Archiwa tagu: protest

Cztery piętra do nieba

21 maja. Jedni są za, inni są przeciw, jeszcze inni za, a nawet przeciw. W Moskwie nie cichną emocje wokół planu wyburzania chruszczowek – rozpadających się czteropiętrowych bloczków, budowanych w epoce Nikity Chruszczowa. Mer Siergiej Sobianin ogłosił wielki plan odnowy stolicy, który zyskał miano „renowacji” i wywołał wielkie poruszenie wśród mieszkańców.

Kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych gensek Chruszczow rzucił hasło „jedno mieszkanie – jedna rodzina”, plan przyjęto jednoznacznie z entuzjazmem. To była faktycznie nowa epoka, tchnienie odwilży. Obywatelom pozwolono cieszyć się własnym kątem, bez konieczności uwspólniania kuchni i łazienki z sąsiadami z „komunałki”, uważnie podpatrującymi, co się dzieje za ścianą – i jakże często uprzejmie donoszącymi organom bezpieczeństwa. Idea była taka: budować z byle jakich materiałów, byle szybko. Prowizorka ta bowiem miała trwać niedługo – najwyżej trzydzieści lat. Produkowano w fabrykach domów gotowe moduły. Mieszkania jedno- lub dwupokojowe, z łazienką, której niewielkie okieneczko wychodziło na kuchnię, właściwie kuchenkę. Klucze do mieszkań w chruszczowkach wydawano „na przydział”. To była forma mieszkania socjalnego, choć wtedy takiego pojęcia z ZSRR nawet nie było.  Osiedla chruszczowek powstawały w wielu radzieckich miastach, większość z nich stoi do dziś. W niektórych przeprowadzono lifting, w niektórych – choć wszystko się sypie – nie zrobiono przez te wszystkie lata remontu.

Wiele chruszczowek znajduje się w centrum lub blisko centrum na terenach atrakcyjnych z punktu widzenia deweloperów pokrywających ostatnio Moskwę tak zwanymi „murawiejnikami” (mrowiskami) – gigantycznymi, wielopiętrowymi blokami o różnym standardzie, lepszym i gorszym. Wiadomo, grunty w centrum są drogie, trzeba wybudować jak najwyższe domy, aby trud budowlańca zwrócił się deweloperowi jak najszybciej.

I oto władze Moskwy występują z szerokim planem „renowacji”. Zakłada on, że chruszczowki zostaną wyburzone, a mieszkańcy zostaną przeniesieni do innych mieszkań. Zapisane w projekcie ustawy o „renowacji” zasady przyznania lokalu zamiennego są na tyle rozmyte (np. nie ma w nich gwarancji, że wysiedlani z chruszczowek otrzymają lokal o tym samym standardzie, metrażu, lokalizacji w centrum itd.), że lokatorzy poczuli się zagrożeni w swoich prawach. Odbyły się demonstracje i to dość liczne, nazywane przez opozycyjnych publicystów „protestami przeciwko deportacji moskwian”. Władze odstąpiły krok wstecz, na wyraźne polecenie prezydenta Putina zapowiedziano konsultacje społeczne, wprowadzono zasadę głosowania – lokatorzy mogą się wypowiedzieć, czy chcą, by ich blok został wyburzony, czy nie. Spowodowało to niesłychaną zawieruchę. Jedni demonstrują za, inni – przeciwko. Jedni chcą, drudzy – nie chcą. Jeszcze inni by może i chcieli, ale nie mają za grosz zaufania do władz, obawiają się, że i tak zostaną zrobieni w konia, więc wolą już to, co mają – czyli kąt w dobrym miejscu. Niektórzy domagają się rozbiórki swojego bloku, inni wręcz przeciwnie – walczą o wykreślenie z rejestru domów, przewidzianych do wyburzenia. Zainicjowana akcja władz miasta ujawniła niebywały bałagan w prawie lokalowym. Prawa własności do lokali w ogromnej liczbie przypadków są nieuregulowane, ludzie mieszkają w chruszczowkach (zapewne nie tylko w chruszczowkach) „na pticzjich prawach” – jak ptaki przelotne, użytkują mieszkania prawem kaduka. Są też i tacy, którzy wykupili swoje kwaterki na własność lub nabyli na wolnym rynku. Jak ich potraktować?

„Renowacja” to eldorado dla branży budowlanej, możliwość pozyskania lukratywnych kontraktów na budowę nowych obiektów, a także złoty interes dla biurokratów, którzy będą decydować, kogo, gdzie, w jakim trybie przemieścić, a także kto, gdzie i jak będzie budował (stwarza to pole do korupcji). Po Moskwie krążą pogłoski, że najwięcej z tego tortu dostaną bracia Rotenbergowie – bliscy znajomi Putina, którzy dziwnym trafem dostają zawsze smakowite zlecenia. W moskiewskim żargonie już zaczęto nazywać akcję „renowacji” chrenowacją („chren” to chrzan, ale także wulgarne określenie męskiego przyrodzenia).

Plan zakłada powstanie gigantycznego Funduszu Renowacji – dziwnego ciała, wyposażonego w rozległe pełnomocnictwa. Jak pisze Julia Łatynina w „Nowej Gazecie”, „to supermonstrum może wszystko. Decydować, komu przyznać zlecenie na budowę, decydować, który z budynków zostanie wyburzony i co powstanie na jego miejscu […]. Z projektu ustawy wynika, że właściciele domu, który ma być zgodnie z wolą Funduszu Renowacji zburzony, nie mają żadnych praw. Dom może zostać rozebrany na podstawie decyzji władz miasta Moskwy. Jeżeli mieszkańcy się nie zgadzają, to dom i tak rozbiorą na podstawie orzeczenia sądu. Gdy patrzę na to, jak już dziś tym, którzy się nie zgadzają [na rozbiórkę], podpala się mieszkania, przecina opony w autach itd., to myślę sobie, że Fundusz może się uciekać do innych metod przekonania nieprzekonanych. W projekcie nie ma też słowa o tym, jak mają być budowane te nowe domy dla wysiedlonych z chruszczowek – ile mają mieć pięter, w jakiej odległości od siebie mają być wznoszone, nie mówiąc już o terenach zielonych. Jednym słowem, projekt ustawy o renowacji pozwala supermonopoliście pod nazwą Fundusz Renowacji wykwaterować 1,6 miliona moskwian z ich domów i wprowadzić ich do wielopiętrowych bloków, przypominających trumny bez zieleni, infrastruktury, szkół, przedszkoli, sklepów i przychodni lekarskich”.

1,6 miliona moskwian objętych „renowacją”. Niezły kapitał społeczny.

Oko kandydata

14 maja. Różnie o nim mówią i piszą – najskuteczniejszy rosyjski opozycjonista, nieustraszony bojownik z korupcją, piętnujący nowobogactwo złodziejskiej putinowskiej ekipy, mistrz politycznego lansu, romansujący z nacjonalizmem populista, a także projekt Kremla. Jedno jest pewne: Aleksiej Nawalny skupia wokół siebie coraz większe zainteresowanie i pozostaje fenomenem na rosyjskiej scenie politycznej. Ostatnio znowu znalazł się w centrum uwagi: stał się ofiarą chuligańskiego ataku, w wyniku którego mógł stracić wzrok w jednym oku.

Wielokrotnie pisałam o akcjach Nawalnego i jego ambicjach politycznych. Kilka jego ostatnich działań odbiło się szczególnie szerokim echem. Publikacja materiałów na temat majętności premiera Dmitrija Miedwiediewa (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/03/03/dzialka-w-toskanii-czyli-eine-kleine-dimongate/), zorganizowanie najliczniejszej od pięciu lat demonstracji przeciwko skorumpowaniu władz (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/03/27/pokolenie-p-dorasta/), wreszcie – ogłoszenie zamiaru kandydowania w przyszłorocznych wyborach prezydenckich i rozpoczęcie szeroko zakrojonej kampanii z otwieraniem sztabów wyborczych w całym kraju, naborem wolontariuszy itd.

Wizytom Nawalnego w miastach, gdzie tworzone były jego sztaby, towarzyszyły ataki „nieznanych sprawców”, którzy oblewali go tak zwaną „zielonką” (zielony płyn dezynfekcyjny, którym przemywa się rany; pozostawia na skórze długotrwałe zabarwienia). Początkowo Nawalny robił z tych napaści show: fotografował się z zieloną twarzą i włosami, kpił z tchórzy, którzy go w ten sposób potraktowali. Ale gdy 27 kwietnia napastnik chlusnął mu w twarz „zielonką” z jakimś żrącym dodatkiem, żarty się skończyły – polityk mógł stracić wzrok w prawym oku.

Podjęte przez Nawalnego starania o wyjazd na leczenie zagranicę uwieńczone zostały nieoczekiwanie sukcesem, dzięki… wstawiennictwu Kremla, do którego Nawalny sam się zwrócił o pomoc. Splot wydarzeń był nader ciekawy.

Oto 3 maja sąd w Kirowie odrzucił apelację od wyroku (pięć lat „w zawiasach”) wymierzonego Nawalnemu za nadużycia finansowe w słynnej sprawie „Kirowlesu”. Tym samym wyrok się uprawomocnił. A Nawalny jako osoba skazana prawomocnym wyrokiem, nie może stawać w szranki wyborcze.

Dzień później Nawalny otrzymuje zgodę na wydanie mu paszportu i wyjazd, choć jednocześnie kolportowane są komunikaty, że nie ma prawa opuszczać terytorium Rosji. Potem komunikaty te są dementowane, potem znowu potwierdzane. Niejasności wzmagają potężny szum medialny, jaki podnosi się ze wszech stron wokół sprawy wyjazdu Nawalnego na operację do Hiszpanii. Szumią krytycy, szumią i zwolennicy, zdetonowani, że ich ulubieniec „poszedł na współpracę” z Kremlem i poprosił o protekcję. Po sieci snują się domysły, że władzom chodzi o pozbycie się niewygodnego polityka z kraju – bo jak wyjedzie, to mogą go potem nie wpuścić pod byle pozorem itd. Nawalny wyjeżdża, pomyślnie przechodzi operację i bez przeszkód wraca do Moskwy.

Jednocześnie toczy się sprawa wyjaśnienia, kto napadł na Nawalnego. Jego współpracownicy ustalają tożsamość napastnika i jego prawdopodobnych pomocników. To aktywiści prokremlowskiego ruchu SERB, znane są ich personalia. Policja prowadzi własne śledztwo. Na razie bez widomych rezultatów.

Wrócę jeszcze do sprawy kluczowej – wyeliminowania Nawalnego z wyborów dzięki zabiegowi z uprawomocnieniem wyroku. Obrona zapowiedziała kolejną apelację do Trybunału Praw Człowieka. Ale czy będzie to skuteczne? Władzom nie mogło się podobać to, że Nawalny wrzuca do przestrzeni internetowej niewygodne dla ekipy rządzącej tematy i wykazuje, że to skorumpowana klika pasożytów. Do przestrzeni internetowej, a więc jednak – ograniczonej. Natomiast jako kandydat na prezydenta zyskałby prawo do występowania w telewizji, a to już zupełnie inny zasięg rażenia. Kreml najwidoczniej nie chce ryzykować.

Tymczasem Nawalny mobilizuje ludzi do kolejnej demonstracji, która ma się odbyć 12 czerwca.

Pokolenie P dorasta

27 marca. Pokolenie P to ludzie, którzy urodzili się, gdy do władzy w Rosji doszedł prezydent Władimir Putin. Mają dziś siedemnaście lat. Podczas wczorajszych demonstracji, jakie odbyły się w wielu miastach Rosji, młodzi i bardzo młodzi stanowili pokaźny odsetek. Czy to jakaś jasna zorza na ponurym niebie czekistowskiego putinizmu?

Protesty zorganizował Aleksiej Nawalny i jego Fundacja Walki z Korupcją. Akcja zaczęła się na początku marca od spektakularnego pokazu filmu o otrzymanych za rentę korupcyjną majętnościach premiera Dmitrija Miedwiediewa (pisałam o tym: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2017/03/03/dzialka-w-toskanii-czyli-eine-kleine-dimongate/). Dochodzenie w sprawie bogactw „Dimona”, jak familiarnie nazywają pana premiera internetowi prześmiewcy, Nawalny zaczął od prześledzenia, jakie zakupy przez Internet robi Dmitrij Anatoljewicz. Fundacja Nawalnego policzyła, ile kosztują najmodniejsze modele obuwia sportowego z kolorowymi podeszwami i sznurówkami, którymi szpanuje szef rosyjskiego rządu. Okazało się, że niemało. I tak od rzemyczka do koniczka, czyli rezydencji, pałaców, winnic, jachtów etc.

Film na kanale Youtube obejrzało kilkanaście milionów ludzi (https://www.youtube.com/watch?v=qrwlk7_GF9g). Taka widownia w Internecie to jednak jest coś. Nie muszę dodawać, że przez ogólnokrajowe kanały państwowej telewizji materiał nie został wyemitowany . Władze już dawno nałożyły szczelny kaganiec na telewizję i wysokonakładowe tytuły prasowe, natomiast alternatywne nisze medialne pozostały na uboczu, owszem, prześwietlane, ale nie tak dokładnie. Tymczasem młode pokolenie telewizję niespecjalnie ogląda, natomiast na co dzień korzysta z Internetu. I to media społecznościowe okazały się drożnym kanałem komunikacji, przez który można dotrzeć z przekazem politycznym do dużego segmentu społeczeństwa. Nawalny wykorzystał ten kanał skutecznie, wylansował wielką akcję pod hasłem walki z korupcją na najwyższych szczeblach władzy. Przekonał rzesze ludzi, że korupcja to zło, że przedstawiciele władzy podle i prymitywnie okradają społeczeństwo. Ludziom żyje się trudno. Ludzie się wkurzają.

I wczoraj przyszło w sumie kilkadziesiąt tysięcy w skali kraju. Z jednej strony to niewiele jak na wielką Rosję. Z drugiej strony jednak to wiele jak na akcję nielegalną (bez zezwolenia – większość municypalnych władz nie wyraziła zgody na marsze), w sytuacji, gdy wiele trzeba zaryzykować. I rzeczywiście – uczestników demonstracji w dużej liczbie zatrzymano (wielu – w bardzo brutalny sposób), następnie w trybie przyspieszonym skazano na kilkunasto-, kilkudniowe areszty administracyjne i grzywny.

Protesty zostały zignorowane przez propagandowe tuby Kremla, natomiast relacje z marszów znalazły się w centrum zainteresowania użytkowników mediów społecznościowych (przegląd materiałów można obejrzeć m.in. tu: http://www.svoboda.org/a/28391677.html).  Niektóre zdjęcia są fantastyczne. Na przykład to, na którym uchwycono moment, gdy grupa kilku byków z OMON-u podnosi do góry i taszczy młodą dziewczynę. Przez komentatorów fotka został uznana za najlepszy kadr z manifestacji, świetnie ilustrujący to, co się działo. W Internecie chodzi pod tytułem „Zuzanna i starcy”. Przewrotnie. Ale coś w tym jest.

Nawalny obiecał wszystkim zatrzymanym – w samej Moskwie ponad tysiąc osób – że zorganizuje dla nich pomoc prawną. Pomoc ta może okazać się potrzebna. Putin będzie z chłodną przyjemnością mścił się na tych, którzy zakłócili mu spokój. 26 marca minęła siedemnasta rocznica wyborów prezydenckich, które przyniosły Putinowi zwycięstwo. Posłuszne telewizje kładą społeczeństwu do głowy, że społeczeństwo kocha prezydenta i popiera jego genialną politykę. A tu całkiem spora grupa zakłóciła ten miły obrazek. Do zaplanowanych na marzec 2018 roku wyborów Putina pozostał rok, Kreml chciałby mieć spokój i gwarancję wysokiego zwycięstwa. Można zatem oczekiwać, że wszelkie próby destabilizacji i ograniczenia rozmiarów wygranej Putina będą przez Kreml hamowane wszelkimi sposobami. Zapewne zatrzymani uczestnicy wczorajszych protestów zostaną poddani restrykcjom, podobnie jak uczestnicy antyputinowskiej demonstracji na placu Błotnym w maju 2012 roku, gdy protestowano przeciwko kolejnej kadencji Putina. Wielu uczestników „błotnego” protestu skazano na wysokie wyroki.

Władza się władzy nie wyrzeknie. Nie wyrzeknie się też renty korupcyjnej, wszak to filar systemu.

Koszulki z napisem „Putin kat Biesłanu”

3 września. Ten ból nie daje się uśmierzyć. Matki Biesłanu ciągle opłakują swoje dzieci. Od tragedii w szkole numer jeden minęło dwanaście lat. W Osetii Północnej to ciągle niezabliźniona rana, w Rosji – już coraz bardziej zapomniane wydarzenie, jedno z dramatycznego pasma, spychane na margines. Władze nie chcą, by przypominać liczne znaki zapytania, które nadal wiszą nad tą ponurą tragedią. Nie chcą dostrzegać własnych błędów, nie chcą przyznawać się do winy, wyciągać na światło dzienne upychanych po kątach niewygodnych epizodów. A tych pytań i wątpliwości jest wiele. I jest nowe źródło bólu.

O wyjaśnianie wątpliwości i o ukaranie winnych ciągle upominają się kobiety, które straciły podczas zamachu dzieci i bliskich. W trakcie obchodów rocznicy napadu czeczeńskiego komanda na szkołę kilka matek Biesłanu wyraziło protest. Mówi Ełła Kiesajewa, przewodnicząca organizacji Głos Biesłanu: – Akcję zorganizowała nasza organizacja, w jej skład wchodzi trzydzieści osób. 1 września w czasie uroczystości żałobnych w szkole zdjęłyśmy płaszcze, aby było widać napisy na naszych koszulkach [napis głosił: „Putin – kat Biesłanu”]. Swoją akcją chciałyśmy wskazać społeczeństwu winowajcę tej tragedii. Prowadzona jest kolosalna agitacja, tworzone są mity o Biesłanie. A my chciałyśmy pokazać, że przez te dwanaście lat widzimy jednego winnego – tego właśnie człowieka. Prowadzimy własne śledztwo, zbieramy fakty, dowody. Złożyłyśmy pozew do Trybunału Europejskiego w sprawie naruszenia konwencji praw człowieka. Policjanci i ludzie z Federalnej Służby Bezpieczeństwa od razu nas otoczyli i zaczęli spychać w róg sali. Stanęłyśmy pod ścianą, zablokowali nas tam. […] Łapali nas za ręce, nie pozwalali wyjść na środek sali, ale w końcu nam się to udało. Krzyczałyśmy: „To nasze prawo, my tak uważamy”. Kiedy wyszłyśmy ze szkoły, podjechała policja – ze stu ludzi. Okrążyli nas i pojedynczo wyciągali. Szturchali, szarpali, wykręcali ręce, popychali.

Zatrzymane kobiety z Głosu Biesłanu i dwie dziennikarki (z Nowej Gaziety i internetowego czasopisma Takije Dieła) przewieziono na posterunek, przetrzymywano sześć godzin, nie udzielono pomocy medycznej, choć były poturbowane. Matki Biesłanu trafiły przed oblicze sądu za zakłócanie porządku. Przy pustej sali, pod osłoną nocy. I zostały skazane prawomocnym wyrokiem. Sąd uznał ich winę. Za podstawę wyroku biorąc zeznania policjantów. Skazał matki Biesłanu na bardzo wysokie grzywny i prace społeczne.

Dalej.

Rzeczniczka praw człowieka Tatiana Moskalkowa potępiła i matki Biesłanu, i policjantów, którzy szarpali kobiety przy zatrzymaniu (za przykład odpowiedniego zachowania dała policji „uprzejmych ludzi”, czyli zielonych ludzików). Wzięła w obronę prezydenta: „Nasz prezydent zrobił tak wiele dla podniesienia poziomu życia społeczeństwa. Zrobiono tak wiele, aby w naszym kraju nie powtórzyła się ta tragedia”. Na forach internetowych zaraz pojawiły się komentarze, że pani Moskalkowa jest rzecznikiem praw człowieka. Jednego konkretnego człowieka – Putina.

W jednym z talk show na pierwszym programie rosyjskiej telewizji uczestnik dyskusji polityk Leonid Gozman próbował podjąć temat Biesłanu. Został zakrzyczany przez rycerzy telewizyjnej propagandy, zarzucono mu, że w celach politycznych wzywa imienia Biesłanu. Gdy nie przestawał mówić, prowadzący odebrał mu głos.

Nie ma miejsca na refleksję. Wygląda na to, że nie ma już miejsca na wspominanie o Biesłanie w ogóle.

Dziennikarka Radia Swoboda Jelena Rykowcewa napisała na FB: „Nie znajduję w języku rosyjskim słów na określenie tego draństwa. W głównym wydaniu dziennika telewizyjnego [1 września] nadano wielowątkowy materiał o tym, że w kraju rozpoczyna się rok szkolny. We Władywostoku prezydent spotyka się z uczniami, w Tule tamtejszy gubernator – w elewami, […] w Groznym uroczyście zaczyna działać ogólnokrajowy ruch uczniów, w Moskwie minister Ławrow przemawia do studentów MGIMO, premier Miedwiediew jest z wizytą w szkole kształcącej techników transportu, minister Szojgu wpada na uroczystości na uczelnię wojskową, Żyrinowski tu, Ziuganow tam. A jeszcze apele w szkołach w Doniecku i Ługańsku. I nawet korespondencja z Kijowa, pełna niepokoju, że podręczniki historii tam zmieniają. Wszędzie były kamery, wszystko pokazały. A Biesłan? Nie ma Biesłanu. Nie pasuje do obrazka szczęśliwości”.

Przez kilka lat na szkolnych uroczystościach rozpoczęcia roku ogłaszano minutę ciszy, czcząc w ten sposób pamięć dzieci, które zginęły w Biesłanie. W tym roku nie ogłoszono. Zanik pamięci.

Zemsta nietoperzy

29 sierpnia. Tego samego dnia, gdy „dama z pilniczkiem”, Jewgienija Wasiljewa została na mocy decyzji sądu zwolniona przedterminowo z kolonii karnej (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2015/08/25/dama-z-pilniczkiem/), inny sąd – w Rostowie nad Donem – ogłosił wyrok w sprawie Olega Siencowa i Ołeksandra Kolczenki: 20 i 10 lat kolonii o zaostrzonym rygorze. Przypadkowa koincydencja terminów? Możliwe, ale symboliczna i wymowna. Rosyjska Temida ma dwa oblicza jak Janus – jedno dla swoich (łagodne, pełne wyrozumiałości, z opaską na oczach, pozwalającą nie widzieć złodziejstwa), drugie dla wrogów (za winy niepopełnione, za niezgodę z geniuszem prezydenta – kara, w łeb, w łeb).

Akt oskarżenia w sprawie Siencowa-Kolczenki uszyto grubymi nićmi, bezwstydnie, na polityczne zamówienie. Oskarżono ich o zorganizowanie grupy przestępczej, mającej na celu dokonanie zamachów terrorystycznych. Zarzuty ciężkie, jedne z najcięższych. Tyle że dowodów tych win w sądzie nie przedstawiono, zamachów nie było, nikt nie zginął, nikt nie ucierpiał. Sięgnięto po doświadczenia „stalinowskiego prawa” – jest człowiek, a paragraf się znajdzie. I to wystarczy, by skazać.

Siencow – mieszkaniec Krymu, reżyser, pisarz – był aktywistą Automajdanu, w czasie operacji zajmowania Krymu przez wojska rosyjskie zaopatrywał ukraińskich żołnierzy zablokowanych w bazach. Po aneksji, z którą – jak przypomniał w sądzie w słowie końcowym (całość tutaj: http://tvrain.ru/teleshow/here_and_now/ja_ne_krepostnoj_chtoby_s_zemlej_menja_peredavat_rech_ukrainskogo_rezhissera_olega_sentsova_v_sude-371693/) – kategorycznie się nie zgadza, pozostał na półwyspie. Nie uległ chorobie #Krymnasz. Kontaktów z Ukrainą nie zerwał, zachował ukraińskie obywatelstwo, udzielał się w poszukiwaniach ludzi, którzy w tajemniczych okolicznościach zniknęli podczas wydarzeń na Majdanie. Został aresztowany w maju ubiegłego roku przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa Rosji. Najpierw postawiono mu zarzut podpalenia drzwi biura partii Jedna Rosja w Symferopolu. Zbrodnia to niesłychana. Do przyznania się nakłaniano go pogróżkami, biciem, duszeniem i innymi przyjemnymi metodami. Gdy to nic nie dało, zarzuty „wzmocniono”: na polecenie Prawego Sektora (do którego Siencow rzekomo należał), ukraińskiej organizacji, której działalność na terytorium Federacji Rosyjskiej jest zakazana, Siencow miał zorganizować grupę terrorystyczno-dywersyjną w celu dokonania zamachów.

Akt oskarżenia oparto na zeznaniach świadka, znajomego i współpracownika Siencowa, Giennadija Afanasjewa (w osobnym procesie dostał wyrok 7 lat łagru). Podczas rozprawy Afanasjew wycofał się z obciążających Siencowa zeznań. Jak powiedział – wyciśnięte z niego zeznania śledztwo uzyskało, stosując tortury. Sąd jednak okazał się bardzo przywiązany do wersji z podpaleniem i planowanym wysadzeniem w powietrze pomnika Lenina i wiecznego ognia przy memoriale Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w Symferopolu i nie zwrócił uwagi na wycofanie zeznań, jedynej podstawy oskarżenia. Siencow stwierdził, że nie miał nic wspólnego z uszkodzeniem drzwi do siedziby rosyjskiej partii. Obrona wskazywała ponadto, że biuro partii nie jest obiektem państwowym, to jedynie siedziba organizacji społecznej, zresztą żadnych dowodów udziału Siencowa w tym epizodzie nie ma. A czy są jakieś dowody, czy wszystkie zostały nieudolnie sfabrykowane? Nie było żadnych aktów terroru, żadnych wybuchów, żadnych ofiar. Fikcja nieliteracka. Bohdan Owczaruk z Amnesty International zwrócił uwagę na to, że rosyjski wymiar sprawiedliwości złamał art. 3 europejskiej konwencji praw człowieka: „zeznania, otrzymane w wyniku tortur, nie powinny stanowić podstawy wyroku sądu. Ponadto proces nie powinien odbywać się w Rostowie nad Donem – zgodnie z prawem, obywatele Ukrainy nie mogą być wywożeni z terytorium Krymu na terytorium Federacji Rosyjskiej, jako że Krym jest terytorium okupowanym, a konwencja genewska jasno określa zasady, które państwo okupujące powinno przestrzegać. Poza tym ich nie mieli prawa sądzić według prawa rosyjskiego, a według ukraińskiego. Co do oskarżenia o terroryzm, to powinno zostać wycofane”.

„To proces pokazowy, podobnie jak w przypadku Nadii Sawczenko. Trzeba zademonstrować, że jeżeli ktoś neguje przynależność Krymu do Rosji lub zamierza na poważnie wziąć udział w działaniach wojennych nie po stronie rosyjskiej, to my tych ludzi wykradniemy i posadzimy na długie wyroki, żeby zapamiętali. Chodzi o to, żeby ludzie się bali. Komunikat jest taki: jeżeli otworzysz usta i coś powiesz przeciwko nam – pięć lat, a jak cokolwiek zrobisz – 23 lata. To typowa sadystyczna logika, żeby ludzie nie śmieli nawet nic powiedzieć” – komentował w audycji „Echa Moskwy” politolog Stanisław Biełkowski.

Polityczny charakter procesu Siencowa nie ulega wątpliwości. Za chwilę rozpocznie się proces wspomnianej przez Biełkowskiego Nadii Sawczenko. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że i tam zapadnie wysoki wyrok skazujący. Ci skazani będą kartą przetargową Putina w rozmowach z Ukrainą, a przede wszystkim z Zachodem.

O Siencowa upominali się w licznych listach i petycjach europejscy filmowcy. Bez skutku – nikt ich w Rosji nie usłyszał, nikt nie wysłuchał. Rosyjskie środowisko artystyczne jakoś się nie burzyło przeciwko niesprawiedliwemu wyrokowi na kolegę. Pojedynczy twórcy próbowali protestować. Aleksandr Sokurow krytykował postępowanie Rosji wobec Siencowa, wzywał do jego uwolnienia. Podobnie Aleksiej German jr., Władimir Kott, Aleksiej Fiedorczenko, Władimir Mirzojew, Paweł Bardin, Askold Kurow. Krótka lista przyzwoitości. Nikita Michałkow ze swej strony próbował wystąpić w obronie Siencowa. Nieśmiało. W rozmowie z dziennikarzami zastrzegał się: „Nie mogę podskoczyć wyżej własnej głowy. Te prośby, które wysyłaliśmy, również ja osobiście [Michałkow skierował prośbę o uwolnienie Siencowa do Putina]… Są dość poważne dokumenty, noszące prawny charakter procesowy, do których nie potrafię się odnieść, ponieważ nie jestem prawnikiem. Ty mówisz – wypuśćcie go, bo to zdolny reżyser, a tobie odpowiadają: przecież to terrorysta i przedstawiają ci fakty. Trudno z tym dyskutować”. Ciekawe, jakie to fakty przedstawiono Michałkowowi, że się uspokoił i zamilkł.

Spośród komentarzy internetowych po ogłoszeniu wyroku w procesie Siencowa-Kolczenki wyróżnił się pisarz (a właściwie były pisarz), były skandalista Eduard Limonow („Ja, Ediczka”): „Siencow dostał 20 lat. Słusznie! Człowiek, który nazwał Rosjan okupantami Krymu zasługuje na dwudziestkę, potwór! Ukraina przez 23 lata gwałciła Krym. My Krym zdobyliśmy za czasów Katarzyny II, a Ukraina go u nas wyszachrowała, wymaniła u Jelcyna pijaczyny. Niech Siencow siedzi za ukradzione rosyjskie dobro”.

A inny komentator, Anatolij Krawczenko zapytał: „Jak to? To Girkin nie jest terrorystą, a Siencow jest?”.

Panie i panowie, zamykamy!

„Myślę, że to, co się dzieje na Ukrainie – jest straszne. Ale to, co się dzieje w Rosji – jest o wiele straszniejsze” – Borys Chersoński, poeta z Odessy.
Jest taki obraz radzieckiego malarza Aleksandra Dejneki – górą po wiadukcie idą ludzie, zakutani w płaszcze, samotnie i grupkami, zwyczajni ludzie, dołem, w przeciwnym kierunku, pod tymże wiaduktem też idą ludzie, ale nie są już zwyczajni: idą w szyku, każdy ma na ramieniu broń. Patrząc na ten obraz zawsze myślałam, jak łatwo jest tych zwyczajnych ludzi z góry wiaduktu zmienić w ludzi z karabinem, jak łatwo obudzić demony wojny. Jak łatwo zejść z górnego poziomu wiaduktu, ale jak trudno znów nań wejść.
Z rosnącym niepokojem patrzę na to, z jaką łatwością, jak skutecznie oficjalna propaganda kremlowska otumania, jak wszystkie tuby propagandowe dmą w quasi-patriotyczne trąby, jak sprawnie przypinają fałszywe łatki, jak wypaczają rzeczywistość, jak umiejętnie porcjują półprawdy i kłamstwa, jak zuchwale uzasadniają agresję na sąsiadów. Jak mocny jest głos nienawiści, jak mocny jest głos kłamstwa, a jak słaby głos rozsądku, wzywający do opamiętania, do przywrócenia proporcji, do mówienia prawdy, do zaniechania agresji.
Reżyser Aleksandr Sokurow powiedział: Jestem porażony tą absolutną fascynacją wojną. Jestem porażony jednomyślnością Rady Federacji głosującej w kwestii, powiedziałbym, tragicznej [chodzi o głosowanie 1 marca – Rada udzieliła prezydentowi zgody na wprowadzenie wojsk rosyjskich na terytorium Ukrainy]. Nikt nie zapytał, nie miał cienia wątpliwości co do tego, czy należy wprowadzać wojska. Nikt się nie zająknął, nawet nie próbował prezydentowi zadać pytania, dlaczego mamy wprowadzać wojska, dlaczego nie możemy rozwiązać problemu na drodze politycznej, członkowie Rady nie pomyśleli o ofiarach – a chodzi przecież o życie naszych rodaków. […] Tak fundamentalna kwestia nie wywołała dyskusji. Odniosłem wrażenie, że wszyscy się momentalnie zakochali w rozwiązaniu siłowym.
Pod auspicjami władz odbywają się w wielu rosyjskich miastach wiece poparcia. Nie bardzo tylko mogę wywnioskować, co w istocie popierają uczestnicy wyposażeni w rosyjskie flagi i hasła „Wierzymy Putinowi”. W Moskwie w piątek zebrano pod murami Kremla 65 tysięcy ludzi. Z trybuny przemawiali przedstawiciele samozwańczych władz Krymu. To dla nich to poparcie? Dla samozwańców? Poparcie dla aneksji kawałka cudzego terytorium? Dla siłowego rozwiązania problemu, o którym mówił Sokurow? Dla rozpętania wojennej zawieruchy?
Dziś na antywojennej pikiecie w Moskwie zebrało się trzysta pięćdziesiąt osób. Tym razem uczestników nikt nie szarpał za klapy i nie wsadzał do suk. Organizatorzy mieli zgodę władz miasta na udział w proteście pięciuset osób. Nawet tyle nie przyszło. W sobotę ma się odbyć „Marsz pokoju”, protest przeciwko wojnie. Ile osób przyjdzie?
Część pisarzy ze Związku Pisarzy Rosji poparła agresywną politykę Putina. Zdaniem sygnatariuszy listu, kierownictwo Euromajdanu doszło do władzy nielegalnie i zamiast zająć się zaprowadzeniem porządku i zapewnieniem bezpieczeństwa obywateli, zatroszczyło się o zakaz języka rosyjskiego i prześladowaniem wszystkich, kto mówi po rosyjsku [to typowa kalka z kremlowskiej propagandy, która wykorzystuje uchylenie ustawy językowej przez Radę Najwyższą Ukrainy; uchylenie jednak nie weszło w życie – nie podpisał aktu p.o. prezydent Turczynow]. W tych okolicznościach pisarze popierają decyzję władz, by okazać wszechstronną pomoc narodowi ukraińskiemu i narodom Krymu.
Druga część pisarzy z prezesem PEN Center Andriejem Bitowem w odpowiedzi na list ukraińskich kolegów zaniepokojonych agresją Rosji napisała: „Stanowisko rosyjskiego rządu uważamy za nadzwyczaj niebezpieczne, […] występujemy przeciwko dezinformacyjnej polityce rosyjskich mediów i promowaniu nienawiści i agresji. Wprowadzenie rosyjskich wojsk na terytorium Krymu, choćby zakamuflowane, oznacza początek działań zbrojnych. Wzywamy rosyjski rząd do zaniechania tych niebezpiecznych gier. […] Za naszą i waszą wolność!”. List podpisała m.in. Ludmiła Ulicka. Ostatnio w audycji Echa Moskwy powiedziała, że zastanawiają się w gronie bliskich znajomych, w ile wagonów się pomieszczą, jeśli władza zechce się ich pozbyć, tak jak kiedyś władza radziecka pozbyła się niechcianych inteligentów (statek filozofów w 1922 r.). Ludzie myślący są w czasach nakręcania wojennej retoryki zbędni, wręcz szkodliwi.
Kilku rosyjskich muzyków rockowych wystąpiło z listem otwartym. Zwrócili się do dwóch bratnich narodów – Rosji i Ukrainy – by nie dopuściły do wojny. Ale na wspomnianym wiecu przed 65-tysięczną wystąpiła grupa Lube, grająca patriotycznego rocka, sławiącego rosyjski oręż, przed którym drży cały świat. Śpiewający na Majdanie Swiatosław Wakarczuk z Oceanem Elzy zapowiedział, że pojedzie na Krym z „koncertami pokoju”. Kilka tygodni temu znany z konserwatywnych, jedynych słusznych poglądów deputowany petersburskiego zgromadzenia Witalij Miłonow nie dopuścił do występów ukraińskich muzyków.
Na Krymie nie można od przedwczoraj oglądać ukraińskich kanałów telewizyjnych. Dlaczego? Nie wiadomo. Rosyjską telewizję można oglądać tu bez przeszkód. Poważne przeszkody napotykają na Krymie zagraniczni dziennikarze, o tym rosyjskie telewizje jednak nie mówią. W ukraińskich obwodach graniczących z Rosją wyłączono z kolei sygnał rosyjskich stacji telewizyjnej. Za to, że kłamią. Rosyjska Duma poczuła się bardzo tym zaniepokojona.
Od co najmniej tygodnia zablokowany jest dostęp (ze strony internetowej stacji) do politycznego talk show rosyjskiego programu Pierwyj Kanał „Politika”. Dalibóg, trudno dociec, dlaczego – to w pełni błagonadiożnyj program, realizujący linię polityczną Kremla. Może coś wyrwało się spod kontroli?
Od co najmniej dwóch tygodni na terytorium Federacji Rosyjskiej zablokowany jest dostęp do mojego blogu. „Z przyczyn technicznych”, ma się rozumieć.
Ale gry w zamykanie i otwieranie przestrzeni Rosjan za bardzo nie troskają. Według ostatniego sondażu Centrum Lewady badającego, co najbardziej niepokoi Rosjan, tylko 4 procent pytanych wyraziło zaniepokojenie ograniczeniem swobód i praw obywatelskich, najbardziej (50 procent) respondenci byli zaniepokojeni wzrostem cen. Wielu ekspertów przewiduje, że w związku z interwencją wojskową na Ukrainie nastąpią istotne zmiany wewnątrz Rosji, dotyczyć one będą głównie ograniczania swobód i praw obywatelskich. Jak wynika z sondażu, przejmie się tym najwyżej cztery procent Rosjan.

Potargana biała wstążka

Tym razem OMON nie pałował. Wczorajszy wiec na placu Błotnym w Moskwie zgromadził około 25 tys. uczestników (MSW mówi o 8 tysiącach, organizatorzy – o 30-50 tys.). „Mniej niż by się chciało, więcej niż się spodziewałem” – powiedział wierny idei protestu pisarz Borys Akunin, jeden z oratorów zawsze przemawiających z trybuny. Większość „białowstążkowców” w komentarzach w blogach i na Twitterze zgodnie przyznawała, że zeszłorocznego entuzjazmu już nie ma, ale powody niezadowolenia nie zniknęły. Wychodzenie na ulicę pozostaje „symbolicznym aktem zademonstrowania swej niezgody wobec reżimu w bezpośrednim sąsiedztwie Kremla” (Gazeta.ru).
Data wiecu nie była przypadkowa: to pierwsza rocznica wielkiej akcji protestu w przeddzień inauguracji kolejnej kadencji prezydenckiej Władimira Putina. Tamta demonstracja była wyrazem niezadowolenia z powrotu Putina na Kreml, frustracji z powodu zawiedzionych nadziei na zmiany. Na skutek prowokacji (opozycja, która przeprowadziła własną analizę materiałów, twierdzi, że prowokacji dokonali nasłani kibole) doszło do przepychanek i starć z OMON-em. Zatrzymano kilkadziesiąt osób. Teraz uczestnicy tych wypadków po kolei są aresztowani i stawiani przed sądem. Dwóch otrzymało już kilkuletnie wyroki łagru (choć jeden z nich przyznał się do wszystkiego, co mu przedstawiono w akcie oskarżenia i skwapliwie współpracował ze śledztwem, najwyraźniej licząc na pobłażliwość).
Wczoraj na demonstracji niesiono portrety „więźniów placu Błotnego”. Obrona ich praw stała się głównym hasłem protestu. „Jeszcze niedawno temat więźniów politycznych był tematem peryferyjnym – zauważa moskiewski politolog Aleksiej Makarkin. – Było to związane z przeświadczeniem wielu sympatyków opozycji, że nie wszyscy są bez grzechu (władza jest oczywiście winna bardziej, ale i na jej przeciwnikach leży część odpowiedzialności) oraz że nic strasznego się nie stanie – ot, potrzymają ich trochę w areszcie, najwyżej kilka miesięcy, a na procesie dostaną wyroki w zawieszeniu albo jakiś minimalny wymiar kary. Jednakże gorliwość prokuratorów i śledczych (którzy nie dostrzegają winy i nie pociągają do odpowiedzialności żadnego z OMON-owców, którzy tłukli ludzi 6 maja ub.r. oraz ferują surowe wyroki) i podnosząca się w kraju konserwatywna fala sprawiły, że […] iluzje prysły: kara będzie surowa. I to właśnie wywołuje emocje i sprzeciw”.
Władza przykręca śrubę i coraz mocniej wykonuje zwrot ku wspomnianemu przez Makarkina konserwatyzmowi. Szuka poparcia u szerokich mas. Wygrzebuje z szafy, otrzepuje z naftaliny i krzyżuje tradycje sowieckie (np. przywrócenie tytułu Bohatera Pracy) i przedsowieckie (odwołanie się do Kozaków jako nosicieli prawdziwych rosyjskich wartości). Ciekawe, co się urodzi z takich krzyżówek? Wobec liderów zeszłorocznego protestu czy zatrzymanych podczas demonstracji 6 maja 2012 używa mocnego kija. Reszta ma patrzeć i odsunąć się od toru, by również nie dostać po głowie. Oficjalna propaganda od roku grzmi, że protesty były dziełem spiskowców, inspirowanych i zasilanych z zagranicy. NGO poddawane są kontroli, przykleja się im etykietkę zagranicznych agentów – a więc też ogranicza pole działalności, skoro ten sektor może sprzyjać kształtowaniu się postaw obywatelskich. Długa jest lista przyjmowanych pospiesznie ustaw zakazujących. Tu postawię kropkę, bo zakazy dotyczą tak wielu dziedzin, że przekracza to rozmiary blogowego postu.
Zacytuję jeszcze jednego moskiewskiego politologa, niegdyś kremlowskiego guru, od dwóch lat wolnego strzelca, Gleba Pawłowskiego: „Władza zabawia się z opozycją, utrzymując ją stale w napięciu – zamkną, nie zamkną. Niebezpieczeństwo tej sytuacji polega na tym, że władza przestała się zajmować innymi sprawami. Na oczach całego kraju jak nakręcona biega z łapką na muchy. Zwykli ludzie rwą sobie włosy z głowy z powodu podniesionych opłat komunalnych, stanu medycyny, edukacji czy ekonomicznego spadku. A władza zamiast na to zareagować, serwuje im na stół Nawalnego i Udalcowa. […] Obecnie nie ma żadnych wzajemnych stosunków pomiędzy społeczeństwem i władzą. Społeczeństwo nie ma przedstawicielstwa we władzach. Duma stała się czarodziejskim tworem, które nie ma związku ani z władzą, ani ze społeczeństwem. Takie specyficzne zoo. To samo można powiedzieć o Koordynacyjnej Radzie Opozycji. […] Takiej sytuacji można życzyć tylko wrogowi. Alternatywy nie widzę. Społeczeństwo jest w apatii. Myślę, że czeka nas smutny scenariusz. I zacznie się nie od akcji ulicznych, a od jakichś ekonomicznych katastrof, choć to nie stanie się prędko. A na razie tak sobie po cichu, spokojnie gnijemy”.
Nie podziela niepokoju Pawłowskiego (i wielu innych komentatorów) wicepremier Władisław Surkow, w przeszłości jeden z głównych urzędników Kremla i ideologów putinizmu. Podczas wystąpienia w Londynie streścił stanowisko najwyższych władz: „Czy naprawdę macie wrażenie, że po demonstracjach w grudniu 2011 roku stary system zawalił się? Nie, system pokonał opozycję. To fakt. System zaadaptował się do przejawów niezadowolenia społecznego. System zachował się twardo wobec ekstremistów. Ci, którzy uważali, że można bezkarnie bić policję, ponieśli zasłużoną karę. System jest odbiciem mentalności i duszy narodu rosyjskiego”.
Zdjęcia z wiecu można obejrzeć m.in. tutaj: http://www.gazeta.ru/politics/photo/miting_na_bolotnoi_ploshadi.shtml

Nauczyciel biologii w trzecim Rzymie

„Prowadziłem z nimi publiczny dyskurs. […] Mówiłem, że jako ojciec i nauczyciel widzę niebezpieczeństwo w tym, że nasze społeczeństwo [poprzez swoją nietolerancję] zapędza homoseksualnych nastolatków do podziemia, co często kończy się samobójstwem. Mówiłem też, że ta ustawa ma na celu to, by posiać wrogość pomiędzy ludźmi, podzielić jeszcze bardziej nasze i tak wyniszczone społeczeństwo. […] Nie pobili mnie, tylko rzucili we mnie jajkiem. W toku dyskusji wspomniałem, że jestem uczonym i nauczycielem, a potem w wiadomościach wymieniono moje nazwisko. Moi oponenci momentalnie ustalili, kim jestem i gdzie pracuję, i skierowali do władz placówki skargi, a już w poniedziałek dyrektor szkoły oznajmił mi, że zwalnia mnie, żeby ratować szkołę” – to słowa nauczyciela biologii w szkole numer dwa w Moskwie, Ilji Kołmanowskiego. Kołmanowski 25 stycznia wziął udział w proteście przeciwko przyjętej przez Dumę Państwową w pierwszym czytaniu ustawie o zakazie propagowania homoseksualizmu wśród niepełnoletnich.
Grupa przeciwników ustawy przy wejściu do budynku Dumy urządziła „całuśny” happening. Całowano się nie tylko przeciwko tej konkretnej ustawie (choć przeciwko niej przede wszystkim), ale całemu zestawowi przyjętych w ostatnim czasie ustaw ograniczających wolności obywatelskie. Na protestujących z obelgami, jajami, farbami i gazem łzawiącym ruszyła zwołana przez portal Moskwa Trzeci Rzym grupka tak zwanych prawosławnych. Ich zdaniem, należał się tradycyjny łomot tym, którzy są nietradycyjni.
Rosyjska blogosfera zareagowała bardzo ostro na zwolnienie Kołmanowskiego z pracy. Prowadzący blog na platformie „Nowej Gaziety” dziennikarz Aleksandr Archangielski napisał: „Formy protestu w rodzaju całujących się pod Dumą homoseksualnych par są mi głęboko obce. ALE. Ale to, co stało się z Ilją [Kołmanowskim], jest ważniejsze od samej ustawy, i od reakcji na tę ustawę. Jeden z najlepszych nauczycieli w Moskwie został zwolniony nie za to, co robił w szkole […], a za to, co robił poza szkołą – przy czym, nie naruszając przepisów prawa. To katastrofalny precedens”.
Szkoła numer dwa w Moskwie to jedna z najlepszych szkół w mieście. W latach siedemdziesiątych została rozwiązana za sprzyjanie dysydentom, w latach dziewięćdziesiątych – odtworzona. Komentatorzy wyrazili przypuszczenie, że dyrektor pamiętający tamto doświadczenie z lat siedemdziesiątych zląkł się, że znowu szkoła zostanie rozwiązana. Kołmanowski przeprosił uczniów, że tak nagle muszą się rozstać, ale: „Są sytuacje, kiedy nie można dłużej milczeć […] Jestem przekonany, że powinienem był wystąpić w obronie mniejszości i przeciwko ciemnogrodowi, przeciwko wrogości, przeciwko dzieleniu ludzi z jakiegokolwiek powodu. Musiałem to zrobić jeszcze i dlatego, że nie jestem gejem”.
Niedawno pisałam o szpitalu nr 31 w Petersburgu, który po społecznych protestach nie został przekształcony w elitarną klinikę dla sędziów. Teraz mamy przypadek pod pewnym względem podobny, a to „pewne podobieństwo” polega na tym, że tu też reakcja społeczności spowodowała zmianę, odwrót. Bo oto – po fali protestów, jaka podniosła się po zwolnieniu Kołmanowskiego z pracy – dyrektor szkoły już następnego dnia po skandalu ze zwolnieniem biologa oświadczył, że „Kołmanowski pracował w tej szkole, pracuje i mam nadzieję, że będzie pracował. Przynajmniej tak długo, jak długo ja jestem jej dyrektorem”. A media obwinił o dezinformowanie publiczności. Ilja Kołmanowski w swoim blogu potwierdził: „Nie zwalniają mnie, ale nie zapominajmy o przyczynach tego, co się stało, o przyczynach, które zmusiły dyrektora do takiej asekuracji: w naszym społeczeństwie wyrażanie własnych opinii jest niebezpieczne. Jest wielu ludzi, którzy stracili pracę za swoje poglądy, którzy siedzą w więzieniach”.
Vox populi, vox Dei, mawiali starożytni. Choć, jak pokazuje praktyka, nie każdego „populi” i nie przed obliczem każdego „Dei”. Część „populi” przyklasnęła kopaniu „niemoralnych”. Na wspomnianym wyżej portalu Moskwa Trzeci Rzym cieszono się, że pod Dumą „sodomici znowu dostali po ryju”.
Piątkowy incydent przed Dumą to nie jedyny akt z tego nietolerancyjnego szeregu – dziś w Petersburgu na domu, w którym znajduje się Muzeum Vladimira Nabokova, nieznany sprawca napisał białą farbą „pedofil”. To już kolejny atak na muzeum autora „Lolity” – 9 stycznia wrzucono przez okno butelkę z cytatami z Biblii na temat występku i grzechu. Dyrektorka placówki mówi, że często przychodzą listy od oburzonych, że w muzeum kultywuje się zwyrodnialstwo. Agresywne listy napisane są z błędami ortograficznymi, niechlujnie, nielogicznie, zawierają kalumnie i wymysły. Zdaniem atakujących Nabokov swoją „Lolitą” propaguje pedofilię. Po styczniowym napadzie Andriej Kolesnikow napisał w komentarzu „Bij okna, ratuj Rosję”: „Rozbicie szkła w domu Nabokova to nie jest nieznaczny akt zwyczajnego wandalizmu, to ideologiczny akt w pełni zgodny z kanonami polityki i propagandy państwowej. Władza dostała to, co chciała: całkowite poparcie najbardziej wstecznych, niewykształconych, pogrążonych w hipokryzji warstw społeczeństwa, w głowach których tańce gwiazd telewizyjnych świetnie łączą się z nacjonalizmem i prawosławiem, a głosowanie na Putina – z czytaniem brukowców. Nabokov do tego pejzażu nie pasuje – to nie Depardieu”.
Dwa tygodnie temu przez nieznanych sprawców został pobity w Petersburgu organizator spektaklu „Lolita” Artiom Susłow. Napastnicy grożąc mu pistoletem i bijąc, domagali się, by przyznał się, że jest pedofilem. Susłow wysłał list do ministra kultury, zwracając uwagę na sytuację wokół spektaklu „Lolita” i domagając się reakcji na „niezdrową atmosferę w mieście”.
Na razie Susłow nie doczekał się odpowiedzi na list. Odpowiedziały za to władze Wenecji, choć do nich Susłow nie pisał: włoskie miasto postanowiło zawiesić kontakty z Petersburgiem z powodu prowadzonej przez władze miasta „homofobicznej polityki”.

Rok Błotnej Wstążki

Mija dokładnie rok od wielkiego wiecu na placu Błotnym w Moskwie, na którym sto tysięcy ludzi protestowało przeciwko fałszowaniu wyborów i generalnie fałszowaniu życia politycznego przez „partię oszustów i złodziei” z prezydentem Putinem na czele. Wyrażono niezgodę wobec praktyki rządzenia. Białe wstążki w klapach kurtek i marynarek, noszone przez uczestników protestu, były symbolem niezadowolenia z systemu przeżartego korupcją, używającego demokracji jak parawanu dla praktyk autorytarnych. Były też symbolem nadziei na zmiany miękkie, nierewolucyjne. Plac Błotny to była jedna z największych, jeśli nie największa akcja protestu w Rosji od czasu wielotysięcznych manifestacji na początku lat dziewięćdziesiątych. Pełen spontan. Dlatego tak trudno było te protesty komukolwiek osiodłać. Przez ten rok próbowano je zrozumieć. Próbowali zrozumieć uczestnicy i sympatycy. Próbowała zrozumieć oszołomiona wydarzeniami władza.
Dziś rosyjskie think tanki, gazety i portale internetowe zastanawiają się, co zostało z tego niezwykłego wybuchu niezadowolenia społecznego. Tych, którzy wyszli wtedy na ulice, niegdysiejszy kremlowski inżynier dusz Władisław Surkow ochrzcił mianem „rozgniewanych miastowych”. Może bardziej właściwym polskim odpowiednikiem byłby neologizm zaszczepiony przez jednego z posłów: „wykształciuchy”. Jak wynika z badań socjologicznych ponad 70 procent uczestników manifestacji stanowili ludzi z wyższym wykształceniem, 11-12% – studenci. Badania nie potwierdzają natomiast propagowanej przez władze wersji, że wystąpienia na placu Błotnym, prospekcie Sacharowa i in. przyciągnęły głównie ludzi bogatych – takich było w kolumnach protestacyjnych nie więcej niż 3-5 procent. W protestach wzięli udział i radykalni lewicowcy, i demokraci starego zaciągu, i nowi liderzy, jak Aleksiej Nawalny. Borys Dubin z Centrum Lewady podkreśla, że – co jest nowe dla Rosji – niezadowolenie nie miało/nie ma charakteru paternalistycznego (w modelu paternalistycznym niezadowoleni krzyczą: „władzo, tyś nam obiecała, a teraz nam nie dajesz, więc domagamy się od ciebie, żebyś dała”). Niezadowoleni z placu Błotnego „uważają, że nie zależą od władzy, nie potrzebują ulg przyznawanych przez górę, oni osiągnęli to, co mają, dzięki swojej pracy. I wysuwają inne żądania: „nic od was nie chcemy, tylko żebyście przestrzegali prawa i nas szanowali”.
Putin się podobno osobiście obraził na protestujących, ale konsekwentnie robił swoje – nie rozpuścił nowej Dumy, której legitymację podważali protestujący, wystartował w marcowych wyborach prezydenckich, zmobilizował „antyniepokornych”, wygrał – pięknie czy niepięknie, uczciwie czy nieuczciwie, różnie o tym mówią, ale wygrał – i przystąpił do sprawowania władzy. Przyjęte naprędce ustawy ograniczają prawo do zgromadzeń publicznych, działalności NGO. Uczestnicy akcji protestu pociągani są do odpowiedzialności.
Ośrodki socjologiczne odnotowują spadek nastrojów protestacyjnych w Moskwie i innych wielkich miastach Rosji. Ale próby stworzenia legalnej platformy działań opozycyjnych trwają. Pstra awangarda protestu wybrała Radę Koordynacyjną w internetowym głosowaniu, nadal brak jednak w ruchu białej wstążki a) przywódcy, b) programu, c) jedności (a więc i sformułowanych jasno wspólnych celów). Czy jednak potencjał protestu się zmniejszył? Powody niezadowolenia z zeszłego roku przecież pozostały, a doszły jeszcze nowe.
Władza nie podjęła dialogu z tą najbardziej aktywną grupą społeczną. Miłości nie ma, zrozumienia też nie. Dzisiaj na spotkaniu z gronem mężów zaufania wspomagających Putina podczas wyborów prezydenckich, Władimir Władimirowicz odniósł się do rocznicy protestów. „Nic nadzwyczajnego w naszym kraju się nie wydarzyło, w każdym kraju w czasie kampanii wyborczej wzrasta społeczna, w tym i protestacyjna aktywność”. Postraszył rewolucją: „Widzimy dzisiaj, co się dzieje w innych krajach, gdzie nastąpiła miękka transformacja, a co się dzieje w krajach, gdzie miała miejsce rewolucja – to się nie kończy, następuje ruina gospodarki i sfery socjalnej, ludzie giną każdego dnia. Nikt tego nie chce. […] Jeżdżę po kraju i czuję ludzi”. Zdaniem prezydenta, dzięki złagodzonym przepisom dotyczącym partii politycznych, teraz każdy może założyć partię i zabiegać o poparcie elektoratu. Prezydent powołał się na opinię „wielu zwykłych obywateli”, którzy uważają, że liderzy protestów, „w razie czego wsiądą w samolot i zwieją, a my zostaniemy tu. I dlatego nikt nie chce wstrząsów”.
W przeddzień wypowiadał się złotousty sekretarz prezydenta Dmitrij Pieskow, który odnotował powstanie w wielkich miastach klasy „sytych”: „Syci stali się niezadowoleni, dlatego że chcieli zainwestować w swoje państwo, w demokrację, chcieli brać udział w rządzeniu krajem, określaniu przyszłości, a tu państwo zabuksowało. […] A plac Błotny? Każdy wyszedł zaprotestować w jakiejś małej własnej sprawie. Tu nie ma przedszkola, od kogoś wymuszają łapówki, gdzieś źle uczą dzieci, policjant się do kogoś bez przyczyny przyczepił” – wyjaśnił Pieskow złożoną naturę wydarzeń sprzed roku. Bloger Rustem Agadamow ze zdziwieniem odnotował: „Przedszkoli nie ma, więc poszli protestować na plac Błotny? No tak. Nie z powodu sfałszowania wyborów, totalnej korupcji we władzach, niezrealizowanych reform, nowego kultu jednostki i bezpardonowego utrzymywania władzy przez jednego człowieka, a dlatego, że nie ma przedszkola i policjanci są niegrzeczni. Nie wiem, czego w tych bredniach jest więcej – podłego cynizmu pałacu czy całkowitego oderwania się od rzeczywistości, braku pojęcia, co się dzieje na ulicy, w kraju”.
15 grudnia ma się odbyć kolejny marsz ulicami Moskwy.

Przepraszam, dlaczego tu biją?

Na tydzień przed wyborami parlamentarnymi, które kremlowscy inżynierowie dusz przekształcili w plebiscyt poparcia dla kursu prezydenta, mocarny lider, kreowany na narodowe polityczne bóstwo, Władimir Władimirowicz Putin postanowił wziąć pod obcas uczestników Marszy Niezgody. Dlaczego?

Czyżby kilkuset inteligentów i kilkunastu działaczy opozycyjnych partii, pozbawionych możliwości przekroczenia wysokiego, siedmioprocentowego progu wyborczego zagrażało podstawom rosyjskiego tronu? Dlaczego brutalnie pacyfikuje się pokojowe demonstracje przeciwników władz?

To już nie pierwsza spałowana manifestacja „Innej Rosji” – przedtem też kilka razy pokazowo chłopcy-zomowcy (w Rosji zwani omonowcami) rozpędzali protestujących, przemawiając im do świadomości pałami i aresztowaniami. Może to kolejna poglądowa lekcja, jak zostaną potraktowani ci, którym nie podoba się w kraju szczęśliwego putinizmu. Może chodzi o to, aby na następną manifestację przyszło już mniej chętnych?

W putinowskiej Rosji dawno nastąpiło pomieszanie pojęć. Wedle obowiązującego rozumowania, ten, kto krytykuje władze, w istocie krytykuje państwo. Władza równa się państwo. A zatem ten, kto występuje przeciwko władzy, ten niszczy państwowość rosyjską, ten nie jest patriotą i automatycznie zmienia się w sprzedawczyka i zdrajcę.

Putin próbuje pokazać swoim potencjalnym wyborcom, że wynik jego rządów jest jednoznacznie pozytywny, że wszyscy są zadowoleni i że wszyscy go popierają. Wszyscy! Niech nikt nie zmąci tego święta! Nikt nie ma prawa do refleksji ani protestu.

 

Sekretarzom generalnym KPZR też przeszkadzało wszelkie wolnomyślicielstwo. Osiem osób, które wyszły na Plac Czerwony w sierpniu 1968 roku, aby zaprotestować przeciwko interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, stanowiło śmiertelne zagrożenie dla monolitu socjalistycznej sowieckiej szczęśliwości. Protestujący zostali natychmiast zatrzymani, zanim jeszcze rozwinęli plakat, a potem przez długie lata byli prześladowani za poglądy.

Na podobnej zasadzie dzisiaj ci, którzy protestują na ulicach (w podtekście komentarzy posłusznych dziennikarzy, oficjeli i samego Putina plącze się myśl, że to są wynajęci za zachodnie pieniądze zawodowi zadymiarze, którzy chcą wzniecić kolorową rewolucję), też stanowią śmiertelne zagrożenie dla rozdętego propagandowo, wirtualnego uwielbienia dla „narodowego lidera”.

 

Jednak nadal ciśnie mi się na usta pytanie, dlaczego Putin – skoro czuje się tak silny, taki bezalternatywny, taki wielbiony – tłucze na ulicach opozycję? Po co aż tak ostro? Ta opozycja nie stanowi realnego zagrożenia dla wszechwładzy Kremla. A może to świadczy o tym, że „narodowy lider” wcale nie jest przekonany ani o swej sile, ani o powszechnym uwielbieniu? I na wszelki wypadek niszczy w zarodku wszystko, co mogłoby się rozplenić i przekształcić w niebezpieczną chorobę oprotestowania jego legitymacji władzy?

Putin ciągle plącze się w zeznaniach i miota. Wiele wskazuje na to, że najważniejszy dziś polityczny dylemat w Rosji: co z Putinem po zakończeniu drugiej kadencji, nie znalazł jeszcze rozwiązania.

Na razie biją.