1 września. Dyktatorzy żyją w swoim świecie. Są przekonani, że bez nich państwo upadnie, a ludzie pogrążą się w czarnej rozpaczy. Bo przecież społeczeństwo kocha ich bezgranicznie choćby z tego powodu, że wszystko, co robią, nosi znamiona geniuszu. Nawet jeśli na place i ulice wychodzą tłumy domagające się ich odejścia, nie wierzą, że to możliwe, by naprawdę chcieli się ich pozbyć. Nazywają protestujących warchołami, wysyłają przeciw nim uzbrojone psy łańcuchowe reżimu. Każą podległym mediom opowiadać o wysokim rankingu poparcia. I na wszelki wypadek szukają wsparcia u silniejszych przyjaciół.
Alaksandr Łukaszenka brawurowo sfałszował wybory prezydenckie, narysował sobie wynik 80%. To poruszyło emocje Białorusinów. Od 9 sierpnia nieprzerwanie protestują, żądając odejścia uzurpatora. Łuka ima się wszelkich sposobów, aby niezadowolenie społeczne uciszyć (zatrzymania uczestników, represje, bicie, zastraszanie załóg strajkujących zakładów, studentów). Na całym świecie jest tylko jeden człowiek, który rozumie białoruskiego dyktatora. To Władimir Putin. Jeśli jednak Łukaszenka sądzi, że lokator Kremla przyjdzie mu w sukurs z sympatii i pomoże zrealizować sen o przedłużeniu prezydentury, to się myli. WWP ma własne cele i tylko te zamierza zrealizować. Jeżeli trzeba będzie poświęcić wąsatą głowę Łuki, to… cóż, poświęci. Na razie postanowił go bronić. Ale jak się nie uda, to kto wie.
Poprzedni wpis zakończyłam powołaniem się na wywiad, jakiego pod koniec ubiegłego tygodnia rosyjski prezydent udzielił telewizji państwowej Rossija 1 (https://www.youtube.com/watch?v=C-0nFhTlEaE). Znalazł się w nim obszerny passus dotyczący sytuacji Białorusi i gotowości okazania bratniej pomocy w dawnym sowieckim stylu. Putin oznajmił, że jeżeli protesty na Białorusi się zradykalizują, dojdzie do napaści na instytucje państwowe, niszczenia mienia itd., to Moskwa przychyli się do prośby Łukaszenki. Kremlowski sojusznik „Karalucha” (protestujący nazywają tak Łukaszenkę) ujawnił tym samym treść ich poufnej rozmowy, podczas której Baćka prosił o obronę jego władzy przez rosyjskie siły specjalne. Putin, ma się rozumieć, ze zrozumieniem podszedł do uniżonej prośby kolegi. W wywiadzie mówi o tym, że taki kontyngent o nieokreślonej proweniencji – czy to miałyby być wojska wewnętrzne MSW, czy OMON, czy Rosgwardia – już się formuje i w każdej chwili może być wysłany do bratniej cząstki Państwa Związkowego. Pod szyldem obrony „prawowitego” prezydenta, który „wygrał” wybory. Na prośbę druha – jesteśmy, stoimy. Ewentualna interwencja nie jest, zgodnie z ujęciem Putina, ingerencją w wewnętrzne sprawy Białorusi. To działanie w ramach jednego, wspólnego państwa. Żadnych pośredników nie trzeba, wszystko zostaje w rodzinie.
Oddziały speców od frontu informacyjnego już wylądowały w Mińsku – rosyjscy kapłani propagandy przybyli, aby fachowo pokierować białoruskim radiokomitetem. Szeregi białoruskich dziennikarzy telewizyjnych i prezenterów zaczęły bowiem pękać i rzednąć – wiele osób odeszło, protestując przeciwko kłamliwej polityce informacyjnej, nie miał kto prowadzić programów publicystycznych i czytać serwisów. I oto bratnia pomoc nadeszła. Teraz białoruska telewizja nadaje w duchu stanu wojennego (rosyjska telewizja też opowiada podobne trele morele). Telewidzowie mogą się więc dowiedzieć, że protesty wygasają, strajki się nie udały, Zachód z bezbrzeżnie cyniczną Litwą i czyhającą na swe Kresy Polską na czele knuje, ale nic im się nie uda, scenariusz kolorowej rewolucji na Białorusi nie przejdzie, poza nielicznymi wyjątkami wszyscy wielbią nowo wybranego prezydenta, który jak ojciec rodzony troszczy się o każdy kłos, każdy traktor i każdą bulwę ziemniaka. I jest gotów wysłuchać stronę przeciwną, tylko w sposób cywilizowany, niech to będą przedstawiciele poważnej organizacji czy instytucji (bo samozwańcom z jakichś rad koordynacyjnych da po łapach). Wtedy Łukaszenka obiecał wyjść naprzeciw i porozmawiać o zmianie konstytucji – w nowej wersji tej najważniejszej z ustaw na pewno zostaną uwzględnione postulaty społeczeństwa, zapewnia łaskawie. Można zauważyć, że właściwie powtórzył to za Putinem, który we wzmiankowanym wywiadzie mówił o możliwej zmianie białoruskiej konstytucji i przeprowadzeniu – już na jej podstawie – nowych wyborów.
Andriej Kolesnikow (Carnegie.ru) pisze: „Wojskowa i policyjna interwencja putinowskiej Rosji [na Białorusi] zostanie oceniona przez białoruskie społeczeństwo obywatelskie jak okupacja. Mniej kosztowna dla Kremla jest więc inna metoda: straszenie świata i Białorusinów możliwym wkroczeniem i stopniowe ekonomiczne „pożeranie” Łukaszenki, który teraz po zerwaniu z Zachodem i wybraniu opcji zamordystycznej dyktatury, nie ma dokąd przed Putinem uciec. Drugi białoruski front Kremla to połączenie blefu i suspensu w Hitchcockowskim stylu: zaraz zdarzy się coś strasznego, a co – tego widz nie wie. Jednak teraz sytuacja jest taka, że nie wiedzą nie tylko widzowie, ale nawet uczestnicy tej tragikomedii. Wiadomo tylko jedno: że Baćka postanowił siedzieć na bagnetach. Jeśli nie na białoruskich, to choćby i rosyjskich”.
Jaką cenę zaśpiewa sobie Kreml za te bagnety – rzeczywiste czy tylko wirtualne – może przekonamy się za dwa tygodnie. Putin zaprosił Łukaszenkę do złożenia wizyty w Moskwie. Na Kremlu zapewne trwa teraz wytężona praca nad treścią dokumentów, które zostaną podsunięte pod opuszczony na kwintę nos Łukaszenki.
Na koniec jeszcze wrócę do wywiadu Putina. Rozmowa nagrywana była w bunkrze w Nowo-Ogariowie, gdzie prezydent wytrwale chowa się przed covidem. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że cały entourage wskazuje na niedopracowanie, niepewność, schyłkowość. Oświetlenie gabinetu jak w prosektorium. Obaj rozmówcy sztuczni i nieszczerzy, pytania ustawione, bez podjęcia kilku ważnych tematów, jak choćby otrucie Nawalnego czy trwające już od 50 dni protesty w Chabarowsku. I obaj rozmówcy wyglądają mocno niekorzystnie. Putin przez większość czasu trwa w nienaturalnej pozie, bojaźliwie trzyma się oparć fotela, jak gdyby bał się z niego spaść, z przykrótkich nogawek wystają mu rachityczne nóżki, przytupuje nimi nerwowo.
I na koniec jeszcze jedno skojarzenie. Przypomniałam sobie w związku z zamiarem Kremla rozpięcia nad głową Łukaszenki parasola ochronnego historię z czasów ZSRR, z innym parasolem. W 1978 r. w Londynie znany bułgarski dysydent Georgi Markow został na ulicy potrącony przez jakiegoś osobnika, który ukłuł go niby to niechcący szpikulcem parasola. Po trzech dniach Markow zmarł na skutek otrucia rycyną. Trucizna znajdowała się w platynowej kulce, którą zamachowiec wbił parasolem w łydkę ofiary. Ciekawa jestem, jaką trutkę będzie musiał w podbramkowej sytuacji przełknąć w Moskwie Łukaszenka?