Archiwum autora: annalabuszewska

Znajomy z Yakuzy

22 kwietnia. A to echo grało. Echo lat dziewięćdziesiątych w bandyckim Petersburgu. Lat spędzonych w merostwie tego miasta, tuż za plecami mera Anatolija Sobczaka. Władimir Putin niechętnie mówi o tamtym okresie. A to czas ciekawy. Choćby z tego względu, że wiele osób z kręgu ówczesnych znajomych Putina w czasach jego prezydentury zrobiło zawrotne kariery polityczne i biznesowe. A jeszcze i dlatego, że ówczesna działalność Władimira Władimirowicza pełna jest białych – czy może raczej szarych, czasem wręcz czarnych – plam. Pisałam o tym ostatnio przy okazji przedstawiania sylwetki generała Zołotowa, dowódcy Gwardii Narodowej (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/19/czlowiek-z-cienia/). Temat powiązań petersburskiego merostwa, ludzi wywodzących się z KGB oraz luminarzy półświatka, okazał się rozwojowy. Pismo „Insider” zamieściło ostatnio obszerny materiał opracowany na podstawie informacji ujawnionych przez niejakiego Kinichi Kamiyasu (http://theins.ru/korrupciya/22764). Japończykowi przypisuje się powiązania z Yakuzą.

Na początku lat dziewięćdziesiątych Kamiyasu pomagał w zorganizowaniu sieci „municypalnych kasyn” (dostarczał automaty do gry), które kontrolowała mafia tambowska, jedna z najbardziej znaczących zorganizowanych grup przestępczych w Rosji.

O co chodziło z tymi „municypalnymi kasynami”? Sam Putin opowiadał, że chciał uregulować funkcjonowanie tych kasyn i podporządkować je kontroli władz miasta; mer Sobczak osobiście jemu powierzył zadanie kontrolowania hazardu w mieście. Zyski z lokali obsługujących amatorów niefrasobliwej rozrywki miały w założeniu służyć realizowaniu projektów socjalnych, których beneficjentami mieli być najubożsi mieszkańcy Petersburga, miasto przeżywało wtedy ogromne problemy z zaopatrzeniem w podstawowe rzeczy, załamał się system, wiele osób straciło źródło utrzymania (http://www.svoboda.org/content/article/24490369.html). Ale, jak przyznał Putin, „nic z tej kontroli nie wyszło” – bo obroty w kasynach nie były rejestrowane. A zyski rozchodziły się kanałami, kontrolowanymi nie przez władze miasta, a przez mafiosów. Zdaniem dziennikarza „Nowej Gazety” Władimira Iwanidze, który swego czasu próbował przyglądać się z bliska petersburskiej działalności prezydenta, Putin doskonale orientował się w tym, jak działają te lewe schematy. „Putinowi powierzono kontrolowanie biznesu związanego z hazardem. Taka kontrola oznacza walkę z mafią, która inwestuje w ten biznes. Tymczasem Putin mówi: nic z tej kontroli nie wyszło. To dziwne. Jeżeli od Putina, zastępcy mera, nic nie zależało, to w takim razie od kogo zależało? Wtedy należałoby uznać, że miastem rządziła mafia – mówi Iwanidze w wywiadzie dla Radia Swoboda. – Grupa Małyszewa [jedna z grup mafii tambowskiej] w 1993 r. wycięła konkurentów, stosując prosty zabieg: zorganizowano inspekcję podatkową, która wyjawiła, że pozostałe grupy prowadzące biznes hazardowy nie płacą podatków. Konkurencja padła”. Czy taką inspekcję można było zorganizować bez znajomości we władzach, w inspekcji podatkowej? Cóż, raczej nie. „Skoro inspekcja podatkowa z takim powodzeniem znalazła uchybienia w kasynach konkurencyjnych grup, to na pewno mogła podobne naruszenia znaleźć i u „małyszewskich” – kontynuuje Iwanidze. – Mogła, ale nie znalazła. Bo też nie szukała. A kto odpowiadał za odcinek kontroli kasyn? Władimir Putin”.

Zdaniem znawców tamtej epoki, główną osobą, kręcącą lody na hazardzie (i nie tylko) był mafioso Giennadij Pietrow, który miał w mieście rozległe koneksje. To osoba kluczowa dla zrozumienia skomplikowanych powiązań tamtych (a także późniejszych) lat pomiędzy osobami z politycznego świecznika, różnych służb mundurowych i środowiska przestępczego (pisałam o nim niedawno: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/12/13/cien-tambowa/). Dziennikarka Anastasja Kirilenko, która od lat zajmuje się wątkami związanymi z rosyjską mafią, pisze o Pietrowie: „Pietrow uciekł hiszpańskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Ma mieszkanie w tym samym domu, w którym mieszkają członkowie kooperatywy Oziero [krąg bliskich znajomych Putina z czasów petersburskich], między innymi Nikołaj Szamałow, którego syn jest zięciem Putina”. Czy to sąsiedztwo jest przypadkowe? Ciekawe, bardzo ciekawe.

Wróćmy jeszcze na chwilę do japońskiego przyjaciela petersburskich chłopaków z ferajny. Kamiyasu opowiedział w wywiadzie dla „Insidera” o wielkich wpływach, jakie Pietrow miał w Petersburgu. A także o tym, że w tamtych latach kilkakrotnie spotykał przy różnych okazjach Putina, jego nazwisko wielokrotnie przewijało się w rozmowach z mafiosami. W archiwum Japończyka zachowały się zdjęcia z Pietrowem, a także innymi bossami mafijnymi oraz funkcjonariuszami służb specjalnych, którzy z nimi współpracowali. Rączka w rączkę.

To, co działo się w Petersburgu w latach dziewięćdziesiątych i jak wtedy działał Władimir Putin oraz ludzie z jego otoczenia, jest obiektem zainteresowania hiszpańskiej prokuratury od dziesięciu z górą lat. Kilku hiszpańskich śledczych rozpracowuje działalność podejrzanych Rosjan, którzy przez lata prali brudne pieniądze i lokowali w nieruchomości właśnie w Hiszpanii. Istnieje podejrzenie, że jedna z wilii została zakupiona dla Putina (http://www.slivcompromata.com/2015/07/02/kto-potesnil-timchenko-i-rotenberga/). Publikacje o domniemanych powiązaniach osób bliskich prezydentowi (a może i jego osobiście) z szemranymi geszeftami za granicą zaczęły się sypać jak z rogu obfitości pod koniec 2015 roku. W zachodniej prasie pojawiły się wtedy sugestie, że na zlecenie władz USA powstaje „baza danych o interesach prowadzonych przez ludzi z otoczenia Putina począwszy od lat 90.”. W styczniu br. BBC pokazała półgodzinny film „Tajne bogactwa Putina” (https://openrussia.org/post/view/12317/). Autorzy sugerują, że drogą niejawnych operacji prezydent Rosji zgromadził gigantyczny majątek. Niedawno wypłynęły materiały kompromitujące, nazwane Panama Papers (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/10/przesliczny-wiolonczelista-w-panamie/). Wywiad z Kinichi Kamiyasu to kolejny kamyczek w tej barwnej bizantyjskiej mozaice przedstawiającej sceny z zakulisowego życia dworu.

Na razie kolportowane na Zachodzie informacje o majętnościach Putina nie robią wrażenia na rosyjskim społeczeństwie, które najwyraźniej uznaje, że władza ma prawo się bogacić. Zresztą, jak Kreml z zadowoleniem stwierdził przy okazji afery z papierami z Panamy, nazwisko Putina nigdzie nie pada, nigdzie nie ma jego podpisu itd. Na Zachodzie jednak wizerunek skorumpowanego szulera, jaki wyłania się z dotychczasowych publikacji, nie znajduje poklasku. Na razie znamy tylko fragmenty puzzla, ale ciągle pojawiają się nowe elementy.

Człowiek z cienia

19 kwietnia. Zawsze stał z tyłu. Albo z boku. Gotowy w każdej chwili zareagować, osłonić własnym ciałem. Już w latach siedemdziesiątych pod profesjonalnym okiem towarzyszy z KGB uczył się trudnej roli ochroniarza najważniejszych osób w państwie. Jest takie zdjęcie z sierpniowego puczu 1991 r.: na pierwszym planie stoi Borys Jelcyn i przemawia, a na drugim planie stoi on i rozgląda się na boki. I jest jeszcze inne zdjęcie: pogrzeb „niekoronowanego króla bandyckiego Petersburga” Romana Cepowa, na pierwszym planie stoi kilku mafiosów, w tym szef gangu tambowskiego, największej zorganizowanej grupy przestępczej poradzieckiej Rosji, a na drugim planie stoi on. Ochrania? Nie, tym razem jest tu z powodów towarzyskich. I jest jeszcze wiele innych zdjęć: na pierwszym planie stoi Putin, a na drugim planie stoi on, wpatrzony, oddany, wierny. O kim mowa? O generale Wiktorze Zołotowie, który na początku kwietnia został dowódcą nowo tworzonej wielkiej formacji – Gwardii Narodowej.

Jak pisze „The New Times” (tygodnik poświęcił generałowi obszerny artykuł w numerze z 11 kwietnia), 62-letni Zołotow cieszy się ogromnym zaufaniem Putina. Gwardia Narodowa ma podlegać bezpośrednio prezydentowi, a zatem na jej czele powinien był stanąć ktoś, kto nie ma własnych projektów politycznych, jest w stu procentach lojalny. Zołotow otrzymał stanowisko równe ministrowi, a pod komendę kilkusettysięczne oddziały o szerokich uprawnieniach. Prezydent mianował swojego byłego ochroniarza członkiem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej – gremium, z którym Putin naradza się w najważniejszych sprawach państwowych. To krąg najbliższych współpracowników Putina, którym on sam dowierza, z których opiniami się liczy. Zołotow „może się okazać najważniejszą postacią wśród przedstawicieli bloku siłowego” – sugeruje „The New Times”. Awans Zołotowa nie jest zaskoczeniem – to człowiek, z którym Putin „chodił w razwiedku”, jak mówią Rosjanie, czyli ktoś, kogo zna od dawna i sprawdził w wielu trudnych sytuacjach.

Obaj panowie znają się od ponad dwudziestu lat. Zołotow służył w zarządzie dziewiątym KGB (ochrona vipów), po rozpadzie ZSRR przeszedł do pracy w FSO. Nie, nie do fabryki na Żeraniu, tylko do Federalnej Służby Ochrony, która odpowiadała za bezpieczeństwo prezydenta. Dlatego znalazł się na słynnym zdjęciu Jelcyna 19 sierpnia 1991 r., gdy ten przemawiał z czołgu. Potem został oddelegowany do Leningradu/Petersburga i przydzielony do ochrony mera miasta, Anatolija Sobczaka. Zastępcą mera był Władimir Putin. Panowie poznali się lepiej, gdy Zołotow zapałał z nagła wielką pasją do dżudo i stał się sparring partnerem przyszłego prezydenta. Czy łączyły ich wspólne interesy? Tego nie dowiemy się z oficjalnych kart Wikipedii i kremlowskiej prasy, bardzo skąpo informującej o postaci szefa Gwardii.

Ze źródeł mniej oficjalnych można wnioskować, że do tych spraw, które połączyły Putina i Zołotowa, prowadzi cienista aleja. Tygodnik „Sobiesiednik” ujmuje rzecz tak: „Petersburscy koledzy Putina i Zołotowa twierdzą, że ich stosunki scementowały się w okresie prześladowań Sobczaka [druga połowa lat 90., po tym, jak Sobczak przegrał wybory mera Petersburga, był ścigany za przewały finansowe]. Obaj wtedy gotowi byli poświęcić swoje kariery, aby ratować patrona. […] Putin odszedł z merostwa, Zołotow z FSO. […] Zołotow podjął współpracę z biznesmenem Romanem Cepowem, któremu przypisywano nieograniczone możliwości i związki zarówno z przedstawicielami władz, jak milicji i prokuratury”. Dodajmy: także przedstawicielami zorganizowanych grup przestępczych. Jak pisała prasa, mógł być cichym posłańcem noszącym wieści pomiędzy stronnictwami, pomagającym wszystkim stronom w kręceniu lodów. „W 2004 roku został otruty w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Przestępstwo to pozostaje niewykryte i jest jednym z najbardziej zagadkowych zabójstw współczesnej Rosji”.

„The New Times” tak opisywał pogrzeb Cepowa: „27 września 2004 r. Złota jesień, słońce odbija się w kopułach cerkwi, do której wnoszą fantazyjnie ozdobioną trumnę z drogiego gatunku drewna. Jedna za drugą podjeżdżają limuzyny, niektóre z milicyjną eskortą. Ulice wokół są zamknięte dla ruchu, pilnują ich omonowcy z bronią gotową do strzału. Z samochodów wysiadają mężczyźni w czarnych garniturach, zdejmują nakrycia głowy, wchodzą do cerkwi, pod świątynią zostawiając liczną ochronę. Na panichidę zjechała się cała wierchuszka organów porządku publicznego miasta. […] Jako jeden z ostatnich przybywa szef służby ochrony prezydenta Wiktor Zołotow. Od razu podchodzi do trumny, bierze do ręki świeczkę, uważnie wpatruje się w twarz zmarłego. To nie jest pogrzeb wysokiego urzędnika, tylko skromnego dyrektora firmy ochroniarskiej Baltic Export, Romana Cepowa, otrutego lekarstwami przeciwko białaczce”.

To był rok 2004. Zołotow miał już za sobą kilka lat pracy z Putinem, który w 1999 r. ściągnął swojego sparring partnera z tatami i powierzył mu swoje bezpieczeństwo. Przez wszystkie lata służby Zołotow wywiązywał się z zadania bez zarzutu. Kolejne stopnie kariery pokonywał równym krokiem, nie wychylając się, nie lansując w mediach. Gdy Putin został na cztery lata premierem, Zołotow pozostał na Kremlu, przy prezydencie Miedwiediewie i pełnił, jak mówią znawcy kremlowskich korytarzy, podwójną rolę: dbał o bezpieczeństwo Miedwiediewa, a jednocześnie kontrolował go. Bo to lojalność wobec Putina nadal była najważniejszym filarem jego pracy.

„Putin bardzo boi się zamachu – „The New Times” cytuje jednego z dobrze poinformowanych rozmówców. – Kierowcy, sprzątacze, kucharze, ogrodnicy – sami mężczyźni, Putin nie wierzy kobietom. Za dobór personelu odpowiada szef ochrony”. Czy Zołotow zawsze dobierał odpowiednie osoby? Tego nie wiemy. W każdym razie na zewnątrz nigdy nie wyciekły informacje pozyskane od niedyskretnego pokojowego.

Teraz przed Zołotowem wielkie zadania. Ochrona już nie tylko samego Putina, ale dbałość o sterowność całej nawy państwowej. Powierzona jego dowództwu gwardia może dusić każdy przejaw nieprawomyślności, ma bowiem zapewnić trwałość systemu, niezmienność władzy Putina i jego ekipy, walczyć z wrogami, którzy mogą zagrozić tronowi. Metody tej walki – dowolne.

Nie brakuje głosów komentatorów, że Putin widzi w Zołotowie swojego następcę. Siergiej Parchomienko z rozgłośni Echo Moskwy: „Dziś, gdy Putin stworzył Gwardię Narodową, a na jej czele postawił Wiktora Zołotowa, otrzymaliśmy ważną wskazówkę, czym kończy się reżim Putinowski i jak brzmi nazwisko przyszłego dyktatora Rosji”.

Nie jestem przekonana, że to trafna przepowiednia, ale co do jednego się zgodzę: Gwardia Narodowa to instrument utrzymania się u władzy, nawet wtedy, gdy nie będzie już harmonii i zrozumienia władzy ze społeczeństwem (choćby tylko imitowanej, jak widzieliśmy podczas ostatniej „Bezpośredniej linii” z prezydentem), a wtedy, gdy podniesie się bunt, gdy zawiąże się spisek pałacowy itd. Putin liczy na to, że i w razie takich zagrożeń Zołotow go nie zawiedzie.

Miliony pytań, kilka odpowiedzi

14 kwietnia. Od tygodnia wszystkie programy rosyjskiej telewizji nakręcały zainteresowanie wydarzeniem zajmującym ważne miejsce w rytuałach kremlowskiego dworu – „bezpośredniej linii” z Władimirem Putinem. Pracowite medialne pszczółki skrzętnie zbierały różnymi kanałami pytania od obywateli, organizacji, przedstawicieli świata polityki, kultury, biznesu. Nazbierały milion i zbierały dalej, by dzisiaj w samo południe zacząć je zadawać głównemu bohaterowi audycji, transmitowanej na cały kraj. A pytania nadal w czasie seansu płynęły i płynęły.

W studiu czekała starannie dobrana publiczność, gotowa lać obficie wazelinę, przed kamerami telewizyjnymi rozstawionymi spontanicznie w różnych miejscach rozległego terytorium szykowała się do występów spontanicznie zgromadzona publiczność (przećwiczona już wczoraj podczas specjalnie zorganizowanej próby generalnej), siedzące w wielkiej hali telefonistki odbierały ciągle napływające pytania, nurtujące Rosjan. Pełna mobilizacja, pełne zaangażowanie. Kreowana z pompą podniosła atmosfera kazała spodziewać się Bóg wie jakich sensacji i doniosłości. Z tej wielkiej propagandowej chmury spadł jednak dość mizerny deszczyk. Deszczyk przeinaczeń, pustych deklaracji, przechwałek. Fasadowość tego gatunku politycznego teatrum zabija spontaniczność. Mamy do czynienia z niestrawnym ulepkiem ku pokrzepieniu zziębniętych serc.

Przecież nie o prawdę czasu, prawdę ekranu w tym przedsięwzięciu chodzi. To impreza dla tych, którzy chcą wierzyć, że ten, który siedzi na najwyższym stolcu, panuje nad sytuacją, wczuwa się w problemy dołu i góry, zawiaduje mądrze nawą państwową, świetnie orientuje się we wszystkich złożonych zagadnieniach. A temu, który na owym stolcu siedzi, owo zaklinanie rzeczywistości ma dać poczucie więzi i odnowienia przymierza z ludem.

Spektakl jest starannie wyreżyserowany, cały sztab ludzi nad tym pracuje dniami i nocami. Dla tych, którzy nie słuchają, a oglądają, też znajdzie się coś dla oka: wódz wygląda dobrze, ostatnie liftingi się przyjęły, sińce wygoiły. Reżyser przedstawienia dba o to, by nudne prawie czterogodzinne sztuczydło rozpisane było na głosy: to wywoła się do odpowiedzi jakiegoś wazeliniarza ze studia, to dopuści do głosu przez skype’a wytresowaną dziewczynkę, która rezolutnie zapyta: a gdyby tonął Erdogan i Poroszenko, to kogo by pan, Władimirze Władimirowiczu, ratował. Martwy pejzaż na chwilę ożywa, by gasnąć pod ciężarem kolejnej długiej tyrady głównego aktora.

Padło pytanie o Panama Papers. Prezydent pochwalił robotę drużyny, która przygotowywała publikację: nie można się w niej do niczego przyczepić, bo wszystkie sformułowania są obwarowane „bezpiecznikami” w rodzaju „jak się można domyślać”, „najprawdopodobniej” itd. W związku z tym nie można się z takim materiałem wytoczyć do sądu, bo podstawy powództwa uznano by za wątpliwe, gdyż nie zawierają twardych faktów. No, ale w związku z tym, że nie zawierają twardych faktów, to nie ma się czym przejmować. Prezydent ponownie wystąpił w obronie swojego przyjaciela wiolonczelisty i powtórzył bajkę o drogich instrumentach, które ten miał z poświęceniem skupować po całym świecie. Lecz choćby przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów, a każdy kotlet kosztowałby majątek, to i tak nie uzbierałoby się 2 mld dolarów, którymi dysponuje zdolny muzyk Rołdugin w Panamie. Dobra, odfajkowane, strzepujemy rączki. Ale zanim strzepniemy, to jeszcze wskażemy palcem zleceniodawców. Tak, tak, zgadli państwo, z tego przedsięwzięcia „sterczą uszy funkcjonariuszy różnych amerykańskich służb”.

Krytyczny wobec Kremla obserwator, satyryk Wiktor Szenderowicz uznał, że wazeliniarskie pytania nie dotyczą rzeczy naprawdę ważnych, kontrowersyjnych, ukrywanych przez władze, a obsługująca Kreml kasta gadających głów nie śmie się wychylić z niewygodnymi dla Putina zagadnieniami. „Wystarczyłoby zadać 2-3 pytania: o Sawczenko, o raje podatkowe i o zięcia, który został odnotowany na liście Forbesa. No i jeszcze o zabójstwo Niemcowa. Wszystko”. O zięcia faktycznie nikt nie zapytał, bo oficjalnie Putin tego zięcia nie ma. Kiriłł Szamałow jest, wedle enuncjacji prasowych, mężem Kateriny Tichonowej, domniemanej córki Putina, do której Putin oficjalnie się nie przyznaje. Szamałow okazał się bardzo zdolnym biznesmenem, mimo młodego wieku ma krocie na koncie, w nieruchomościach, akcjach czołowych spółek. Utalentowaną Rosja ma młodzież, pozazdrościć. Ale majątek Szamałowa i Tichonowej to temat na oddzielny tekst. Wróćmy jeszcze na chwilę do świątyni „bezpośredniej linii”. Mimo że reżyser i odtwórca głównej roli nadzwyczaj się starali, by obrazek wyszedł piękny, by wyłonił się obraz krainy szczęśliwości, wielkiego mocarstwa, przed którym drżą wielcy tego świata, podejmującego kończące się sukcesem akcje (jak choćby uratowanie despoty w Syrii), to spektakl nie wypadł zbyt przekonująco. Widać było chęć uspokojenia nastrojów społecznych poprzez zapewnienia, że może teraz najlepiej nie jest, ale już za momencik zła passa minie i wszystko rozkwitnie. Widać też było, że Putin nie chce zadrażniać stosunków z USA, że czeka na zmianę w Białym Domu. A wtedy może i sprawę Ukrainy da się uregulować, i sankcje odwołać. I miłościwie panować długo i szczęśliwie. Choć od pytania o perspektywę 2018 (rok wyborów prezydenckich) Putin się uchylił.

Prześmiewczy Twitter po zakończeniu spektaklu napisał: „Tylko 3 godziny 40 minut. Ten sobowtór Putina jest jakiś słaby”.

Kurtyna opada z ulgą, następny seans mydlenia oczu dopiero za rok.

Prześliczny wiolonczelista w panamie

10 kwietnia. Nerwy, nerwy. Rzecznik prasowy Putina w nerwowym oczekiwaniu na „wraże wrzutki Zachodu”, które miały dotyczyć szefa, aż dwukrotnie zabierał głos. Starał się a priori zdezawuować to, co miało się pojawić w przestrzeni medialnej. To rzecz bez precedensu. Zwykle Kreml reaguje post factum, a i to nie zawsze. Teraz kampania zaprzeczeń wystartowała, zanim przecieki opublikowano.

Pierwsza porcja nieprzyjemnego „kompromatu” dotyczyła przekazania drogich nieruchomości kilku damom bliskim sercu prezydenta (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/05/nagi-instynkt-polityczny/). Rzecznik Putina nadal był jednak trochę nerwowy – wszakże przeciek dotyczył osób, które nie były prezydentowi obojętne. Ale dziennikarzom, którzy na konferencji prasowej próbowali dowiedzieć się czegoś więcej, Pieskow odparł, że administracja prezydenta nie zamierza reagować na publikację.

Tydzień później wyciekły dokumenty z panamskiej kancelarii adwokackiej Mossack Fonseca, obsługującej interesy szerokiego kręgu polityków i biznesmenów w rajach podatkowych. Panama Papers – tak nazwano ten wielki masyw plików opracowany przez 380 dziennikarzy w ramach projektu OCCRP. Premierzy, prezydenci, posłowie, ministrowie, byli i obecni, z różnych stron świata korzystali z usług panamskiej kancelarii, by uniknąć podatków, ukryć dochody, przeprać pieniądz niewiadomego pochodzenia itd. W wielu krajach świata podniósł się krzyk, na placach Rejkiawiku i Londynu odbyły się burzliwe demonstracje, których uczestnicy domagali się odejścia umoczonych w aferę panamską premierów. Premier Islandii podał się do dymisji. A w Rosji? Kilka osób, które wyszły w Moskwie w ramach jednoosobowych pikiet z plakatami „Putin, raje podatkowe, impeachment”, sprawnie zwinięto do policyjnych suk.

Rosyjskie wątki Panamagate cieszyły się zainteresowaniem na całym świecie. Materiały świadczące o machlojkach finansowych wielu osób z drugiego i trzeciego szeregu rosyjskiego establishmentu potwierdziły, że to stosowana od lat praktyka tej kasty: rentę korupcyjną gdzieś trzeba przeprać. Więc publikacja nie była przełomem, bo dokumenty o nielegalnej kasie rosyjskich elit już wcześniej wielokrotnie hulały po sieci, ale była ważna, bo dostarczyła wielu konkretnych przykładów. Osobą, która przyciągnęła uwagę, był przyjaciel Putina z czasów leningradzkiej młodości, wiolonczelista Paweł Rołdugin. O tym, jak w świetle ujawnionych dokumentów wyglądała działalność biznesowa tego najbardziej utalentowanego biznesmena wśród muzyków i muzyka wśród biznesmenów, mówi krótki filmik https://www.youtube.com/watch?v=U4p1FXGXZj8 do obejrzenia w rosyjskiej i niemieckiej wersjach językowych. „[Rołdugin] jest jedynie formalnym właścicielem aktywów finansowych, których rzeczywistym beneficjentem jest Putin – opisuje wnioski z opracowania OCCRP Maria Domańska w analizie na stronie OSW (http://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2016-04-06/watki-rosyjskie-afery-panamskiej). – Jak wskazują artykuły, na majątek Rołdugina składa się kilka firm, przez które przepływają miliardy dolarów (łączne obroty najważniejszej z nich miały wynosić 2 mld USD), a w operacje finansowe za ich pośrednictwem zaangażowani są główni rosyjscy oligarchowie (m.in. bliscy Putinowi bracia Arkadij i Borys Rotenbergowie czy Sulejman Kerimow). Dochody są czerpane z nielegalnych bądź wątpliwych prawnie operacji, których celem jest wyprowadzanie za granicę znacznych środków, pochodzących często z defraudacji pieniędzy publicznych. Polegają one m.in. na udzielaniu przez rosyjskie banki państwowe fikcyjnych pożyczek dla firm Rołdugina zarejestrowanych w rajach podatkowych, a także na fikcyjnym obrocie akcjami dużych państwowych firm (w tym koncernu Rosnieft’). Inny opisany mechanizm wyprowadzania środków za granicę to niezwykle korzystne kontrakty oligarchów z Rołduginem (faktycznie darowizny, które mają ostatecznie trafiać do prezydenta Rosji). W proceder są zaangażowane banki państwowe (Sbierbank, Wniesztorgbank), a także prywatny bank Rossija, objęty sankcjami w 2014 roku. Dochody z takich operacji są nierzadko ponownie inwestowane w Rosji, głównie w zakup udziałów w strategicznych firmach (m.in. Video International – potentat branży reklamowej, koncerny samochodowe KamAZ czy Awtowaz) oraz m.in. w luksusowe nieruchomości prezydenta. Faktycznym właścicielem aktywów miałby być Putin, choć formalnie są one rejestrowane na nazwiska jego najbliższych przyjaciół-oligarchów (m.in. Jurija Kowalczuka)”.

Warto może jeszcze dodać, że rosyjska telewizja najpierw zignorowała Panama Papers, a potem umieściła aferę w kontekście zachodniego spisku przeciwko Rosji i jej prezydentowi. Zdaniem kapłanów błękitnego ekranu, „wrzutka” miała na celu rozkołysanie sytuacji w kraju w przeddzień wyborów do Dumy. W kolejnych dniach sugerowano, że całe to śledztwo oraz wyciek do mediów były finansowane przez Stany Zjednoczone. Po co? No, wiadomo, żeby zaszkodzić Putinowi. Publikacja to miał być typowy przejaw „putinofobii”.

Jeszcze ciekawsza od opublikowanych materiałów i telewizyjnego makaronu propagandowego była reakcja samego prezydenta, który wykorzystał dworski format spotkań z przedstawicielami mediów do wygłoszenia obrony Rołdugina. Najpierw rozbawiony wzruszał ramionami nad idiotami z Zachodu, którzy rzucają puste oskarżenia pod jego adresem, podczas gdy w dokumentach „nazwiska waszego pokornego sługi nie ma” (bo faktycznie nazwiska Putina nie ma, ale przecież nie po to prezydent ma sprawdzonych przyjaciół-słupów, by składać osobiście podpis pod każdą transakcją). Z błyskiem w oku opowiedział następnie zebranym, że jego drug Sierioża jest nie tylko niezwykle uzdolnionym biznesmenem, ale i człowiekiem szlachetnym. Bo trzeba państwu wiedzieć, że te marne dwa miliardy dolarów natychmiast obraca w dobra kultury, zakupując za nie wiolonczele i inne cenne instrumenty muzyczne. A zakupione skarby przywozi do Rosji. Patriota. Prezydent był autentycznie wzruszony altruizmem instrumentalisty, wprawnym ruchem odganiał od rzęs skąpą czekistowską łzę, która już-już miała spłynąć w dół po świeżo nabotoksowanym policzku.

Reakcja sieciowej publiczności na te słowa Putina była natychmiastowa. Przeliczono, że za wymienioną kwotę można kupić miliony wiolonczel, nie mówiąc już o harmonijkach ustnych lub flecikach piccolo, których można by zakupić po cztery na głowę mieszkańca i jeszcze dodać po bałałajce. Rosjanie to muzykalny naród, na pewno ludzie chętnie by przyjęli takie prezenty i kameralizowali w domowym zaciszu. Tymczasem o fundowanych przez Rołdugina stradivariusach jakoś nie było dotąd słychać – widocznie drug Sierioża nie dosyć że szlachetny, to jeszcze i skromny jest, po cichu wszystko robi, po wielkiemu cichu.

Na ślad ciemnych geszeftów rosyjskiej wierchuszki w Panamie – a także na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, Liechtensteinie – wpadł już w 2012 roku tygodnik „The New Times” (http://www.newsru.com/russia/27feb2012/putin_2.html). Autorzy dziennikarskiego śledztwa opisali schematy płukania pieniędzy Putina (pochodzących z „otkatów”, czyli doli od oligarchów lub z wątpliwych transakcji jednodniowych firemek) przez łańcuchy pośredników w rajach podatkowych. Przetoczone przez ten ukryty krwiobieg  świata sytej finansjery dolary osiadać miały na tajnych kontach w Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Nazwisko Rołdugina wtedy nie padło.

Wśród możliwych nieprzyjemnych konsekwencji publikacji materiałów z Panamy w komentarzach wymienia się ewentualne rozszerzenie listy osób objętych amerykańskimi sankcjami. Ale to temat na kolejny rozdział wielkiej księgi o przygodach rosyjskich finansów.

Nagi instynkt polityczny, część druga

7 kwietnia. Internetowa publiczność z satysfakcją upijała się szczegółami afery mieszkaniowej niedługo (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/05/nagi-instynkt-polityczny/). Zwłaszcza że główne bohaterki – kobiety, które zostały hojnie obdarowane luksusowymi nieruchomościami przez znajomego przyjaciela Putina – były dla ciekawskiej prasy niedostępne. Seksowna Alisa Charczewa w ogóle zniknęła z radarów; po serwisach plotkarskich przeleciały przypuszczenia, że gdy Alina Kabajewa dowiedziała się o istnieniu potencjalnej rywalki, wydrapała jej oczy.

Przyroda, a tym bardziej pole medialne, nie znosi pustki. Uwagę widzów błyskawicznie przekierowano na inne mieszkanie i inną atrakcyjną niewiastę. 1 kwietnia telewizja NTW wyemitowała w paśmie wieczornym film, mający pozbawić czci i wiary lidera opozycyjnej partii Parnas, byłego premiera, Michaiła Kasjanowa. Wisienką na torcie przyrządzonym przez demaskatorów były obszerne fragmenty podsłuchanych w sypialni Kasjanowa rozmów i podejrzanych ukrytą kamerą scen z życia intymnego. Kasjanow prowadził w zaciszu alkowy nie tylko rozmowy o życiu partyjnym z zajmującą współpracowniczką Natalią, ale przeżywał wraz z nią miłosne uniesienia. W telewizji zaprezentowano fragmenty nagrań, natomiast do sieci wyciekła pełna wersja dozwolona od lat osiemnastu.

Żadne studio filmowe nie opatrzyło pokazanych materiałów swoim logo. Kto nagrywał, na czyje zlecenie? Tego nie wiemy. W czasach siermiężnego komunizmu służby specjalne łowiły współpracowników metodą „na korek, worek i rozporek”, czyli szantażowały alkoholików, łudziły łatwym zarobkiem chciwców lub podstawiały atrakcyjne osobniczki miłośnikom kobiecych wdzięków. Jak świat światem to działało i działa. I rosyjskie służby też doskonale o tym wiedzą. Wszyscy mieli się okazję przekonać, że metoda „na rozporek” jest skuteczna jak żadna inna, jeszcze w czasach Jelcyna. Był taki moment pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdy pewna zawzięta prokurator ze Szwajcarii tropiła nielegalne pieniądze Familii Jelcyna. W Rosji pomagał jej w tym prokurator generalny Jurij Skuratow, który dokopał się do materiałów kompromitujących bliskie otoczenie prezydenta. W marcu 1999 r. TV Rossija wyemitowała w porze największej oglądalności film (nakręcony ukrytą kamerą), na którym „człowiek podobny do Skuratowa” oddawał się rozkoszom łoża w towarzystwie dwóch zgrabnych dziew, jak się miało okazać, prostytutek opłaconych nawet nie przez Skuratowa, a kogoś, kto chciał mu zrobić prezent. Kilka dni później Skuratow (który bronił się, że to nie on był na filmie) został zdymisjonowany. Interesy Familii nie ucierpiały. Jak twierdzą niektórzy komentatorzy, mający wtedy wgląd w zakulisowe sprawy Kremla, Familia uczyniła odpowiedzialnym za utrącenie Skuratowa ówczesnego dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa, Władimira Putina. Putin miał prokuratora wysadzić z siodła. I zrobił to metodą brzydką, brudną, niehonorową, ale, jak widać, skuteczną.

Kilka lat temu podobną metodę „rozporkową” zastosowano wobec kilku przedstawicieli tzw. niesystemowej opozycji (czyli istniejącej poza systemem władzy). Pewna swawolna fotomodelka, Jekatierina Gierasimowa, używająca pseudonimu Katia Mumu kręciła się intensywnie wokół nielubianych przez Kreml i nielubiących Kremla polityków, satyryków, pisarzy, dziennikarzy itd. Na krótko udawało jej się zakręcić im w głowie. Zaproszeni panowie lądowali w jej łożnicy, a to, co się w niej działo, Katia utrwalała zamontowaną w ukryciu kamerą. Żniwa panny Mumu – opublikowane w sieci – miały ukazać mizerię moralną ludzi, którym postało w głowie przeciwstawianie się światłemu przywództwu Władimira Putina. I znowu na materiałach nakręconych w sypialni nie było znaczka wytwórni filmowej.

Zatem pojawienie się kolejnej pościel-gate w życiu politycznym Rosji nie jest nowością. Ciekawy jest moment. Próba skompromitowania Kasjanowa (który po wszystkim oświadczył, że nie zamierza wycofywać się z działalności politycznej, a nawet skarżyć NTW o naruszenie dóbr osobistych) nastąpiła zaraz po ujawnieniu przez zachodnie media afery z mieszkaniami dla niewiast związanych tak czy inaczej z Putinem. I na dwa dni przed publikacją „Panama papers”. Tą publikacją zajmę się w kolejnym odcinku serialu, a dziś jeszcze mały rarytas z pokrewnej dziedziny.

Tygodnik „Sobiesiednik” od pewnego czasu śledzi działalność struktur obsługujących prezydenta. Administracja Prezydenta jest rozgałęzioną instytucją, są w niej nie tylko biura, ośrodki analizy politycznej, archiwa, ale także posiadłości. Gazeta opublikowała dziś listę zakupów dla jednej z rezydencji prezydenta, Zawidowo (http://sobesednik.ru/rassledovanie/20160406-dlya-kogo-rezidencii-putina-zakupayut-zhenskoe-bele?luchshee). Oszałamia na tej liście wszystko: i sumy przeznaczane na zakup luksusowej pościeli, rowerów, pieców do sauny, łódek, i dobór markowej garderoby na czas relaksu (np. damskie kostiumy kąpielowe w trzech rozmiarach, luksusowa bielizna czy rajstopy za prawie milion rubli). Ale najwięcej emocji wzbudziło zamówienie sześciu strun do harfy oraz pejcza i kagańca. Twitter zareagował momentalnie – jako ilustrację do listy zamówień Zawidowa przywoływano kadry z ekranizacji „Pięćdziesięciu twarzy Greya” i opatrywano niezbyt wybrednymi żarcikami. Niektórzy zawczasu kupują popcorn i szykują się, aby pytanie o te wyszukane zakupy zadać Putinowi za tydzień, gdy odbędzie się kolejny seans kontaktu ze społeczeństwem, czyli telewizyjna „Bezpośrednia linia”.

Nagi instynkt polityczny

5 kwietnia. Już w zeszłym tygodniu kremlowska służba prasowa grzała silniki – zapowiadano, że Zachód szykuje prowokację przeciwko Putinowi, a mianowicie do przestrzeni publicznej mają trafić jakieś materiały kompromitujące. W gabinetach obsługi wodza zrobiło się naprawdę bardzo nerwowo. Sekretarz prasowy głowy państwa od razu zaznaczał i podkreślał wężykiem, że te spodziewane rewelacje to będą wraże głosy tych, którzy tylko czyhają, aby zdyskredytować jego szefa, zazdrośni o jego sukcesy. Więc to wszystko funta kłaków nie jest warte.

Zapowiedź stała się ciałem 31 marca: agencja Reutera powołując się na OCCRP (Projekt Badań Korupcji i Zorganizowanej Przestępczości) opublikowała materiały, z których wynikało, że jeden nieznany szerokiej publiczności biznesmen z Petersburga Grigorij Bajewski kupował luksusowe nieruchomości (domy i apartamenty) pewnym kobietom. Cóż, gość miał gest, powiecie Państwo, czy to miałby być ten słynny atak na prezydenta, o co chodzi? Otóż, ciekawa jest lista obdarowanych dam. Znalazły się na niej: siostra oraz babcia Aliny Kabajewej (domniemanej konkubiny prezydenta), domniemana córka prezydenta, Katerina Tichonowa oraz pewna urodziwa posiadaczka bujnego biustu, a w przeszłości również indeksu uniwersytetu moskiewskiego Alisa Charczewa (http://alisakharcheva.livejournal.com/). Alisa jakiś czas temu wzięła udział w całkiem niedomniemanej sesji fotograficznej do kalendarza wydawanego przez studentki uniwersytetu ku czci Putina, była „dziewczyną kwietnia” wyznającą: „Władimirze Władimirowiczu, jest pan najlepszy”.

Bajewski, według enuncjacji OCCRP, jest człowiekiem Arkadija Rotenberga i podziałał w tych drogich nieruchomościach na jego polecenie. A Rotenberg jest bliskim znajomym Putina. Najprawdopodobniej jest jego osobistą „skarbonką”. Czy Bajewski istnieje naprawdę, czy jest tylko fikcyjnym bytem? Mniejsza o to. Rotenberg z całą pewnością istnieje naprawdę i naprawdę zarabia krocie na lukratywnych zamówieniach państwowych, otrzymywanych przeważnie bez przetargów. Być może jest przy okazji szyldem nad kantorkiem, w którym leżą pieniądze Putina. A gdy trzeba obdarować jakąś miłą kobietkę, to pod ladę tego kantorku sięga i transakcje firmuje i finansuje.

Nerwowość służb prasowych Kremla była uzasadniona. Gdyż z tej publikacji można wyciągnąć prosty wniosek, że Putin prowadzi podwójne życie, za kulisami wielkiej polityki ukrywa swoje „związki międzyludzkie”, no i jakieś dziwne pieniądze, które raczej nie pochodzą z oficjalnego wynagrodzenia prezydenckiego. A do ukrywania tej lewej kasy używa „słupów”. W tej roli widzimy dawnych znajomych i ich znajomych. Jak długi jest łańcuch ludzi „dobrej woli” obsługujących zakulisowe interesy prezydenta? „Grigorij Bajewski jest kolejnym dowodem na to, że raczej nie uda nam się znaleźć szwajcarskiego konta na nazwisko Putin W.W. […] Wszyscy ci Bajewscy, Timczenko, klan Rotenbergów, Szamałowów – to oni figurują jako właściciele tego, co tak naprawdę należy do Putina” – napisał Aleksiej Nawalny, od lat tropiący nielegalne aktywa rosyjskiej wierchuszki w kraju i za granicą.

Polowanie na skrywaną przed oczami całego świata fortunę Putina trwa nie od dziś. Już kilka lat temu przez prasę całego świata przemaszerowały dumnie doniesienia, że osobisty majątek Putina wynosi 40 mld dolarów. Politolog Stanisław Biełkowski, który te miliardy nagłaśniał, zawsze podkreślał, że potwierdzeniem tego, iż mówi prawdę, jest fakt, że nie został za te słowa pociągnięty do odpowiedzialności, nie wytoczono mu procesu, nie szykanowano. Gdyby to nie była prawda, przeczołgano by mnie przez wszystkie dywany – powtarzał. Skoro więc wypłynęły informacje o drogich lokalach dla dam serca Putina, to oznacza, że opowieści o miliardach nie są fikcją literacką. Ponadto można było się przekonać, że ktoś tropi podejrzane pieniądze Putina i ma go na muszce. Takie publikacje na pewno nie przysparzają rosyjskiemu prezydentowi autorytetu w gronie polityków z wysokich półek. A przecież i tak Putin jest poddany na arenie międzynarodowej ostracyzmowi z powodu aneksji Krymu i awanturniczej polityki wobec Ukrainy.

Na kolejną odsłonę tego pasjonującego serialu o lewej kasie Putina nie trzeba było długo czekać. Już w niedzielę OCCRP opublikowała Panama Papers: obszerny „kompromat” na liczną grupę polityków, którzy korzystali z rozkoszy raju podatkowego w Panamie. Zanim jednak omówię ten wątek, opowiem o jeszcze jednym znamiennym wydarzeniu, jakie wstrząsnęło rosyjską sceną polityczną w ubiegłym tygodniu. Zainteresowanie publiczności zaglądającej w dekolt  długonogim dziewczętom i w umowy o nabyciu atrakcyjnych nieruchomości szybko przełączono na informacje o liderze opozycji Michaile Kasjanowie.

W porze dobranocki dla niezbyt grzecznych dzieci telewizja NTW wyemitowała film poświęcony Kasjanowowi i jego partii PARNAS. W filmie znalazły się obszerne fragmenty pewnego spotkania, nakręcone ukrytą kamerą. A co podejrzała wścibska kamera, i co pokazano spragnionej sensacji publiczności, opiszę jutro.

W metrze ukazał się Stalin

1 kwietnia. W mowie potocznej nazywa się ten dzień Dniem Durnia. I nie do końca wiadomo, czy durniem jest ten, którego wkręcają, który uwierzy, że ma białe plecki albo urwany guzik, czy może ten, który te niewybredne żarciki sobie z ufnych bliźnich stroi. Czytanie doniesień agencyjnych i gazet tego dnia to chodzenie po polu minowym. Każda redakcja stara się wymyślić jakąś wiadomość, która wygląda prawdopodobnie, a jest fałszywką, na ogół zabawną, czasem złośliwą, a czasem kompletnie beznadziejną. Niektórzy świetnie się przy tym bawią. Niektórzy zgrzytają zębami.

Tegorocznym hitem rosyjskiego Prima Aprilisu było poinformowanie o tym, że na stacji moskiewskiego metra Arbatskaja odpadł kawałek tynku ze ścianki. I proszę sobie wyobrazić, że miejsce po tym tynku, któren odpadł, miało kształt mapy Rosji wraz z odzyskanym Krymem. Ale to jeszcze nie wszystko: w tym „okienku” ukazała się stara mozaika z podobizną Józefa Wissarionowicza Stalina. No, cud prawdziwy, sam Stalin się ukazał na ścianie stacji metra i patrzy na pędzące przed siebie tłumy, a oczy ma takie dobre, takie dobre. Boki zrywać, nieprawdaż? (https://twitter.com/sikorochka/status/715822565898452992). Inni żartownisie dodawali jeszcze: a na Łubiance widziano Berię.

Żarcik pewnie się bardzo spodobał wielu osobom. Według ostatniego sondażu ośrodka badań socjologicznych Centrum Lewady, Stalin przeżywa prawdziwy renesans. W marcu 2016 r. 54% badanych pozytywnie oceniło wodza. Tyleż respondentów uważa go za mądrego przywódcę, pod którego rządami ZSRR rozkwitł. Jednocześnie dwie trzecie pytanych nazwało Stalina tyranem, który ponosi winę za zamordowanie milionów niewinnych ludzi. Połowa badanych nazywa represje stalinowskie zbrodnią. W sondażu wykazano, że rośnie liczba tych, którzy uważają, że represje były polityczną koniecznością.

Jako primaaprilisowy kawał powszechnie przyjęto wiadomość o podpisaniu przez prezydenta Putina planu walki z korupcją na najbliższe dwa lata. Przecież korupcja jest nieodzownym elementem systemu, jakże to tak bez korupcji. Nikt by nie wiedział, co robić, jak postępować, jak żyć. Owszem, władza od czasu do czasu ogłasza plany walki z korupcją, od czasu do czasu odbywają się pokazowe chłosty tych, którzy mieli pecha i wpadli pod kosiarkę. Ale o uleczeniu systemu z tej choroby tak na poważnie nikt nie myśli. Urzędnicy straciliby rację bytu, cała wierchuszka – sens sprawowania urzędów. Bez renty korupcyjnej nie byłoby z czego płacić za pałace, wille czy apartamenty na znienawidzonym zgniłym Zachodzie, nie byłoby z czego odpalać kieszonkowego dzieciakom, które kształcą się na tymże Zachodzie w elitarnych szkołach, w których czesne kosztuje tyle, ile niezbudowana droga z miasta N do miasta M itd.

Na koniec jeszcze raz powołam się na badania Centrum Lewady. Wynika z nich, że 85% Rosjan gotowych jest cisnąć bekę z przyjaciół i znajomych, ale już tylko 8% z szefów, zaledwie 4% ze znanych polityków. Kategorycznie nie zgadza się na żarty ze świętych swojej religii 48%, innych religii – 40%, z polityków swojego kraju nie chce się podśmiewać 20%, z polityków obcych – 14% (dla porównania pięć lat temu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2011/04/01/smiech-i-polityka/).

Przeglądałam dziś przez cały dzień zasoby Twittera i FB w poszukiwaniu okolicznościowych dowcipów. Niewiele tego było. W tym roku Prima Aprilis w Rosji był raczej smutny i refleksyjny niż filuterny i skrzący się finezyjnym, beztroskim humorem. Jakie czasy, takie żarty.

Palmyranasz i rosyjski Rambo

30 marca. Od wielu dni rosyjska telewizja na wszystkich kanałach dmie mocno w rożki zwycięstwa: oto ze starożytnego miasta Palmyry wyparte zostały oddziały barbarzyńców z tzw. Państwa Islamskiego. Wojska rządowe Asada przy wsparciu rosyjskiego lotnictwa (jak się okazuje, nie za wiele wycofali) weszły do miasta, znajdującego się przez wiele miesięcy we władaniu wandali, niszczących bezcenne zabytki, siejących terror. Powodów do zadowolenia jest kilka. Już samo to, że wspierany przez Kreml polityk odnosi na froncie sukcesy. Poza tym, ocalono przynajmniej część eksponatów we wspaniałym muzeum, nad którym znęcali się degeneraci z PI. Podanie ludowi na tacy sukcesu może trochę podpompować flaczejący ostatnio ranking Putina.

Kremlowska buchalteria stara się pokazać po stronie zysków z operacji syryjskiej mnóstwo plusów, a po stronie strat – zero. Ale ten rachunek jest znacznie bardziej skomplikowany i niejednoznaczny. Nie znamy protokołów z posiedzeń Rady Bezpieczeństwa FR, na której Putin podejmował z najbliższymi współpracownikami decyzje o włączeniu się Rosji do rozgrywki na Bliskim Wschodzie. Nie wiemy zatem, jakie były rzeczywiste cele militarnego wejścia do gry. Możemy się jedynie domyślać. Znamy cele deklarowane – pokonanie tzw. Państwa Islamskiego, powstrzymanie jego marszu na Rosję już na dalekich rubieżach. Czy to się udało? Np. wczoraj i dziś doszło do ataków na policję w Dagestanie (w zamachach zginął jeden policjant, kilku zostało rannych), przyznało się do nich Państwo Islamskie (brak oficjalnego potwierdzenia). Dzisiaj w Moskwie zatrzymano kilku gości, którzy prowadzili werbunek do sił Państwa Islamskiego. W Moskwie, nie na dalekich rubieżach, nie na niespokojnym ciągle Kaukazie. Media donoszą, że „obywatele Rosji przelali terrorystom miliony rubli na „wojnę z niewiernymi”. Więc chyba jednak nie odrzucono islamistów od terytorium Rosji, jak to było w oficjalnym planie. Dalej: czy wysadzenie samolotu wiozącego rosyjskich turystów z Egiptu nie było odwetem za interwencję Rosji w Syrii, czy ludzie, którzy wtedy zginęli, nie są ofiarami polityki Putina, który cynicznie walczy o miejsce przy lepszym politycznym stole?

Informacje o bojowych ofiarach też są wstydliwie wypierane i z medialnego pola, i ze społecznej świadomości. Hybrydowa wojna – hybrydowy honor.

We wczorajszym wydaniu petersburskiej gazety „Fontanka” (http://www.fontanka.ru/2016/03/28/171/) czytamy: „Straty Rosji w Syrii to dziesiątki zabitych. Ale biuro prasowe ministerstwa obrony nie kłamie, zaprzeczając – ci bojownicy nie należą do ewidencji resortu”. To żołnierze prywatnej firmy Wagnera. Ciekawostką jest to, że za bojowe zasługi na syryjskim (a także ukraińskim) froncie panowie od Wagnera otrzymują całkiem urzędowe ordery, decyzje o ich przyznaniu podpisuje osobiście prezydent Putin.

Jak piszą autorzy opracowania, firma Wagnera oficjalnie nie istnieje. Nie ma bowiem podstaw prawnych, na mocy których można byłoby zarejestrować firmę mającą w swej dyspozycji transportery opancerzone czy haubice (podstaw prawnych nie ma, bo władze obawiają się – jak powiedział szczery Żyrinowski – że takie rejestrowane i istniejące w ramach prawa prywatne armie mogłyby przejść do partyzantki i zagrozić władzom).

Ale taka firma istnieje i działa bez przeszkód. Na jej czele stoi doświadczony pies wojny posługujący się pseudonimem Wagner. Pod jego dowództwem od 2013 r. działał tak zwany Korpus Słowiański. W 2014 r. był na Krymie, potem w obwodzie ługańskim. A od jesieni ubiegłego roku – w Syrii.

Dziennikarze „Fontanki” przyjrzeli się bliżej działalności korpusu. Wagner to, wedle ich enuncjacji, podpułkownik rezerwy Dmitrij Utkin, lat 46, zawodowy wojskowy, służył w specnazie (według innych źródeł – w GRU), potem pracował dla Moran Security Group, ochraniającej statki przed piratami. W 2013 r. wziął udział w nieudanej ekspedycji, mającej na celu wsparcie Asada w Syrii. Po powrocie z niesławnej wyprawy Wagner zaczął działać na własny rachunek, sam zorganizował „prywatną firmę wojskową Wagnera”. Pseudonim wybrał nieprzypadkowo – to hołd dla ulubionego kompozytora Hitlera, Utkin wielbi Trzecią Rzeszę (po Ługańsku paradował w niemieckim hełmie). Obecnie przebywa bądź w Syrii, bądź w obozie treningowym Molkino (Kraj Krasnodarski).

Kto walczył pod komendą Wagnera? Jak wynika z dziennikarskiego śledztwa „Fontanki”, np. Kozacy albo ludzie werbowani na Bałkanach.

Ilu ich było, ilu zginęło? Dziennikarze przyjrzeli się jednej kompanii, która walczyła w Syrii od września do grudnia ub.r. Spośród 93 ludzi zaledwie jedna trzecia powróciła do kraju – reszta zginęła lub została ranna. Najkrwawsze boje zaczęły się w roku 2016 pod Palmyrą. Nie udało się ustalić, ilu konkretnie żołnierzy Wagnera tam walczyło – może czterystu, może sześciuset. Jak walczą? „Fontanka” cytuje wypowiedź jednego z byłych podkomendnych Utkina-Wagnera: „Idziemy na pierwszy ogień, naprowadzamy lotnictwo, artylerię, staramy się wyprzeć przeciwnika. Za nami wchodzi asadowski specnaz, za nimi ekipy telewizyjne z Rosji”.

Ile zarabiają? 240 tysięcy rubli miesięcznie. To świetne pieniądze, więc chętnych jest znacznie więcej niż miejsc.

Oficjalnie rewelacji opisanych w „Fontance” brak. Ale przecież taki sukces jak zdobycie Palmyry musi mieć swojego bohatera. Do tej roli został wytypowany 25-letni Aleksandr Prochorienko, którego nazwano „rosyjskim Rambo” (http://eadaily.com/ru/news/2016/03/29/russkiy-rembo-vyzvavshiy-ogon-na-sebya-v-sirii-eto-sasha-prohorenko-iz-orenburga). Według oficjalnej wersji, oficer został zabity podczas wykonywania specjalnego zadania polegającego na naprowadzaniu rosyjskich samolotów z bazy w Chmejmim na pozycje przeciwnika wokół Palmyry. Rosyjskie ministerstwo obrony potwierdziło, że w walkach w Syrii zginęło w czasie trwania operacji sześciu rosyjskich wojskowych. Szóstym był właśnie wspomniany Rambo.

Putin polecił rosyjskiemu ministerstwu obrony okazać wszechstronną pomoc w rozminowaniu Palmyry. Zaraz też rozległy się głosy, że Rosja chętnie weźmie udział w odbudowie miasta. „Cóż za świetny powód do rozpiłowania budżetu” – zakrzyknęli zaraz komentatorzy w sieci. „Zlecenie dostanie Rotenberg [bliski współpracownik Putina, który zrobił kokosy na zamówieniach rządowych] i zbuduje do Palmyry most, który powinien zbudować na Krym”. „Ci rosyjscy wojskowi, którzy zostali wycofani z Syrii, teraz powrócą, aby rozminować Palmyrę”.

Tak czy inaczej to doskonały powód, aby wycofując się z Syrii, nadal tam pozostać.

Mały reset marcowy

25 marca. Ostatnie rosyjskie zabiegi wokół Syrii sprowadziły do Moskwy sekretarza stanu Johna Kerry’ego. Wszyscy zwrócili uwagę na wielką tekę, jaką ze sobą przytargał.

Moskwie udało się doprowadzić do zawieszenia broni w Syrii na swoich warunkach – przymusiła ona do zamilknięcia armaty ugrupowań opozycyjnych, a sobie i armii Asada pozostawiła prawo do bombardowań i innych działań zbrojnych „w razie potrzeby”. Potrzeba, jak się okazuje jest, i to niemała. Wczoraj nadeszły informacje o śmierci oficera rosyjskiego specnazu pod Palmirą (według innych źródeł, zginęło kilku Rosjan, którzy byli najemnikami, zwerbowanymi przez prywatną agencję). O miasto trwają od kilku dni intensywne walki, siły Asada donoszą, że są bliskie zdobycia tego ważnego ośrodka.

Kerry przyjechał, aby z ministrem spraw zagranicznych Ławrowem i prezydentem Putinem ustalić dalsze kroki. Według enuncjacji prasowych, Kerry został przysłany, by dowiedzieć się od Rosjan, dlaczego wycofali swoje siły (częściowo) z Syrii. Bo istniały obawy, że teraz Moskwa zechce je wysłać na Ukrainę. Sądząc z enigmatycznych, ale optymistycznych wypowiedzi Kerry’ego, został on w tym względzie uspokojony. Chyba tym razem nie było zresztą powodów do niepokoju.

Po spotkaniu podano, że i Rosja, i USA będą dążyć do zorganizowania bezpośrednich rozmów pomiędzy syryjską stroną rządową a opozycją. W trakcie tych rozmów ma zostać ustalony kalendarz okresu przejściowego przed przyjęciem konstytucji, wyborami etc. Rosja nadal trwa jednak przy Asadzie, którego Stany nadal chcą się pozbyć. W tym miejscu węzełek się zaciska.

Sprawa syryjska była przygrywką albo, jak wolą niektórzy komentatorzy, taranem, który umożliwił Putinowi przełamanie izolacji międzynarodowej, w jakiej znalazł się on po aneksji Krymu i interwencji na wschodzie Ukrainy. Teraz negocjacje dotyczące uregulowania sytuacji w Syrii są wykorzystywane przez rosyjską dyplomację do poszerzania obszarów „do obowiązkowego obgadania” w szerszym gronie. Tym obszarem numer jeden pozostaje Ukraina. Przy tym ukraińskim stole Rosja chce dyktować swoje warunki. Stany odpowiadają, że może częściowo zdejmą sankcje z Rosji, jeśli porozumienia mińskie zostaną w pełni implementowane. Czy zostaną? Kiedy? Jednym z punktów jest odzyskanie kontroli przez Kijów nad granicą z Rosją. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że to Himalaje. Uszczelnienie granicy odznaczałoby odcięcie separatystów od źródeł broni, specjalistów wojskowych, wreszcie pomocy finansowej z Rosji. Ograniczyłoby to Rosji możliwość wpływania na sytuację w Donbasie, a zatem i na Ukrainie. A przecież plan powstrzymania Ukrainy w jej deklarowanym marszu na Zachód, w stronę UE i NATO, zakłada rozjątrzanie sytuacji na tych terytoriach, a nie uregulowanie sytuacji, odbudowę i święty spokój.

Teraz najwidoczniej i ze strony Rosji, i ze strony USA mamy fazę nawijania makaronu na uszy, jak najczęstszych kontaktów, kontrolowanego rozluźniania atmosfery. Na razie bez zasadniczych zmian i zobowiązań.

Jak wspomniałam na wstępie, Kerry miał ze sobą wypchaną tekę. Co w niej miał – nie wiemy. Tego dowiedział się podobno tylko sam Putin. Ale co zobaczył? Nie wyjawił.

Kerry upomniał się na Kremlu o Nadiję Sawczenko, skazaną na 22 lata łagru w ustawionym politycznym procesie za rzekome spowodowanie śmierci rosyjskich dziennikarzy podczas walk w Donbasie w 2014 r. Kreml ze swej strony położył na stole los dwóch Rosjan, którzy siedzą w amerykańskich więzieniach: „handlarza śmiercią” Wiktora Buta i handlarza narkotykami pilota Konstantina Jaroszenki. A Putin oświadczył, że o uwolnieniu/wymianie Sawczenko będzie można porozmawiać „w odpowiednim czasie”.

Równolegle o podjęciu kroków na rzecz uwolnienia Sawczenko rozmawiali telefonicznie Petro Poroszenko i wiceprezydent Joe Biden. Obaj potępili skazanie ukraińskiej pilotki przez rosyjski sąd i ustalili, że będą działać. Ale kartę Nadii Sawczenko trzyma w rękawie Putin i to on podejmie decyzję.

Słowo klucz na najbliższy czas w stosunkach Rosji ze światem to wymiana. Kogoś się wymieni na Sawczenko, coś na coś się wymieni z USA w Syrii albo na Ukrainie. Albo tylko się powie, że coś się da, w czymś ustąpi, a jak będzie naprawdę, to się jeszcze zobaczy.

Wychodzimy, ale zostajemy

17 marca. Najpierw była długa nocna narada u Putina – Rada Bezpieczeństwa obradowała o sytuacji ogólnej, ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji gospodarczej. Komentatorom nie umknęła okoliczność, że bliski krąg współpracowników prezydenta obraduje pod osłoną nocy, w stalinowskich tradycjach – noc wszakże była ulubioną porą wytężonej pracy umiłowanego Ojca Narodów. Według oficjalnych komunikatów głównym tematem były kwestie ekonomiczne. Minęły cztery dni i znowu Putin zwołał naradę i też w porze dobranocki. Tym razem w gabinecie zasiadło tylko dwóch ministrów – obrony Siergiej Szojgu i spraw zagranicznych Siergiej Ławrow. Zebrani byli spięci. Spektakl, który rozegrał się przed kamerami, nie wyglądał na dobrze przygotowany. Wszyscy trzej smutni panowie mieli do powiedzenia ciekawe i w gruncie rzeczy radosne rzeczy: sprawy w Syrii przybrały znakomity obrót, oznajmili, zakładane cele zostały osiągnięte, mamy zawieszenie broni dzięki zabiegom rosyjskiej dyplomacji, cele tzw. Państwa Islamskiego zostały z powodzeniem zaatakowane i zniszczone, Asad wzmocniony, można wracać do domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. „Polecam częściowe wycofanie rosyjskiego kontyngentu wojskowego z Syrii” – rzucił Putin. Nikt się tego nie spodziewał.

Wydawałoby się, że ogłoszeniu sukcesu w wojnie powinny towarzyszyć fanfary zwycięstwa, oczy autorów tego sukcesu powinny płonąć zadowoleniem, tymczasem panowie byli smutni „jak kondukt w deszczu pod wiatr”.

Wieczorowa pora, jaką niestandardowo wybrano na ogłoszenie komunikatu o wycofaniu części kontyngentu, może wskazywać, że adresatem tej szczęsnej wieści był Biały Dom. Na drugiej półkuli właśnie wstawał nowy dzień.

Czemu tak nagle Putin zdecydował się na ograniczenie kontyngentu? Powodów jest kilka. Niektóre można sformułować, inne pozostają w sferze zasłoniętej dla oczu postronnych. I może właśnie te ostatnie są decydujące. Po kolei. Pierwsze tygodnie po ogłoszeniu operacji lotniczej w Syrii i nieustannym bębnieniu w telewizji o deklarowanych osiągnięciach rosyjskiego lotnictwa wojskowego rankingi poparcia dla Putina nieco się podniosły, w społeczeństwie udało się zbudować przekonanie, że Rosja wraca jako główny gracz do światowej rozgrywki politycznej. Znowu jesteśmy wielcy, znowu się z nami liczą, ura! W imię odzyskania statusu wielkiego mocarstwa warto pójść na wyrzeczenia – podpowiadała propaganda. Ale ile można oglądać relacje z nalotów na domniemane cele terrorystów, gdy w lodówce hula wiatr. To przestało działać jako środek uspokajający społeczne niezadowolenie. Zwłaszcza że przecież militarna zabawa – choćby i daleko od granic – kosztuje i to niemało. Nie bez kozery wspomniałam o tajemniczej nocnej naradzie o kwestiach gospodarczych. Być może podczas tego posiedzenia podliczono przychody i rozchody i okazało się, że jeszcze gdzieś trzeba przyciąć, bo naprawdę budżet się nie dopina. W budżecie założono średnią roczną cenę ropy 50 USD za baryłkę, tymczasem w styczniu i lutym ceny były znacznie poniżej tej wartości. Teraz nic nie wskazuje, aby ropa miała znacznie odbić w górę. Pieniędzy zaczęło brakować. Może te wyliczenia miały jakieś znaczenie dla podjęcia decyzji o wycofaniu części wojska z Syrii, a może nie. Dotychczas było tak, że na wielkich politycznych celach nie oszczędzano – nie liczono się z kosztami anektowania Krymu, rozpętania wojny na wschodzie Ukrainy, zaczepnych lotów w pobliżu przestrzeni powietrznej państw NATO itd.

Popatrzmy na to, co Putin z Syrii wycofuje, a co zostawia. Wycofał w świetle kamer i z wielkim przytupem samoloty szturmowe i bombowce. Do kraju powróciły łącznie cztery grupy maszyn. Nie wiemy dokładnie, jak liczne było zgrupowanie – może kilka tysięcy wojskowych, może więcej. Nie wiemy też dokładnie, ilu rosyjskich wojskowych pozostanie. Na pewno nie zostaną wycofani doradcy, przydzieleni armii Asada. Na pewno pozostanie obsługa dwóch baz – morskiej w Tartus i powietrznej w Chmejmim. Na pewno na dyżurze pozostaną okręty marynarki wojennej na Morzu Śródziemnym i Kaspijskim. Pozostanie S-400 dla powstrzymywania ewentualnych zapędów Turcji. A wycofane samoloty w razie czego mogą szybko powrócić i znowu zaatakować antyasadowską opozycję, jeżeli rozmowy pokojowe w Genewie ułożą się po nie myśli Moskwy i jej faworyta. To wycofanie jest nawet nie tyle częściowe, ile pozorne, żeby nie powiedzieć hybrydowe.

Trwa zawieszenie broni, które wszelako nie przewiduje przerwania ataków na cele tzw. Państwa Islamskiego. Putin znów przymierza swoją ulubioną szatę gołębia pokoju. Przecież takiemu zwycięskiemu cezarowi nikt nie będzie np. wypominał, że w bombardowaniach prowadzonych przez dzielnych rosyjskich sokołów zginęli syryjscy cywile. Propaganda będzie teraz utrwalać hasło, że rosyjski kontyngent ma obecnie do wypełnienia cele pokojowe, a nie wojenne. Choć tak naprawdę Putinowi wcale nie chodzi o to, aby konflikt zakończyć. To wygodne narzędzie do rozgrywki z Zachodem i aktorami regionalnymi, przede wszystkim Iranem i Syrią. Znowu ustawiamy figury, od nowa gramy, zmieniamy dekoracje, stawiamy nowe cele, choć tamtych poprzednich (walka do pełnego zwycięstwa nad tzw. Państwem Islamskim i terroryzmem) nie osiągnęliśmy. „Die Welt” napisał: „to, że Putin wycofuje się teraz, zanim Państwo Islamskie zostało pokonane, świadczy o jednym: że deklarowany cel wcale nie był celem rzeczywistym operacji w Syrii”. To wiemy nie od dziś. Chodziło o wzmocnienie Asada i to się udało. Putin chciał tym samym powiedzieć Obamie, że nie podoba mu się amerykańskie popieranie ruchawek prowadzących do zmiecenia władz poszczególnych państw. I dlatego Rosja będzie popierać władze, choćby to byli krwawi dyktatorzy jak Asad.

Mamy zapewne do czynienia z kolejną próbą Putina przymuszenia reszty partnerów do rozmów na warunkach Rosji, pod innym szyldem. No i jeszcze Putin chce zadać Zachodowi szalenie ważne pytanie – czy ktoś, kto niesie pokój, nie zasługuje na to, aby wreszcie zdjąć z niego sankcje? Ale czy wszyscy uwierzą w niepokalaną reputację Rosji i rzeczywiście zapomną wszystkie jej wojenne grzechy i to nie tylko te na Bliskim Wschodzie?