zaangażowała się też trochę w politykę – ukochała Michaiła Prochorowa. Zdaniem jurorów, w stosunku do zeszłorocznego notowania spadły akcje żon najważniejszych osób w państwie – Ludmiły Putinej (z trzynastego miejsca w zeszłym roku na 41. miejsce w tegorocznym rankingu) i Swietłany Miedwiediewej (ósme miejsce zamiast zeszłorocznego czwartego). Spadły też notowania generał Tatiany Anodinej (z 34. na 64.). Co ciekawe, na liście umieszczono nieobecną rok temu dziewczynę z Pussy Riot, Nadieżdę Tołokonnikową (znalazła się na 72. miejscu).
W Moskwie odbyło się dziś kilka akcji, związanych z Dniem Kobiet. Spokojnie nie było. Podczas akcji o równouprawnienie płci, zorganizowanej przez feministki i partię Jabłoko „Feminizm to wyzwolenie” zatrzymano szesnastu uczestników. Obok protestujących w obronie praw kobiet zebrała się też grupa przeciwników feminizmu. Doszło do szarpaniny. W Parku Kultury odbyła się pikieta matek i żon „więźniów 6 maja” [siedzących w więzieniach i aresztach w oczekiwaniu na procesy uczestników antyputinowskich demonstracji 6 maja 2012 roku]. Pod siedzibą służby więziennej na placu Kałuskim od rana trwają pojedyncze pikiety w obronie członkiń Pussy Riot osadzonych w koloniach karnych; zatrzymano kilka osób.
Demonstracje i pikiety to nowy element świątecznego pejzażu Moskwy w dniu 8 marca.

Józek Słoneczko umiera?

Od sześćdziesięciu lat Rosja zmaga się z cieniem tyrana. 5 marca 1953 roku Józef Wissarionowicz Stalin upadł na podłogę w pokoju na daczy w Kuncewie, przeleżał porażony wylewem kilka godzin i nie odzyskawszy zmysłów zmarł. Na jego pogrzebie szloch wstrząsał nie tylko najbliższą rodziną – płakały w poczuciu osierocenia tłumy ludzi, wierzących w jego boskość i wątpiących w to, czy bez niego w ogóle możliwe jest życie na ziemi, a w każdym razie w wielkim kraju, którym rządził prawie trzydzieści lat.
Następcy nie wiedzieli, czy naśladować, kontynuować, czy potępiać, odwracać, wygładzać. Wszystkiego było więc po trochu: i odchodzenie od kultu jednostki, i przemilczanie istnienia Stalina, i ostrożne rehabilitowanie jego ofiar, otwarte mówienie o zbrodniach, potępianie ich i wreszcie obserwowane w ostatnich latach niejednoznaczne kontredanse: to potępianie zbrodni stworzonego przezeń systemu, to docenianie osiągnięć „zdolnego menedżera”, relatywizacja wyrządzonego zła i ocieplanie wizerunku potwora poprzez przypisywanie mu ludzkich cech, a także usprawiedliwianie zbrodniczych decyzji. Jazda po muldach trwa, przynosząc od czasu do czasu zaskakujące owoce. Ale na jednoznaczne rozliczenie zbrodniczego systemu i jego paranoicznego twórcy Rosja się nie zdobyła.
W sześćdziesiątą rocznicę śmierci Stalina czołowe ośrodki socjologiczne przeprowadziły badania, jak dziś Rosjanie oceniają rolę Stalina w rosyjskiej historii. Respondenci Ośrodka Lewady: „raczej pozytywnie” rolę Stalina oceniło 40 procent, „bezwarunkowo pozytywnie” – 9%; „raczej negatywnie” – 22%, „bezwarunkowo negatywnie” – 10%.
W badaniu ośrodka WCIOM 36% badanych przyznało, że pozytywnie odnosi się do Stalina, w tym „z szacunkiem” – 27%, „z zachwytem” – 3%, „z sympatią” – 6%. Druga strona: 14% – „z rozdrażnieniem”, 5% przyznało, że odczuwa strach przez krwawym tyranem, 6% zadeklarowało „nienawiść i wstręt”, łącznie 25%. Aż 30% odpowiedziało, że odnosi się do Stalina obojętnie. A 8% nie potrafiło udzielić odpowiedzi. 45% pytanych orzekło, że Stalin uczynił dla kraju mniej więcej tyle samo złego, co dobrego.
Ciekawy komentarz wygłosił szef WCIOM Walerij Fiodorow: „Stalin stał się [w powszechnym odbiorze] lokatorem panteonu walki i sprzeciwu. Coś jak Che Guevara. Czcić Stalina oznacza dziś trochę być partyzantem, płynąć pod prąd, kontestować. Z realną postacią historyczną nie ma to nic wspólnego”. Zdaniem Aleksieja Makarkina z Centrum Technologii Politycznych: „U nas podejście do Stalina jest zróżnicowane. Są liberałowie, dla których Stalin jest masowym zabójcą. Są ludzie, którym Stalin jest obojętny. To są głównie zwolennicy władz, którzy jednak również obojętnie odnoszą się do polityki. A są ludzie, którzy częściowo wpisują się w konserwatywną falę, dla nich Stalin jest symbolem nieskorumpowanej, efektywnej, choć i okrutnej władzy. W latach siedemdziesiątych kierowcy tirów wieszali sobie za przednią szybą portrety Stalina – to był wyraz protestu przeciwko korupcji epoki Breżniewa. Teraz ta grupa pod hasłem „Stalina na was nie ma” w swoich sympatiach przechyliła się na stronę władzy, przeciwko propagandzie gejowskiej i Pussy Riot, bezczeszczących świątynię. To dla władzy pewne wyzwanie: skoro ludzie oczekują od władz walki z korupcją, to korupcję trzeba zwalczać”.
Na ryzyko związane z lansowaniem przez władzę wersji „Stalin light” wskazuje inny moskiewski politolog, Jewgienij Minczenko: „Kiedy w propagandzie państwowej stosunek dobrego i złego w stalinizmie ocenia się jak 80 do 20%, to jest to zielone światło dla powrotu stalinowskich praktyk, między innymi sądzenia i skazywania bez sądu”.
Cień wąsatego górala nadal nie pozwala czuć pod stopami ziemi.

Krucjata dziecięca

Emocje związane z wprowadzeniem przez Dumę Państwową „ustawy Dimy Jakowlewa”, zabraniającej adopcji rosyjskich sierot przez Amerykanów, buszują w rosyjskiej przestrzeni publicznej od kilku tygodni. Histeryczne reakcje w Rosji wzbudziła ostatnio sprawa śmierci trzyletniego Maksima Kuzmina, który wychowywał się wraz z bratem Kiriłłem w Teksasie. Rosyjski rzecznik praw dziecka Paweł Astachow, zanim ktokolwiek zdołał cokolwiek ustalić i wyjaśnić, oskarżył amerykańskich rodziców o umyślne spowodowanie śmierci Maksima. Na jakiej podstawie? Nie bardzo wiadomo, ale ostra reakcja Astachowa zrobiła swoje: w oficjalnych rosyjskich mediach rozbrzmiał chór głosów domagających się wprowadzenia pełnego zakazu zagranicznych adopcji oraz zawrócenia do Rosji wszystkich sierot adoptowanych przez Amerykanów.
Los dzieci znowu stał się towarem w politycznej przepychance. Po stronie rosyjskiej trwa formułowanie oskarżeń pod adresem strony amerykańskiej. „Paroksyzmy nienawiści do amerykańskich rodziców zastępczych skręcają rosyjskich urzędników i prawodawców. Śmierć rosyjskiego dziecka w Teksasie to [w ich ujęciu] nie straszny wypadek, a kolejne zabójstwo. Powstaje wrażenie, że Amerykanie realizują jakiś złowróżbny plan, że ustawiają się w kolejce, by zamordować kolejne rosyjskie dziecko” – pisze Władimir Abarinow w „Graniach”. Podsycanie nienawiści do „Amierikosów-Pindosów” stanowi dziś ważny element rozbujanego rosyjskiego pejzażu. Trafia na podatny grunt: nic tak skutecznie nie organizuje zgodności opinii publicznej, jak dobrze znany wspólny wróg zewnętrzny.
Na wczorajszej specjalnej konferencji prasowej przedstawiciele miejscowych władz i prokurator okręgowy ze stanu Teksas oświadczyli, że Maksim Kuzmin zmarł na skutek nieszczęśliwego wypadku. Czy Paweł Astachow wycofa wobec tego swoje oskarżenia, przeprosi za pospieszne, nieuzasadnione oskarżenia? Nie zanosi się na to: zapowiedział, że rosyjskie władze powinny zażądać od strony amerykańskiej pełnej dokumentacji związanej ze sprawą. Wcześniej 28 lutego oświadczył, że nie ma zamiaru podawać się do dymisji, bowiem dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków, a jego dymisji domagają się pedofile, bo on z nimi skutecznie walczy.
Paweł Astachow faktycznie walczy. Ostro i nie licząc się z niczym. Udzielił np. zdecydowanego wsparcia biologicznej matce chłopców, adoptowanych przez rodzinę w Teksasie. Julia Kuzmina została pozbawiona praw rodzicielskich z powodu notorycznego zaniedbywania dzieci i pijaństwa. Paweł Astachow odnalazł ją zagubioną gdzieś w obwodzie pskowskim, umył, uczesał, przyodział i zaprosił do studia telewizyjnego. W godzinach największej oglądalności rosyjscy widzowie programu pierwszego mogli obejrzeć przykładną, pełną skruchy matkę, przysięgającą, że rzuciła alkohol, ma pracę i będzie się opiekować młodszym synem, którego chce ściągnąć z Teksasu, „póki go tam nie zabili”. Łzy wzruszenia ciekły po policzkach publiczności zgromadzonej w studio i przed telewizorami. Niestety wola poprawy opuściła biedną kobietę już w drodze powrotnej do domu: Julia Kuzmina z towarzyszem upiła się do nieprzytomności i urządziła w pociągu pobojowisko. O tym widzowie pierwszego programu już się jednak nie dowiedzieli, bo to nie pasuje do pozytywnego obrazka matki, która chce zacząć nowe życie i opiekować się utraconym synkiem. Straszna historia.
Straszna we wszystkich aspektach. Dzieci z patologicznej rodziny (Julia Kuzmina pije od trzynastego roku życia, jej partner właśnie wyszedł z więzienia za gwałt i podpalenie staruszki) nie znajdują rodziny zastępczej w Rosji, w zeszłym roku trafiają do USA. W Rosji z pośrednictwa adopcyjnego utrzymuje się wiele agencji. Jak wynika z publikacji prasowych, wiele z nich nagina przepisy, wymusza dodatkowe opłaty, wiele bierze udział w korupcyjnym procederze. Czy dzieci są temu winne? Na pewno nie. Dzieci chcą mieć rodzinę i tyle. Jeśli to rodzina w Ameryce, to niech będzie w Ameryce. Urzędnicy zajmujący się adopcjami podkreślali, że rosyjskie rodziny nie chcą adoptować niepełnosprawnych dzieci. A Amerykanie adoptowali. Czy los dzieci poprawi się z powodu tego szumu, podnoszonego w mediach, z powodu odgórnych zmian w przepisach?
„Ustawa Dimy Jakowlewa” miała być symetryczną odpowiedzią państwa rosyjskiego na „akt Magnitskiego” (zakaz wjazdu do USA dla osób związanych ze śmiercią w areszcie śledczym audytora Siergieja Magnitskiego). Czy faktycznie się stała? Gdyby rosyjskie rodziny adoptowały amerykańskie sieroty, to można by mówić o porównaniu sytuacji, symetrycznej odpowiedzi itd. Ustawa miała pokazać moralną wyższość rosyjskiego prawodawstwa nad amerykańską hipokryzją. Czy pokazała? No, nie wiem. Pokazała i nadal pokazuje raczej patologie systemu. Pisarz Michaił Weller powiedział w rozgłośni Echo Moskwy: „O cierpieniach sierot w USA Duma zaczęła krzyczeć dopiero wtedy, kiedy [Amerykanie] przyjęli akt Magnitskiego. Publiczne opłakiwanie aktu Magnitskiego byłoby nieprzyzwoite, należało zatem znaleźć jakiś dobry powód, by szlochać i krzyczeć ze złości. I znaleziono powód – los adoptowanych przez Amerykanów dzieci. Los sierot w Rosji jest o wiele bardziej nieszczęsny. Takich tragedii w Rosji jest o wiele więcej”. A obrońca praw człowieka, członek prezydenckiej Izby Społecznej Borys Altszuler dodaje: „W 2012 roku przybyło w Rosji 83 tys. sierot. To bardzo dużo, 250 dziennie. Ile z tych dzieci trafi do rodzin krewnych? Dziesięć procent. Tylko dziesięć procent. To statystyczne zero. To znaczy, że w Rosji nikt się nie zajmuje pracą z rodzinami. W USA, we Francji do rodzin krewnych z domów dziecka powraca 70 procent dzieci”.
Ale w poszukiwaniu argumentów na rzecz „ustawy Dimy Jakowlewa” takie dane się nie przydają, więc się o nich głośno nie mówi. Szerokiej publiczności powtarza się: „Nie damy skrzywdzić naszych dzieci. Odbierzemy nasze dzieci i zawrócimy je do Rosji. Już nigdy żadne rosyjskie dziecko nie zginie na obczyźnie”. I to zyskuje poklask. Nikt nie pyta, jak ta demagogia ma się do życia.

Parada blagierów

Nad rosyjskim Olimpem politycznym przechodzą ostatnio dziwne burze. Słowo plagiat odmieniane jest przez wszystkie przypadki.
Jeden z najaktywniejszych ostatnimi czasy deputowanych z ramienia Sprawiedliwej Rosji Ilja Ponomariow wytoczył przeciwko liderowi Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji Władimirowi Żyrinowskiemu ciężką armatę. Wystąpił z wnioskiem do prokuratora generalnego o sprawdzenie okoliczności towarzyszących przyznaniu Żyrinowskiemu w 1998 r. tytułu doktora nauk filozoficznych (odpowiednik polskiego doktora habilitowanego). Zdaniem Ponomariowa, praca Żyrinowskiego „Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość narodu rosyjskiego” nie jest pracą naukową, a luźnym zbiorem materiałów o charakterze publicystycznym, 80-stronicowym konspektem niespełniającym wymogów pracy habilitacyjnej. Ponomariow przypomniał, że prawie połowa członków rady ekspertów komisji przyznającej tytuły naukowe wydziałów socjologii i politologii Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego opuściła wtedy komisję na znak protestu przeciwko obdarzeniu Władimira Wolfowicza wysokim tytułem naukowym. Dociekliwy deputowany wskazał na bliskie osobiste kontakty Żyrinowskiego z dziekanem socjologii. Tym członkom komisji, którzy nie odmówili współpracy, obiecano pono po 5 tys. dolarów. Ponomariow wyraził w swoim piśmie skierowanym na ręce prokuratora nadzieję, że organy wyjaśnią te zarzuty i pociągną do odpowiedzialności winnych – korumpujących i skorumpowanych.
Żyrinowski pluł i krzyczał, jak to ma w zwyczaju. Och, jego dokonaniami naukowymi można by obdzielić pułk naukowców, tyle ma do powiedzenia w każdej dziedzinie. I uczciwy jest, uczciwy do szpiku kości.
To nie pierwsza jaskółka afer związanych z jakością i autentycznością prac naukowych, jaka krąży nad głowami polityków i urzędników. Kilka dni wcześniej wypłynęły wątpliwości co do autorstwa pracy habilitacyjnej przybranego syna Żyrinowskiego, wiceprzewodniczącego Dumy Państwowej Igora Lebiediewa. „To ordynarne copy-paste. Oto, czym jest praca doktorska Lebiediewa” – napisał jeden z blogerów śledzących sprawę plagiatów. I dalej: „Praca „Ewolucja podstaw ideologicznych i strategii partii politycznych w Federacji Rosyjskiej w latach 1992-2003”, za którą Lebiediew otrzymał stopień doktora nauk historycznych, została spisana z obronionej dwa lata wcześniej dysertacji politologa Michaiła Korniewa”.
Nad zagadnieniem „doktorów copy-paste” pochylił się ostatnio nawet jak zwykle troskliwie premier Dmitrij Miedwiediew, stwierdził, że kampania mająca na celu ujawnienie plagiatów zasługuje na poparcie.
Kolejny łże-doktor z ław poselskich, któremu wyciągnięto plagiat, to deputowany Riszad Abubakirow z ramienia krystalicznie czystej pod każdym względem partii Jedna Rosja. Do swojej pracy habilitacyjnej „włączył 97 stron z pracy doktorskiej innego naukowca, obronionej pięć lat wcześniej. Ukradł nie tylko tezy, ale po prostu cały tekst: kropka w kropkę, przecinek w przecinek, nawias w nawias. Bez żadnych wariacji na temat” – napisała „Nowaja Gazieta”. „Nie mam zwyczaju spisywania – odpierał zarzuty w programie telewizyjnym prawdomówny Abubakirow. – Oskarżenie o plagiat jest całkowicie bezpodstawne”. Czysty żywy Bareja: Ta pani przyszła w tym kożuszku i w nim wychodzi. Ciekawe jest to, że doktorant, z którego pracy tak obficie skorzystał deputowany z Jednej Rosji, nie protestuje, nie pisze nigdzie listów z prośbą o wykazanie jego krzywdy, o ukaranie plagiatora. Nawet indagowany przez dziennikarzy nie chce o tym rozmawiać.
Kolejny akord w symfonii plagiatów to głośna sprawa Andrieja Andrijanowa. Młody putinowiec, członek Jednej Rosji, został kilka dni temu w świetle kamer pozbawiony tytułu doktora za plagiat. Zaraz potem wypłynęła sprawa nieuprawnionych zapożyczeń w pracy Władlena Kralina, bardziej znanego jako Władimir Tor, przywódcy rosyjskich nacjonalistów. A to zapewne tylko wierzchołek góry lodowej.
„Ludzie, którzy mają jakikolwiek związek z nauką i uczelniami, doskonale wiedzą o tym, jaki zakres ma zjawisko pisania prac doktorskich i habilitacyjnych na zamówienie – pisze Borys Żukow w internetowym portalu „Jeżedniewnyj Żurnał”. – Rosyjska wyszukiwarka Yandex na pytanie „praca doktorska na zamówienie” wyrzuca siedem milionów linków. […] Sprawa Andrijanowa pokazała, że chodzi już nie tylko o pojedyncze przypadki łamania prawa, ale że jest to świetnie funkcjonujący system, przyznający lipne tytuły na podstawie lipnych prac. […] To część imperium falsyfikacji. W Rosji falsyfikuje się wszystko: od wyników wyborów przez dziennikarskie śledztwa po cudowne znaleziska na dnie morza antycznych amfor. Cała putinowska epoka to jedna wielka imitacja”.
Opozycyjne media przypominają na marginesie, że kilka lat temu wątpliwości były również w odniesieniu do dysertacji Władimira Putina. Brytyjska „The Sunday Times” pisała w 2006 r., że obroniona w 1997 r. w petersburskim instytucie górnictwa praca Putina zawiera całe fragmenty z pracy amerykańskich ekonomistów Davida Clelanda i Williama Kinga z 1978 r.

Zwyczajny piechting

Język rosyjski zyskał nowe słowo: „piechting”. Zostało utworzone od nazwiska Piechtin w związku z głośną sprawą praktyki nabywania nieruchomości za granicą przez członków rosyjskiego establishmentu.
Wokół zagranicznych nieruchomości rosyjskich polityków ze świecznika znowu zrobiło się głośno. Znowu, bo po raz kolejny wypływa za sprawą publikacji w internecie skandal związany z posiadaniem nieruchomości przez zobowiązanych niczym franciszkanie do cnoty ubóstwa rosyjskich urzędników i parlamentarzystów. Znowu, bo prawo do posiadania lub nieposiadania takich zagranicznych dóbr jest przedmiotem targów na szczytach władzy. W grudniu w orędziu do obu Zgromadzenia Parlamentarnego prezydent Putin zapowiedział, że należy się przyjrzeć zagranicznym majątkom rosyjskich polityków. Dwa dni temu do Dumy został wniesiony prezydencki projekt ustawy zakazującej posiadania pewnym kategoriom urzędników państwowych (a także ich małżonkom i nieletnim dzieciom) kont w zagranicznych bankach i nabywania zagranicznych papierów wartościowych. W projekcie dopuszcza się natomiast możliwość posiadania przez urzędników zagranicznych nieruchomości pod warunkiem zgłoszenia ich w deklaracjach majątkowych. W notatce dotyczącej kremlowskiego projektu czytamy: „Zakaz ten wprowadzany jest w celu zapewnienia bezpieczeństwa państwa, uporządkowania działalności lobbystycznej, zwiększenia inwestowanych środków w gospodarkę narodową i podniesienia efektywności korupcji”. Na uporządkowanie swoich spraw za granicą urzędnicy i deputowani mają trzy miesiące.
To kolejny sygnał Putina pod adresem rozpasanej biurokracji: przegięliście. Skala dozwolonej klasie rządzącej korupcji najwidoczniej stała się tak duża, że wyszła spod kontroli szefa. I szef chce przywołać „chłopaków” do porządku, by kontrolę odzyskać. Ustawa zakazująca trzymania pieniędzy „zgromadzonych wysiłkiem ponad siły”, jak drwi rosyjski internet, w zagranicznych bankach to 433 poważne ostrzeżenie. Czy efektywne? Zobaczymy. Na razie widać, że Kreml nie może się zdecydować, czy przyciskać kradnących państwowe pieniądze urzędników czy traktować ich łagodnie. Brak konsekwencji nie wróży zbyt dobrze, jak pisze w portalu Slon.ru Olga Pawlikowa. „Prezydencki mechanizm kontroli jest zbyt niekonsekwentny i zbyt mało transparentny, by przy jego pomocy stworzyć formację patriotycznie nastrojonej elity [mającej konta i nieruchomości w Rosji]. Opracowany przez samych deputowanych projekt ustawy zakazującej posiadania nieruchomości za granicą, wniesiony jeszcze w 2012 roku, zakładał, że takiej możliwości jak kupowanie nieruchomości nie będzie, tymczasem w projekcie prezydenckim figuruje zapis, że nieruchomości mieć można, tylko trzeba je deklarować i tłumaczyć źródło środków, za które się je kupiło. A zatem jeżeli rosyjski deputowany nie będzie mógł mieć konta za granicą, to będzie lokował w zagraniczne nieruchomości. […] Poza tym może te nieruchomości przepisać na pełnoletnie dzieci lub rodziców”. A poza tym – kto będzie ich ścigał i wyjaśniał, za co sobie coś kupili poza granicami matuszki Rosji? To może być narzędzie wybiórczej sprawiedliwości w rękach Kremla, ale nie będzie oznaczało społecznej kontroli nad klasa polityczną.
Tymczasem od dwóch dni trwa wałkowanie smakowitej sprawy apartamentów Piechtina. Bloger, opozycjonista, twórca portalu Rospil, tropiącego przypadki korupcji na szczytach władzy, Aleksiej Nawalny zamieścił na blogu dokumenty świadczące o tym, że szef parlamentarnej komisji etyki (tak, etyki) Władimir Piechtin z partii Jedna Rosja jest właścicielem luksusowych apartamentów w Miami. Wartość tych rozkoszy – ok. 2 mln dolarów.
Po publikacji zagotowało się. Przewodniczący etycznej komisji Piechtin w wywiadzie dla gazety „Izwiestia” powiedział: „Praktycznie nie mam zagranicznych nieruchomości”. „Co to znaczy praktycznie nie mam? Tak czy nie?” – dopytywała gazeta. „Nie, nie mam żadnych nieruchomości za granicą” – oświadczył. Następnie napisał wniosek o zawieszenie go w funkcji przewodniczącego komisji Dumy ds. etyki na czas wyjaśnienia sprawy. Etyczny deputowany. Tłumaczył, że syn Aleksiej uczył się w USA. „Myślę, że on ma tam nieruchomości” – wydukał. Hm, myśli. Widocznie panowie Piechtinowie nie rozmawiają ze sobą. W każdym razie nie o takich drobiazgach jak śliczne nieruchomości w USA. Chociaż o ważnych sprawach wagi państwowej chyba rozmawiać powinni: Aleksiej Piechtin był oficjalnie doradcą deputowanego Władimira Piechtina. Krocie muszą zarabiać doradcy w Dumie, skoro szastają forsą w drogich kurortach na amerykańskim wybrzeżu. Według Piechtina seniora, 35-letni dziś Piechtin junior wyjechał do Stanów po nauki w 1998 roku, a teraz jest biznesmenem, ale mieszka w Rosji. Dokumenty na temat praw własności Piechtinów do ładnych mieszkanek z otwartych źródeł amerykańskich można obejrzeć tu: http://navalny.livejournal.com/771665.html
Piechtin nie po raz pierwszy okazał się wielkim miłośnikiem nieruchomości. I to nieruchomości tajnych – jesienią wypłynęła sprawa posiadania przez niego nieruchomości pod Petersburgiem, których również nie wykazał w deklaracji majątkowej. Piechtin jest deputowanym od 1999 roku, a zatem od kilkunastu lat nie ma prawa zajmować się działalnością komercyjną. W deklaracjach o dochodach wykazywał przeciętny dochód 2 mln rubli rocznie. „Nasz bohater od 1999 r. pracuje jako deputowany, je, pije i ubiera się, zajmować się biznesem nie może, a jednocześnie jest właścicielem kilku nieruchomości w kraju. Skąd się wzięły majętności Piechtina? Jak to w Jednej Rosji bywa – jakoś same z siebie się wzięły. A zadawać niewygodne pytania na temat cudzych spraw – och, to nieetyczne. Uczcie się od Piechtina” – drwi Aleksiej Nawalny.
Inny znany bloger Anton Nosik powątpiewa, czy „parteigenossen” z partii oszustów i złodziei dobiorą się koledze Piechtinowi do skóry. „Teoretycznie sprawdzeniem zamorskich posiadłości Piechtina powinien się zająć szef komisji ds. dochodów Nikołaj Kowalow, też deputowany od roku 1999 i też członek Jednej Rosji. Kowalow już oświadczył, że jeżeli otrzyma polecenie partii, to jego komisja sprawdzi dochody współtowarzysza, ale pod warunkiem że te dokumenty „zostaną dostarczone w odpowiedni sposób”. […] Zgodnie z amerykańskim prawem informacje o umowach dotyczących nieruchomości znajdują się w otwartym dostępie. Wszystko, co powinien zrobić Kowalow, to wziąć te dane i porównać z deklaracjami majątkowymi Piechtina. […] Ale Kowalow woli poczekać, aż dokumentom wyrosną nogi i dokumenty same siebie dostarczą do Dumy odpowiednim sposobem. Bo jak się nie dostarczą, to trudno – nic nie będzie można na to poradzić”. Sam Kowalow w wypowiedzi dla Publicpost powiedział, że nawet gdyby zarzuty posiadania niezadeklarowanej nieruchomości w USA potwierdziły się, to Piechtinowi grozi za to jedynie nagana oraz opublikowanie informacji o tym, że deklaracje nie zgadzają się z rzeczywistością.

Wnuki mają głos

Ten spektakl stawia ważne pytania. Pytania rzadko obecne lub wręcz nieobecne w rosyjskiej przestrzeni publicznej – pytania o rozliczenie/rozliczenie się ze zbrodniami stalinowskiego reżimu. W Centrum Sacharowa w Moskwie można obejrzeć dokumentalny spektakl Aleksandry Poliwanowej i Michaiła Kałużskiego „Akt drugi. Wnuki”, w którym wykorzystano relacje potomków enkawudzistów. Kim był dziadek/pradziadek/ojciec/babka/prababka/matka w czasach stalinowskiego terroru, jaką rolę pełnił, z jakich pobudek zaangażował się w pracę w organach bezpieczeństwa, jak się żyje ze świadomością takiej spuścizny?
To spektakl interaktywny. Przy wejściu każdy (i aktorzy, i widzowie) dostaje numerek, który wyświetla się na tablicy w trakcie spektaklu. Wtedy można zabrać głos, opowiedzieć swoją historię, a można pomilczeć. „Większość widzów milczy” – mówią twórcy spektaklu. Ale to, że niektórzy się otwierają, to przełom. Jedna z oglądających spektakl kobiet napisała potem, że kiedy wyświetlił się jej numerek, nie zdobyła się na odwagę, by powiedzieć coś na głos, ale w środku cały czas prowadziła dialog ze sobą samą i próbowała zrozumieć, jak te straszne czasy przeżyli jej dziadkowie, jakim kosztem. Aktorzy wypowiadają kwestie przygotowane na podstawie autentycznych świadectw dzieci, wnuków, prawnuków tych, którzy stanowili trybiki – większe i mniejsze – piekielnej machiny terroru.
Poliwanowa i Kałużski przyznają, że celowo dobrali relacje ludzi o poglądach, jak mówią, „humanitarnych i liberalnych”. „Nie chcieliśmy jednak, aby uczestnicy naszego projektu oceniali swoich przodków, naszym zadaniem było postawienie pytania, a nie jednoznaczna odpowiedź nań. Chodzi nam o przełamanie milczenia. Rosja jest dotknięta dramatem milczenia – mamy problem z rozmawianiem nie tylko o represjonowanych, ale represjonujących” – mówi Poliwanowa w wywiadzie dla internetowej „Gazety.ru”.
Temat ważny, temat bolesny, temat omijany w dyskursie publicznym. Odpowiedzialność, rozliczenie, trybunał dla stalinowskich zbrodniarzy. To hasła wywołujące w wielu środowiskach w Rosji wielki protest: jakże to tak? nie godzi się szkalować wielkiej historii wielkiego narodu! jeśli o historii, to tylko chwalebnie, każdy, kto zadaje takie niegodziwe pytania, pluje na krew przelaną w boju z caratem/kontrrewolucją/faszyzmem. Takich środowisk jest wiele. Większość społeczeństwa, jak większość widzów spektaklu, milczy. Jest i mniejszość, rozumiejąca potrzebę pokazywania również rzeczy w historii potwornych i wstydliwych. Przywracaniem pamięci ofiar czasów przeklętych zajmuje się m.in. stowarzyszenie Memoriał.
Czy popatrzenie na traumę narodową przez pryzmat traumy osobistej pomoże zrozumieć mechanizm powstawania aparatu terroru, mechanizm akceptacji społecznej dla represji?
Spektakl porusza, prowokuje. Tatiana Awiłowa w swoim blogu napisała: „Historię znamy, totalitaryzm, ludobójstwo zostały potępione, co do tego nie może być dwóch zdań. […] Kiedy powstaje pytanie, czy [potomkowie represjonujących] czują się współodpowiedzialni za to, co robili ludzie z ich rodziny, okazuje się, że to już nie jest takie oczywiste. Syn nie odpowiada za ojca. Usprawiedliwiają [swoich dziadków], że każdy wykonywał swoje obowiązki, że wpisywał się w swój czas i że nawet swoje dzieci składali w ofierze Molochowi świetlanej komunistycznej przyszłości, a zbrodnie popełniali bez przyjemności i nie dla korzyści. Bo byli bezinteresowni. Wszyscy rozumieli, kto jest kim, Stalina nienawidzili, ale robili swoje – więc za co ich teraz potępiać. Tylko jedna kobieta powiedziała, że nie podpisała się pod rehabilitacją swojego ojca, enkawudzisty, którzy został skazany, jak wszyscy bezsensownie, ale ucierpiał z innego powodu i to jest sprawiedliwe. Rzeczywiście, to szalenie skomplikowany problem: jak potępić zło i nie rzucić kamienia w samego człowieka”.
Relacje konkretnych ludzi są wstrząsające. Jeszcze raz zacytuję Awiłową: „Żenia Berkowicz opowiada o swojej babce, która była tak oddana ideałom socjalizmu, że poświęciła nawet własne dzieci. Zbierała pieniądze dla głodujących dzieci Powołża, ale jej własne dziecko zmarło z głodu. Potem się okazało, że babcia miała zastępy mężczyzn, a z nimi kilkoro dzieci; porzucała je, gdy tylko zaczynały chodzić. Co to była za ofiara? Ofiara jest wtedy, kiedy poświęcasz siebie, a nie innych. Takich zamian pojęć było w „sowku” morze, na każdym kroku jakieś zakłamanie. Czyż można się dziwić, że trzecie pokolenie, wychowane z takimi przekręconymi mózgami i duszami nie potrafi odróżnić prawej ręki od lewej?”.
Ten spektakl to ciekawy eksperyment. Dotychczas oficjalne władze Rosji ustami Dmitrija Miedwiediewa, również Władimira Putina, potępiały zbrodnie stalinizmu. Ogólnie zbrodnie. Zbrodniarzy bez twarzy, bez imienia. Ten spektakl pokazuje inną płaszczyznę problemu – od strony ludzkiej, od strony tego, jak ci ludzie funkcjonowali w społeczeństwie, w rodzinie.

Herod zamyka szpital

Szpital nr 31 w Petersburgu ma dobre wyniki w leczeniu chorób nowotworowych u najmłodszych pacjentów. Od lat pracuje tu grono fachowców specjalizujących się w dziecięcej onkologii. Szpital został wyposażony w nowoczesny sprzęt specjalistyczny. Ponadto, co nie jest w rosyjskich szpitalach standardem, rodzice mogą przebywać w placówce z chorymi dziećmi. „Oczywiście szpital nr 31 nie jest oazą szczęśliwości, tu też są problemy: ubezpieczenie nie pokrywa kosztów przeszczepu szpiku kostnego czy rehabilitacji po operacjach. Leczonym w szpitalu dzieciom muszą pomagać fundacje – pisze petersburska dziennikarka Tatiana Woltska. – Do grudnia 2012 roku władze miasta wspierały szpital. I nagle – jak nożem uciął”.
Co się stało? Szef departamentu zarządzającego majątkiem Kremla, Władimir Kożyn 13 grudnia podpisał dokument, zgodnie z którym ministerstwo zdrowia do spółki z władzami Petersburga mają w ciągu dwóch tygodni przedstawić plan przeniesienia sprzętu szpitalnego do innych placówek służby zdrowia oraz znalezienia pracy dla personelu medycznego w innych szpitalach. Sam szpital ma zostać zburzony. Dlaczego? Bo ma tu powstać nowy szpital. Ale nie dla chorych na nowotwory dzieci, a dla… sędziów Sądu Arbitrażowego i Sądu Najwyższego. Oba sądy mają być przeniesione z Moskwy do Petersburga w ślad za Sądem Konstytucyjnym.
„Jeśli lekarze zostaną rozrzuceni po różnych innych placówkach, a sprzęt zdemontowany, to oznacza, że utracimy cenne kadry, od lat zdobywające doświadczenie w zespole. Część drogiego sprzętu zostanie zmarnowana, nie wszystko da się tak po prostu rozmontować i przenieść. Co ciekawe, niedaleko szpitala nr 31 znajduje się nowoczesne centrum medyczne, zbudowane za 600 mln rubli dla sędziów Sądu Konstytucyjnego. Centrum wykorzystywane jest w dwudziestu procentach” – nie może wyjść ze zdziwienia Aleksandr Skobow w internetowej gazecie „Grani.ru”. I zadaje pytanie, czy jeszcze kilku sędziów dwóch sądów nie zmieściłoby się w tym centrum, czy naprawdę konieczne jest likwidowanie dobrze pracującej placówki.
Plany zburzenia szpitala wywołały protesty mieszkańców Petersburga. W niedzielę odbyło się spontaniczne zgromadzenie, na które przyszło kilkaset osób, ponad 40 tys. podpisało petycję w sprawie pozostawienia szpitala, w Internecie zebrano kilkaset tysięcy podpisów, od kilku dni przy wejściu do szpitala stoją pikiety, jutro ma się odbyć kolejny protest (organizatorzy spodziewają się kilku tysięcy uczestników). Gubernator uspokaja, że interesy dzieci nie ucierpią. Tymczasem jego zastępczyni ds. socjalnych Olga Kazanska, według rozpowszechnianych w Internecie informacji, zastrasza lekarzy pracujących w szpitalu nr 31, którzy wyrażają negatywne opinie na temat przenoszenia szpitala. Kreml próbuje zdystansować się od skandalu i przerzuca piłeczkę na stronę władz miasta: pomysł zburzenia szpitala miał pochodzić ze Smolnego, a nie od Kożyna, Smolny się broni. Petersburscy dziennikarze w gorących komentarzach wyrażają przypuszczenie, że nie chodzi o sam szpital, tylko o prawie osiem hektarów parku wokół szpitala. Taki teren na malowniczej wyspie Krestowskiej to łakomy kąsek. Według szacunków speców od nieruchomości wartość gruntu wynosi ok. 700 mln rubli, ale jeśli ziemię przeznaczyć pod hotele, to cena wzrośnie do 2 mld. Jak pisze branżowe pismo „Biulletień Niedwiżymosti”, cena jednego metra kwadratowego mieszkania na wyspie wynosi 190 tys. rubli. Na wyspie Krestowskiej mieszkają wysoko postawieni urzędnicy, miliarderzy, znani celebryci ze świata kultury i sportu. Tutaj też zbudowano luksusowe domy dla sędziów Sądu Konstytucyjnego (widocznie jako rekompensatę za konieczność opuszczenia stolicy). Budowie „sędziowskiego” osiedla towarzyszyły skandale. Wokół zlikwidowano żłobek, przedszkole, klub wioślarski i dom mieszkalny. Ludzi wysiedlono. Ci, którzy nie chcieli się przenosić do proponowanych im mieszkań na obrzeżach, poszli ze skargą do sądu. Przegrali, przecież sędziom potrzebne było elitarne osiedle na wysoki połysk.
Na jeszcze jeden aspekt sprawy zwraca uwagę „Gazeta.ru”: w Rosji nadal żywy jest sowiecki relikt specjalnej obsługi w specjalnych klinikach/ośrodkach/ domach/placówkach przeznaczonych dla nomenklatury. Zawsze tak było, więc dlaczego nie miałoby być tak i teraz. Ważniejsze są zatem interesy leczących się sędziów niż tak zwanych zwykłych obywateli.
Czy tym razem będzie inaczej? Czy głos ludu zostanie usłyszany i uwzględniony? Czy dbająca o swoje korporacyjne interesy wierchuszka zrezygnuje z takiego dobrego biznesu? „Do władz chyba dotarło, że [w sprawie szpitala nr 31] trochę się zagalopowały – napisał cytowany już przez mnie powyżej Aleksandr Skobow. – Władze boją się, że ludzie znowu masowo wyjdą na ulicę. Tak naprawdę to tylko tego się boją. Do Petersburga zmierza komisja ministerstwa zdrowia, która ma ponownie zapoznać się z planami lokalizacji kliniki dla sędziów. […] Gubernator Połtawczenko powiedział, że ci, którzy występują przeciwko rozformowaniu szpitala, wykorzystują dzieci do swoich celów politycznych. Faktycznie powiedział tym samym: kto jest przeciwko likwidacji szpitala, ten jest przeciwko władzy, przeciwko Putinowi. Połtawczenko absolutnie ma rację. Zgodnie z feudalną logiką systemu, elitarna wyspa Krestowska należy się panom”.
Temat opieki nad dziećmi nie schodzi w Rosji z pierwszych stron gazet od miesiąca, od momentu przyjęcia „ustawy Heroda”, jak rosyjski Internet ochrzcił akt zakazujący zagranicznych adopcji. Burza w tej sprawie trwa nadal. I pewnie jeszcze potrwa.

Nowy obywatel w spodniach szerokich

Śpiączkę noworoczną w Rosji zakłócił w tym roku nowy obywatel Federacji Rosyjskiej – Gerard Depardieu. Albo, jak już powykręcali na rosyjski ład jego nazwisko komentatorzy: Żerar Renewicz Depardiewski.
Zwykle zajęte w okresie świątecznym okolicznościowymi hulankami i prostacką rozrywką albo pogrążone w drzemce rosyjskie media tym razem miały rzucony na pożarcie jeden świeży, fascynujący temat: oto salwujący się przed perspektywą płacenia we Francji wysokich podatków aktor Gerard Depardieu postanowił przyjąć rosyjskie obywatelstwo. Skala podatkowa w Rosji jest wobec zapowiadanych we Francji 75 procent wyjątkowo atrakcyjna: liniowy podatek dla osób fizycznych wynosi 13 procent (dla rezydentów, tzn. tych, którzy przebywają w Rosji przynajmniej 183 dni w roku) lub 30 procent (dla nierezydentów). Jeśli zatem grażdanin Depardieu zdecydowałby się rozliczać z rosyjskim fiskusem, mógłby nieźle przyoszczędzić. Sam zainteresowany zapewniał, że wcale nie chodziło mu o podatki, a obywatelstwo innego kraju postanowił przyjąć, gdyż poczuł się obrażony przez premiera Francji kąśliwymi uwagami.
Prezydent Putin kąśliwych uwag pod adresem aktora nie wygłaszał, co więcej – zaprosił francuskiego artystę o szerokiej rosyjskiej duszy, by na oczach całego świata stał się prawdziwym, zapisanym w urzędzie, Rosjaninem. Możliwość przyznania rosyjskiego obywatelstwa Francuzowi Depardieu prezydent zapowiedział podczas tasiemcowej konferencji prasowej pod koniec grudnia. I jak to w bajkach bywa, Depardieu znalazł w trybie natychmiastowym „cichą przystań, non iron i wikt” w Rosji. Wyznania miłosne Depardieu pod adresem Rosji zostały w Rosji przyjęte z rezerwą, ale przyjęte, natomiast wyznania miłości do Putina wzbudziły liczne sardoniczne komentarze i zapytania, czy na skutek nadużywania mocnych trunków grażdaninowi Depardieu w główce się nie pomieszało. Media niechętne Putinowi nazywają francuskiego, a właściwie już rosyjskiego aktora „nowym błaznem Putina”.
Od kilku dni codziennie media dostarczają nowej pożywki. Oto Depardieu przybył do Soczi po paszport. Spotkał się z Putinem. Buzi, goździk, klapa, obnimka, paszport. Drug Żerar pojechał do Republiki Mordwa, w tradycyjnej wyszywanej koszuli śpiewał i pląsał. I wyciągał ze spodni szerokich, przed światem rozkładał – ładunku bezcennego fracht. Rosyjski paszport. Majakowski pisał wprawdzie o sowieckim paszporcie, ale słynny wiersz doskonale pasuje i do dzisiejszych realiów. Czytajcie, zazdrośćcie.
Władze Republiki Mordwa wręczyły gościowi klucze od mieszkania w Sarańsku i zaproponowały posadę ministra kultury republiki. Depardieu jakoś się nie pali do osiedlania w dalekiej republice, słynącej z licznych kolonii karnych (w jednej z nich siedzi Nadia Tołokonnikowa z Pussy Riot). Propozycje zatrudnienia lub zamieszkania sypią się jak z rękawa. Dzisiaj dyrektor teatru dramatycznego z miasta Tiumeń zgłosił, że ma w trupie teatralnej wakat dla aktora. Pensja wynosi 16 tys. rubli, z wysługą lat i dodatkami – 23 tys.
Depardieu uzyskał obywatelstwo rosyjskie w trymiga, z pominięciem procedur. Rzecznik prezydenta, Dmitrij Pieskow kilka dni temu tłumaczył nadzwyczajny tryb przyznania obywatelstwa Żerarowi Renewiczowi jego nadzwyczajnymi zasługami dla rosyjskiej kultury. Depardieu zagrał w rosyjskich filmach dwie role – kilkanaście lat temu w „Zazdrości bogów” i niedawno w „Rasputinie”. Zasługi jak zasługi. Nie o zasługi tu jednak chodziło, a o polityczne show. O pokazanie, że rosyjskie obywatelstwo jest przedmiotem pożądania nie tylko dla dziesiątków byłych obywateli Związku Radzieckiego, ale nawet dla gwiazd francuskiego ekranu.
„Być może na zwykłym rosyjskim szaraczku PR władz na krótką metę zrobi wrażenie – napisała w redakcyjnym komentarzu internetowa „Gazeta”. – Ale w oczach reszty świata Rosja jest krajem, który cynicznie handluje nawet obywatelstwem w koniunkturalnych, propagandowych celach. Nikt na świecie nie odebrał show z rosyjskim obywatelstwem Depardieu jako triumfu rosyjskiej polityki. […] Kraj, z którego wyjechało na zawsze kilka milionów ludzi, tracący potencjał intelektualny, po raz kolejny pokazał, jak lekceważy swoich obywateli. […] Depardieu we Francji nie jest prześladowany, chyba że za szykanę uznać pociągnięcie go do odpowiedzialności za prowadzenie samochodu po pijanemu”.
Nie wiadomo, jak długo potrwa rosyjska odyseja Gerarda Depardieu i jakie jeszcze splendory i zgryźliwości nań spłyną. Zresztą aktor oznajmił, że zamierza nadal ubiegać się też o obywatelstwo Belgii.

Bezbłędny rycerz

Dziennikarze zgromadzeni wczoraj na wielkiej konferencji prasowej Władimira Putina zadali kilkadziesiąt pytań – od bulwersującego w ostatnich dniach opinię publiczną „anty-aktu Magnitskiego”, czyli ustawy zabraniającej adopcji rosyjskich sierot przez obywateli USA, poprzez wędkowanie w Astrachaniu czy hodowlę zwierząt rzeźnych w Mordwie po sytuację w Syrii i Libii. Konferencja trwała cztery i pół godziny. Pytania o zdrowie prezydenta można było nie zadawać (choć i takie padło) – wytrzymać tak długie nabożeństwo może tylko zdrowy człowiek.
Trzeba powiedzieć, że konferencja nie sprawiała wrażenia seansu wielkiej miłości dziennikarskiego stanu do przywódcy, jeśli nie liczyć kilkorga egzaltowanych dam i kawalerów, na ogół z regionalnych mediów – ci, owszem, utrzymali się w najlepszych tradycjach wazeliniarstwa. Wielu dziennikarzy zadało jednak pytania niewygodne i trudne. Putin na każde pytanie coś odpowiadał – czasem z sensem, czasem uciekał gdzieś w bok od istoty sprawy. A czasem zapalał się, wybuchał i przechodził na „fienię”. Dostało się np. Bogu ducha winnej dziennikarce, która pytała o bezpośrednie wybory gubernatorów: „Niech mnie pani uważnie posłucha i proszę więcej do tego pytania nie wracać. Tylko uważnie proszę posłuchać, co powiem. Posłuchajcie chociaż jeden raz: jesteśmy za i ja osobiście jestem za bezpośrednimi wyborami gubernatorów”. Skąd te nerwy? Prezydent do tej pory mgliście zahaczył temat w swoim orędziu przed Zgromadzeniem Parlamentarnym – że trzeba pomyśleć, że trzeba się zastanowić. A teraz zmył głowę dziennikarce, że mu dziurę w brzuchu boruje, a przecież on jest osobiście za. No, dobrze.
Pytaniem, które nieodmiennie podnosiło ciśnieniu Putinowi na podobnych imprezach, było pytanie o Michaiła Chodorkowskiego. I tym razem było emocjonalnie: Putin z żarem wypierał się jakiegokolwiek wpływania na sąd wymierzający karę Chodorkowskiemu.
Ale najwięcej emocji towarzyszyło pytaniom dotyczącym „ustawy podleców”, jak rosyjski Internet ochrzcił odpowiedź deputowanych Dumy Państwowej na akt Magnitskiego. Z wypowiedzi Putina wynikało, że amerykańską ustawę odebrał on jako policzek, że poczuł się upokorzony tym, że Ameryka śmie mu wymachiwać przed nosem jakimś tam Magnitskim, podczas gdy sama bije Murzynów, więźniów Guantanamo i nie dba o adoptowane rosyjskie dzieci (choć większość z tych, którzy adoptowali dzieci w USA, to „porządni ludzie”, przyznał). Wedle określenia Aleksandra Golca, teraz „strana Pindosja” [„pindos” to w niezbyt literackim rosyjskim pogardliwe określenie Amerykanina] powinna dostać za swoje i nie ma mowy o zmiękczeniu stanowiska w tej sprawie. Putin jest wyraźnie rozczarowany Stanami Zjednoczonymi. O resecie już dawno zapomniano.
Diabeł tkwi w szczegółach. I tutaj pan prezydent lekcje odrobił po łebkach. Jego argumenty nie brzmiały przekonująco (nie tylko w tej sprawie zresztą; Tatiana Stanowaja zauważyła, że w wielu momentach zadający pytanie był bardziej przekonujący niż pogubiony miejscami prezydent – to coś nowego, przecież te konferencje miały służyć zawsze wzmocnieniu wizerunku lidera, który panuje nad wszystkim, co się dzieje w kraju; tym razem to się nie udało).
Władimir Abarinow, znający i rosyjskie, i amerykańskie realia, w internetowych „Graniach” kilka istotnych szczegółów z argumentacji prezydenta dotyczącej sprawy Magnitskiego i odpowiedzi Dumy Państwowej wziął pod światło.
„Putin: Kiedy w stosunku do adoptowanych rosyjskich dzieci popełniane jest przestępstwo, amerykańska Temida najczęściej w ogóle nie reaguje i zwalnia od odpowiedzialności karnej ludzi, którzy dopuścili się przestępstwa wobec dziecka”.
„To nie tak – pisze Abarinow. – Prawie wszyscy dostali realne wyroki. Po prostu czasem zdarza się, że oskarżenie okazuje się niewystarczająco dobrze przygotowane [jak rozumiem, chodzi o to, że słabo przygotowany jest materiał dowodowy]. Tak właśnie było w sprawie małego Dimy Jakowlewa. Winny śmierci ojciec nie został uniewinniony i nie został zwolniony od odpowiedzialności. Ale pani prokurator, która liczyła na zawarcie ugody przed rozprawą i dlatego nie przygotowała się do procesu, nie potrafiła przedstawić odpowiednich argumentów”.
„Putin: „Rosyjskich przedstawicieli faktycznie nie dopuszczają, nawet w charakterze obserwatorów, na te procesy. Pan uważa, że to normalne? Co jest normalnego w tym, że pana upokarzają? Podoba się to panu? Jest pan sado-masochistą czy co?”.
Abarinow: „Rozprawy są w amerykańskich sądach otwarte dla publiczności, w tym również dla przedstawicieli rosyjskich władz. Aby brać udział w procesie, trzeba mieć licencję adwokata odpowiedniego stanu. Śledzę każdy taki proces i nie natrafiłem na informację, że adwokat reprezentujący interesy władz FR, nie został dopuszczony do działań procesowych”.
Putin: „Niedawno zawarliśmy z Departamentem Stanu umowę, jak mają postępować przedstawiciele Rosji w razie powstania takich kryzysowych czy konfliktowych sytuacji. A co się okazało w praktyce? W praktyce okazało się, że ta sfera odnosi się do prawodawstwa stanowego. I kiedy nasi przychodzą, żeby spełnić swoje obowiązki w ramach tej umowy, to im mówią – to nie jest sprawa władz federalnych, a stanowych. Idźcie do Departamentu Stanu. Po co nam taka umowa. „Duroczku wkluczili” i tyle”. [Duroczku wkluczit’ to znaczy udawać, że się nie rozumie pytania, chachmęcić].
Abarinow: „To wy wkluczili duroczku. Podpisując umowę, trzeba było zwrócić uwagę na to, że kwestie opieki i adopcji należą do jurysdykcji stanowej. Czy w rosyjskim MSZ nie ma ani jednego eksperta, który wie, że Departament Stanu nie może niczego nakazać władzom stanowym? Jeśli tak, to takie MSZ należy wywalić na śmietnik. I jeszcze słowo o więźniach Guantanamo, które wedle słów Putina, są gnębieni w średniowiecznych kajdanach. Prezydent Rosji nie jest jeszcze stary, ale już niektórych rzeczy nie pamięta. Pozwolę sobie więc mu przypomnieć: kiedy amerykańscy śledczy nie dopatrzyli się znamion przestępstwa w czynach rosyjskich talibów i wszczęto procedurę ich deportacji do Rosji, to do ostatniego tchu i oni sami, i ich krewni walczyli o to, żeby nie odsyłać ich do Rosji. Jeden z nich pisał do matki, że warunki w więzieniu Guantanamo są lepsze niż w rosyjskim sanatorium. A kiedy do deportacji mimo wszystko doszło, to w ojczyźnie zostali oni oskarżeni z art. 322 i 359 (nielegalne przekroczenie granicy, najemnictwo) i wysłani bynajmniej nie do sanatorium”.
Dziennikarka z „Nowej Gaziety” powiedziała, że na stronie internetowej gazety zbierano podpisy przeciwko „ustawie Dimy Jakowlewa”, zebrano 100 tys. podpisów. „Proszę to wziąć pod uwagę” – powiedziała. I zadała pytanie: czy w czasie tych lat, które Putin spędził na najwyższym urzędzie, przypomina on sobie jakieś błędy czy chciałby z czegoś się wycofać, coś naprawić, coś zmienić. Prezydent chwilę się zamyślił, a potem odparł, że choć w pewnych sferach zdarzyły się niedociągnięcia, to błędów nie popełnił.
I jeszcze jeden cytat na koniec: „Wcześniej czy później odejdę z urzędu [prezydenta], podobnie jak odszedłem cztery lata temu”.

Białe róże na kamieniu

Władze Moskwy nie wydały zezwolenia na marsz protestu organizowany przez opozycję na Łubiance. Mimo to akcja się odbyła, choć przebieg miała inny od pierwotnie planowanego ze względu na ów brak sankcji – zamiast marszu było składanie kwiatów na poświęconym pamięci ofiar reżimu totalitarnego Kamieniu Sołowieckim na placu Łubiańskim.
Michaił Dmitrijew i jego Centrum Badań Strategicznych jesienią tego roku przeprowadzili sondaż dotyczący poparcia dla protestów w Moskwie – to było 15%. Mało i niemało: w warunkach Moskwy to prawie milion ludzi. Dziś na placu Łubiańskim było według różnych ocen od siedmiuset osób do dziesięciu tysięcy (według znanej zasady: organizatorzy zawyżają, policja zaniża, a prawda leży gdzieś, nie wiadomo gdzie). Akcja przebiegła spokojnie. Zatrzymano do wyjaśnienia 69 osób, część po przeprowadzeniu rozmów jeszcze tego samego dnia wypuszczono.
Dlaczego władze miasta nie wydały zgody na marsz? Oficjalnie dlatego, by pochód nie zablokował ruchu kołowego w centrum Moskwy. Hm… Nestorka dysydentów, szefowa Moskiewskiej Grupy Helsińskiej, Ludmiła Aleksiejewa powiedziała: „Tak, [protestujący] będą przeszkadzać w ruchu. A ja wczoraj jechałam z zaułka Spiridonowskiego do placu Tagańskiego dwie godziny. Dlaczego? Dlatego że z Kremla rozjeżdżały się samochody [z notablami] po prezydenckim orędziu do Zgromadzenia Federalnego. Z takiego powodu u nas zawsze zamkną ruch i sobie nie żałują, a kiedy obywatele idą, to się denerwują i nie puszczają”.
Po tym, jak władze miasta zdecydowały, że zezwolenia na zgromadzenie nie wydadzą, komitet organizacyjny podzielił się na co najmniej dwa obozy. Jedni wzywali do przyjścia mimo wszystko – „jesteśmy wolnymi ludźmi i możemy chodzić gdzie chcemy”. Inni – stanowczo odradzali przychodzenie w obawie o prowokacje. I jedni, i drudzy prosili potencjalnych uczestników o spokój. Przyszło ostatecznie wcale nie tak mało, jak na ten stan niedookreślenia i zawieszenia, który od jakiegoś czasu panuje w szeregach niezadowolonych i Radzie Koordynacyjnej opozycji. Potencjał ulicznego protestu wyczerpał się – rok temu paliwem było oburzenie z powodu manipulacji wyborczych, chęć pokazania, że ma się tej władzy dosyć, dosyć, po trzykroć dosyć. Teraz oczywiście ci, co mieli tej władzy dosyć, nadal mają jej dosyć. Lecz przez ten rok „przyszło życie zwykłe i swą robótkę zrobił czas”, i przyniósł trochę rozczarowania nieskutecznością protestu ulicznego, i trochę obaw o to, że gdy władza stosuje wybiórcze uderzenia wobec oponentów, to może paść akurat na ciebie, i trochę dyskusji wokół wiecznego rosyjskiego pytania „co robić” (o tych dyskusjach na pewno warto napisać oddzielnie i wyjaśnić, na czym rzecz polega – to może w którymś z następnych odcinków). A władza? Władza przez ten rok też wykonała kilka zygzaków i nie jest już tym samym pewnym siebie i jedynie słusznej swej racji samcem alfa.
Jak napisał w „Nowej Gazecie” socjolog Kiriłł Rogow, „słabnący Putin nie dopuścił do wzmocnienia i konsolidacji opozycji i tym samym stworzył sytuację patową”. Jeszcze raz powtórzę to, co już pisałam na blogu przy innych okazjach: powody niezadowolenia pozostały, nie zniknęły. Rogow wskazuje na ciekawy aspekt: „Czego domagają się dzisiaj ci, którzy rozczarowali się co do Putina i jego reżimu? W odróżnieniu od liberalnej inteligencji ci ludzie nie uważają epoki putinowskiej za epokę błędów i zgnilizny. Uważają, że było nieźle. Ale chcą iść dalej. Przejść od putinowskich operacji specjalnych i samodzierżawia, od nadmiernej centralizacji i ekstralegalności ku normalności – do legalności i równowagi. I czują, że Putin, który chce prostego odtworzenia stworzonego przez siebie modelu i trwania w nieskończoność, nie może iść naprzód, nie może im zapewnić tej normalności. Jednak idee opozycji polegające na zmieceniu z powierzchni ziemi wszystkiego, co stworzył Putin […] wydają im się jeszcze większym złem niż Putin, który choć nie może już zapewnić rozwoju społeczeństwa, to nie stanowi dla tego społeczeństwa wielkiego zagrożenia dziś”.