Archiwum autora: annalabuszewska

Prawda czasu

Wielkie było poruszenie, gdy prezydent Dmitrij Miedwiediew wprowadzał „wieczny” czas letni i redukował strefy czasowe w Rosji z jedenastu do dziewięciu. Beneficjentem tych zmian miały być nie tylko krowy dojone o stałej porze niezależnie od pory roku, ale przede wszystkim masy pracujące. W tym masy pracujące w bankach i na giełdach, w urzędach i na pocztach, które przez redukcję stref miał dzielić mniejszy dystans czasowy. W kraju tak wielkim jak Rosja gdy jedni kładą się spać, inni właśnie wstają do roboty, „sprasowanie” stref czasowych miało zbliżyć rytm dnia w oddalonych regionach. Wbrew astronomii i fizjologii. Jak to w rosyjskich bajkach bywa, prezydent chciał jak najlepiej, a wyszło jak zwykle. W niektórych regionach na skutek zmian czasu ludzie wstawali w środku nocy, prowadzili dzieci do szkoły po ciemku i długo jeszcze budzili się dodatkowymi kawami w pracy. W wielu miastach (m.in. w Samarze, Pietropawłowsku Kamczackim) odbywały się „marsze z pochodniami”, podczas których protestowano przeciwko redukcjom stref czasowych i ciągłemu przechodzeniu „z czasu na czas”. Nawet sam ówczesny premier i kandydat na prezydenta Władimir Putin skarżył się, że zimą ciężko mu się wstaje. Projekt wstrzymania słońca i ruszenia ziemi w wykonaniu Dmitrija Miedwiediewa okazał się nieżyciowy.

Zmiany na cyferblacie były częścią modernizacyjnych projektów Miedwiediewa. Teraz trwa wielkie sprzątanie po tych nieśmiałych w gruncie rzeczy przymiarkach do innowacyjności. Duma Państwowa w ekspresowym tempie ma teraz przyjąć kolejną ustawę – tym razem o „wiecznym” czasie zimowym. Przewodniczący komisji zdrowia Dumy, Siergiej Kałasznikow wniósł projekt o przejściu na czas zimowy. Projekt zostanie zapewne błyskawicznie przyjęty, aby zdążyć ze zmianą czasu pod koniec października. „W rządzie przyjęto ten wniosek ze zrozumieniem – poinformował projektodawca Kałasznikow. – Proponujemy, by cofnąć wskazówki zegarków o godzinę, wtedy 54 regiony Rosji będą funkcjonować według czasu astronomicznego, ponadto sezonowe przechodzenie na czas letni zostanie uchylone”.

„Miedwiediew próbował wprowadzić czynnik czasu do polityki – czasu przyszłego. Za to zostanie politycznie wygumkowany. Nie było takiego czasu – prezydentury Miedwiediewa – jak w starożytnym Egipcie nie było rządów „zakazanych faraonów”. Ale imię Echnatona usunięto z kamiennych tablic dopiero po śmierci faraona, a Miedwiediew żyje i uczestniczy w „odmiediewowieniu”. Co więcej, nawet sam bierze w ręce narzędzia, aby pozbyć się wszystkiego tego, co jeszcze niedawno zwało się kursem Miedwiediewa” – napisał politolog Gleb Pawłowski, niedawny kremlowski guru, który był gorącym orędownikiem drugiej kadencji Miedwiediewa i za to orędowanie zapłacił stratą pracy na Kremlu.

Coś na rzeczy jest. 18 września podczas zwołanego w trybie nagłym wyjazdowego posiedzenia rządu w Soczi pod nieobecność premiera Miedwiediewa prezydent Putin postawił ministrów do pionu. Grzmiał, że budżet na przyszły rok nadaje się do kosza.  Skrytykował szczególnie segment społeczny rządu, przypomniał, że na początku prezydentury wydał kilka dekretów w sprawach socjalnych i że należy je realizować. Dekrety były populistyczne i niemożliwe do pogodzenia z niezbyt sprzyjającą koniunkturą gospodarczą (zbyt mały wzrost gospodarczy wobec rozdętych obietnic socjalnych). Komentatorzy wywróżyli z tych fusów, że to wieszczy rychły koniec gabinetu Miedwiediewa. Kto wie. Za dwa dni mija rok od zapowiedzi słynnej roszady w radzie rejsu: ówczesny premier Putin powiedział z trybuny zjazdu partii władzy Jedna Rosja, że zamienią się z kolegą prezydentem miejscami. I jak powiedział, tak uczynił.

Miedwiediewa nie było w Soczi, Putin zrugał ministrów, nie samego premiera. Czy to coś znaczy? Nastąpił powrót do starego schematu: prezydent wydaje polecenia (często populistyczne i nierealistyczne), a potem publicznie rozlicza ministrów z ich wykonania, w razie niewypełnienia – udziela ostrej reprymendy, sam stroi się w szaty demiurga, bez którego nic w tym kraju nie działa. Prezydent wychodzi suchy z wody, główną winę ponoszą bojarzy, to znaczy w tym wypadku wysocy urzędnicy. Miedwiediew nadal pozostaje ważnym członkiem putinowskiego „Politbiura 2.0”, ale nie znajduje się już – jak twierdzą autorzy raportu o najbliższym otoczeniu Putina – w kręgu pierwszym, a na jego obrzeżach.

Some days after

Po kolejnym „marszu milionów”, który odbył się 15 września w kilku miastach Rosji (najliczniejszy marsz jak zwykle był w Moskwie) i zgromadził zwolenników opozycji, a przeciwników prezydenta Putina i spółki, trwa zbieranie opinii i refleksji. Entuzjazm zimowych i wiosennych demonstracji ulotnił się jak bąbelki z szampana, ale potrzeba protestowania nie zanikła – ludzi przyszło dużo (choć mniej, niż na poprzednie marsze). Wewnątrz obozu opozycji daje się zauważyć zwątpienie, do którego przyznają się głośno nieliczni. Zwątpienie w celowość walki z reżimem, który okopał się w kremlowskiej twierdzy i przykręca śrubę. Zwątpienie w adekwatność stosowanych środków walki politycznej. Pesymistów przybyło. Ale optymiści trzymają się i nie zamierzają wycofywać. „Przykręcanie śruby” nie zastraszyło ludzi, to dodaje otuchy – podkreśla pisarz Borys Akunin, zimą i wiosną wielki entuzjasta ulicznych protestów, teraz bardziej refleksyjny.

Jedności w obozie protestujących nie ma od początku – choć na demonstracje chodzą nadal wspólnie i radykalni lewicowcy pod wodzą Siergieja Udalcowa, i liberałowie, i nacjonaliści Biełowa, i prawowierni koncesjonowani komuniści. Tym razem też marsz był wspólny.

W Moskwie na prospekcie Sacharowa było 14-50 tysięcy ludzi (jak zwykle według danych MSW było mało, a według danych organizatorów – dużo). Kiedy patrzy się na zdjęcia (można obejrzeć je m.in. na blogu Borysa Akunina: http://borisakunin.livejournal.com/75274.html), liczba zgromadzonych robi wrażenie. Nadal większość uczestników dobrze się bawi dowcipnymi kostiumami, plakatami, transparentami, dotyczącymi aktualnych tematów. Po rozsławionym na cały świat locie prezydenta Putina na motolotni na czele stada śnieżnych żurawi, na demonstracji zjawiło się wielu uczestników z doklejonymi dziobami czy konstrukcjami wyobrażającymi lotnię.

Na trybunie miejsce zajęli najaktywniejsi protestujący, pojawiły się nie tylko stare, ale i nowe twarze. Niektórzy z tych, którzy zwykle występowali na poprzednich marszach, teraz wolało pozostać w tłumie. Przybył też m.in. Giennadij Gudkow, popierający protesty deputowany, którego pozbawiono w zeszłym tygodniu mandatu Dumy Państwowej za – jak głosiła oficjalna formuła – niezgodne z prawem łączenie mandatu parlamentarzysty z działalnością komercyjną (Gudkow ma firmy ochroniarskie, które w poprzednich kadencjach, kiedy protestów nie było, działały i nie przeszkadzały ich właścicielowi, byłemu wysokiemu oficerowi KGB zresztą, w zasiadaniu w fotelu posła, a od grudnia ub. roku zaczęły nagle przeszkadzać).

Aleksiej Nawalny wzywał: „Musimy chodzić na demonstracje jak do pracy”. Nie odpuszczać, naciskać. „Troszeczkę tęskniliśmy za szalonym pędem tamtych pierwszych demonstracji w grudniu ubiegłego roku, kiedy energia była wyczuwalna w powietrzu […] Udział w demonstracjach powinien stać się elementem obywatelskiej tożsamości” – napisał po demonstracji na blogu.

Nowością był udział licznej kolumny nauczycieli stołecznych szkół, protestujących przeciwko łączeniu szkół i mianowaniu na ich dyrektorów ludzi popieranych przez władze miasta. Obok zgłaszanych już podczas poprzednich akcji postulatów uwolnienia więźniów politycznych, powtórzenia sfałszowanych wyborów parlamentarnych i prezydenckich pojawiły się hasła społeczne: żądanie zamrożenia podwyżek opłat komunalnych, zwiększenia nakładów na opiekę zdrowotną, edukację, naukę, uproszczenia przepisów dotyczących organizowania strajków.

Obserwatorzy zwracają uwagę, że obecny format demonstracji jest mało atrakcyjny dla przedstawicieli klasy średniej, którzy stanowili bardzo liczną grupę podczas zimowych i wiosennych protestów, głównie związanych z podważaniem rezultatów sfałszowanych wyborów. A różnorodność ideologiczna przywódców i uczestników protestu nie pozwala na wypracowanie wspólnego programu czy choćby listy postulatów. Łączy ich nadal niechęć do Kremla.

A Kreml tymczasem już najwidoczniej uznał, że nie ma się czego bać: inteligencka opozycja w tym wydaniu nie wywoła rewolucji – ani białej, ani kolorowej. Można więc spokojnie pozwolić na demonstracje, na Hyde Park w centrum Moskwy itd. Ale problemy, które spowodowały w ostatnich miesiącach wstrząsy w rosyjskim życiu politycznym i społecznym, przecież nie zniknęły. Jak wróży były kremlowski guru, Gleb Pawłowski, przyszłość jest tak pełna niebezpieczeństw, że już nie ma się czego bać.

Rodzina, ach, rodzina

„Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej ni ma, samotnyś jak pies” – śpiewali Starsi Panowie. Prezydent Putin zapewne nie zna tej przepięknej piosenki. Szerokiej publiczności wiadomo, że prezydent ma rodzinę: żonę Ludmiłę i dwie córki, Marię i Katerinę (Jekatierinę). I tyle. Reszta, jak mawiają rosyjscy dziennikarze, jest tajemnicą numer 2 (tajemnicą numer 1 jest: ile forsy ma prezydent Putin).

Od co najmniej dwóch tygodni po Internecie krąży nowość, powtarzana przez rosyjską sieć za bułgarską stacją telewizyjną BTV, że w połowie sierpnia prezydent Putin za sprawą córki Marii został dziadkiem. Wnuk ma podobno na cześć dziadka nosić imię Władimir. Z rosyjskich mediów oficjalnych na powtórzenie tej szczęsnej nowiny odważył się jedynie najpopularniejszy tabloid „Moskowskij Komsomolec”. Służba prasowa prezydenta nie potwierdziła ani nie zdementowała informacji. Radio Swoboda informowało, że rosyjskie media mają szlaban na jej rozpowszechnianie.

Sprawy rodzinne to sprawy rodzinne – każdy powinien mieć prawo decydować, co opowiada czy pokazuje na zewnątrz, a co nie. Nie wszyscy chcą być na widoku, nie wszyscy chcą być na językach. To oczywista oczywistość. Z drugiej jednak strony we współczesnej polityce jednak rodzina jest ważnym elementem kształtującym wizerunek polityka. Ukrywanie wszystkich i wszystkiego też (złośliwi komentatorzy piszą, że Putin nadal gra w gry wywiadowcze, których uczono go w szkole KGB).

Na Zachodzie wiadomości o powiększeniu się rodziny są nie tylko podawane, ale wręcz rozwałkowywane przez wszystko, co może się uznać za medium, komentowane, omawiane, opiewane. Często stają się pożywką dla dowcipów, ale na ogół znacznie podnoszą ranking polityka (Francuzi żartują, że gdyby Carla Bruni urodziła bliźnięta, to Sarkozy wygrałby wybory). Prezydent Jelcyn uwielbiał pokazywać się z rodziną, zapraszał do domu ekipy telewizyjne na święta, dowcipkował w licznym gronie wnuków. Natomiast wiadomości o prywatnym życiu prezydenta Putina stanowią tabu. Niedostępne są nawet zdjęcia jego córek (ostatnie pochodzą sprzed kilkunastu lat), nie mówiąc już o możliwości ich ujrzenia gdziekolwiek czy, nie daj Boże, rozmowy. Nagabywany w sprawach rodzinnych przez dziennikarzy kilka miesięcy temu Władimir Władimirowicz powiedział, że one nie chcą być osobami publicznymi, to ich wybór i należy to uszanować. A dwa lata temu w rozmowie z Larrym Kingiem powiedział, że rodzina nie pokazuje się z nim w obawie przed zamachem terrorystycznym. Nikomu nie udało się zweryfikować słów prezydenta.

Jakiś czas temu petersburski tygodnik „Sobiesiednik” starał się ustalić, czy córki Putina faktycznie studiują na uniwersytecie w Petersburgu. Ich nazwiska figurowały wprawdzie na listach studentów, ale spośród grona kolegów i wykładowców nikt nie przyznał się dziennikarzom, że widział Putinówny na uczelni. Zachodnie media kilkakrotnie informowały o domniemanych zaręczynach, a nawet ślubach córek Putina. Maria miała wyjść za mąż w 2005 roku na wyspie Santorini za Holendra, architekta Jorrita Faassena, a Katerina, mieszkająca jakoby stale w Monachium, miała być zaręczona z Koreańczykiem, synem południowokoreańskiego dyplomaty. Inne „dobrze poinformowane źródła” donosiły o rzekomych ślubach z synem ministra obrony Rosji. Służba prasowa Kremla na ogół dementowała te doniesienia. Niektórych nie komentowała. Każda w tych rewelacji „musirowałas” przez kilka dni na różne sposoby przez różne media, a potem o wszystkim zapominano.

Zdaniem Michaiła Zacharowa z portalu „Polit.ru”, przedstawiciele putinowskiego Politbiura 2.0 nie chcą pokazywać swej ludzkiej twarzy, więcej: nawet starają się, by żadnych ich ludzkich cech nie demonstrowano nikomu z zewnątrz. „Pierestrojka zaczęła się od uchylenia rąbka tajemnicy – chodziło o pokazanie, że sekretarze i inni wysocy partyjniacy też są ludźmi. To się nie do końca udało, ale przynajmniej poczyniono jakieś starania w tym kierunku. […] Społeczeństwo interesuje się tym, co się dzieje w domach polityków. Każda plotka o życiu rodzinnym Putina wywołuje falę zainteresowania. I masę domysłów. Tak jak w czasach Leonida Breżniewa Moskwa ze smakiem plotkowała o jego córce Galinie, jej pijaństwie i romansach [co ciekawe, wtedy, w czasach ZSRR bujne życie Galiny Breżniewej było tajemnicą za siedmioma pieczęciami, tymczasem w zeszłym roku Rosjanie mogli obejrzeć serial telewizyjny poświęcony Galinie, ze wszystkimi skandalami, mężami, troskami taty itd., serial był wyrazem tęsknoty za czasami breżniewowskiego zastoju – AŁ]. Obecna elita nie chce żyć w postindustrialnym świecie, w którym transparentność – choćby z zastrzeżeniami, ale jednak – jest wymogiem chwili i zasadą gry”. Według Zacharowa ta sztuczna tajemniczość do niczego dobrego nie doprowadzi. Putin w dobrze pojętym swoim interesie powinien otworzyć się na kontakty ze społeczeństwem. Może wnuk mu w tym pomoże. O ile naprawdę się urodził.

Powrót gerontokracji

Do siedemdziesiątego roku życia będą mogli sprawować urzędy wysocy urzędnicy państwowi – taką poprawkę do ustawy o służbie państwowej wniósł do Dumy prezydent Władimir Putin. Obecnie obowiązuje bariera 60 lat, w wyjątkowych wypadkach głowa państwa może przedłużyć służbę danego urzędnika do 65 roku życia.

Bariera wiekowa dla urzędników została wprowadzona po rządach gerontokratycznego areopagu partyjnego Breżniew-Czernienko-Andropow. Szybko następujące po sobie pogrzeby-nominacje-pogrzeby radzieckich przywódców zyskały w narodzie prześmiewcze miano „wyścigów na katafalkach”.

Czemu Putin decyduje się na taką zmianę przepisów? Jak napisano w notatce skierowanej do deputowanych, chodzi o zatrzymanie na stanowiskach ważnych dla państwa osób wysokokwalifikowanych.

„Kooperatyw Oziero nieuchronnie się starzeje. Ta poprawka to swego rodzaju polisa ubezpieczeniowa na co najmniej dziesięć lat dla tych, którzy wraz z Putinem doszli do władzy, strach pomyśleć, 12-13 lat temu. Putin pokazuje nam, że zamierza rządzić jeszcze długo i nie zamierza zmieniać ludzi w najbliższym otoczeniu” – wskazuje Andriej Kolesnikow. Wielu towarzyszy walki i pracy Putina przekroczyło już sześćdziesiątkę, Władimir Władimirowicz sam za miesiąc skończy sześćdziesiąt lat. Od razu zaznaczmy, że przepis nie dotyczy prezydenta. To reguluje inna ustawa.

Dmitrij Miedwiediew starał się odmłodzić kadry kierownicze. Tworzył zasoby kadrowe, wybierał młodszych. „Wiekowa” inicjatywa Putina to kolejna akcja odwracania tego, co Miedwiediew w czasie swej quasi-prezydentury starał się zmieniać i przedsiębrać.

Jeszcze raz zacytuję cierpkiego Andrieja Kolesnikowa: „Wiek oczywiście nie jest najważniejszy. Wiele ważnych stanowisk wiceministrów czy szefów departamentów w ministerstwach zajmują ludzie czterdziestoletni – wykształceni, z doświadczeniem w biznesie, znajomością specyfiki regionów. I nikt nie przeszkadza im w robieniu kariery. Są jeszcze i tacy młodzi ludzie, którzy są gotowi wykonać każde polecenie każdego rządu, ludzie pracujący głównie w sferze państwowej PR, w orbicie administracji prezydenta. Są tak cyniczni, że może lepiej byłoby, gdyby w ogóle nie trafili do służby państwowej”.

Opozycja nie posiada się z radości, śmieje się z poprawki i proponuje Władimirowi Putinowi, żeby już dziś przeniósł swój gabinet do mauzoleum na Placu Czerwonym i „pracował tam wiecznie”.

Dozwolone od lat osiemnastu

Wilk z kultowej kreskówki „Nu, pogodi” nie może być pokazywany dzieciom do lat osiemnastu. Dlaczego? Bo pali papierosa, a nawet niekoniecznie pali, ale wystarczy, że trzyma w pysku fachowo zagiętego „biełomora”. Według wchodzącej dziś w życie ustawy o ochronie dzieci przed informacjami szkodzącymi zdrowiu i rozwojowi, taki paskudny typ oddający się tytoniowemu nałogowi nie może być pokazywany w telewizji przed godz. 23, a w kinach na seansach bez ograniczeń wiekowych. Bo taki typ jest chodzącą reklamą palenia tytoniu. Młodzież takich typów, jak powszechnie wiadomo, w życiu w ogóle nie widuje, nie powinna zatem oglądać ich w telewizji, zwłaszcza na dobranoc. A nuż weźmie z nich przykład.

Rosyjskie dzieci nie będą więc znać filmu, na którym wyrosły starsze pokolenia? Tak można by wnioskować z wypowiedzi przedstawicieli najważniejszych kanałów telewizyjnych. Te wypowiedzi wywołały burzę. Deputowani, psychologowie, pedagodzy, artyści – wszyscy na wyprzódki komentowali możliwość odcięcia najmłodszych pokoleń od umiłowanych bohaterów. Jedni byli za, inni rysowali kółko na środku czoła. Oprócz Wilka „pod ustawę” podpada jeszcze sympatyczny krokodyl Giena. Mimo inteligentnej fizys i manier dżentelmena też nie nadaje się do wychowywania młodego pokolenia. A to dlatego, że pali fajkę. Ustawa zakazuje pokazywania przez media treści sympatyzujących z przestępcami, propagujących przemoc, palenie tytoniu, picie alkoholu czy zaprzeczających wartościom rodzinnym. Bardzo szczytny cel – dzieci należy chronić przed przemocą i wszelkimi wichrującymi psychikę rzeczami i zjawiskami. Tylko czy ta metoda jest odpowiednia i skuteczna?

Kilka tygodni temu, gdy Duma w rekordowym tempie przyjęła kilka ważnych ustaw postrzeganych jako przykręcenie śruby opozycji – m.in. o ściganiu za oszczerstwo czy nowelizację ustawy o zgromadzeniach publicznych – mówiono, że też ustawę o ochronie praw dzieci będzie można wykorzystywać do zamykania naruszających przepisy stron internetowych, w tym np. niepokornych stron opozycji. Wystarczy jakakolwiek treść podpadająca pod niejasne i rozciągliwe zapisy ustawy i „Pamelo, żegnaj”. Teraz zwrócono uwagę na absurdalne ograniczenia dotyczące emisji filmów dla dzieci. Astrid Lingren zresztą też, jak się okazuje, nie bardzo się nadaje dla milusińskich, bo niektóre wypowiedzi postaci z jej książek mogą być odczytane jako propaganda włóczęgostwa. W Rosji już jest pięć milionów biesprizornych dzieci, nowych nie należy zatem do tego namawiać. Choć one pewnie książek pani Lingren nie czytają.

Eksperci są zdania, że wprowadzane ograniczenia dotyczące telewizji, radia i gazet nie przyniosą efektów, skoro „inkryminowane” filmy są w wolnym dostępie w Internecie. W tym kontekście dziwi zakaz ministerstwa kultury Rosji odnośnie wyświetlania w kinach filmu „Klip” (w Polsce pokazany na tegorocznym festiwalu „Nowe Horyzonty”). Pierwszy taki zakaz od czasu upadku ZSRR, w którym bardzo wielu filmów i książek zakazywano na prawo i lewo. Głośny obraz serbskiej reżyserki Mai Milosz o bujnych nastolatkach eksperymentujących z narkotykami i seksem nie uzyskał zezwolenia na rozpowszechnianie w rosyjskich kinach. Dlaczego? Filmy rosyjskiej reżyserki młodego pokolenia Walerii Gaj Germaniki – „Wszyscy umrą, a ja nie” czy serial „Szkoła” – też w drastyczny sposób mówiły o młodym pokoleniu, jego grzechach powszednich i zmaganiu się z burzą hormonów. Można je było obejrzeć w telewizji i to nie bardzo późno w nocy. „Klip” zapewne nie zostałby dostrzeżony przez publiczność, w kinach studyjnych obejrzałoby go kilka tysięcy widzów i tyle. Dzięki zakazowi ministerstwa zechcą go pewnie ściągnąć z Internetu zastępy zachęconych w ten sposób widzów.

W darciu pierza wokół wycofania nieuczesanego Wilka z ekranów jest oczywiście dużo przesady, podobnie jak dużo przesady jest w odczytywaniu przepisów ustawy w kierunku totalnego wykastrowania filmów i książek z wątków rzekomo szkodliwych dla dzieci. Kilka lat temu polska telewizja publiczna chciała zakazać emisji „Czterech pancernych” jako serialu dla młodych polskich duszyczek szkodliwego, gdyż propagującego nieprawdziwe historyczne treści. Odpowiedzią publiczności był głośny śmiech i kolejne rekordy oglądalności w tych komercyjnych stacjach telewizyjnych, które nie dały się zwariować i film wyświetlały.

„O takich rzeczach [zakazie emisji „Wilka i zająca” przed godz. 23] poważnie dyskutuje się w kraju, w którym nie ma normalnej gospodarki, służby zdrowia i systemu edukacji, w którym jest cała masa bezdomnych dzieci, w którym władza i państwowa telewizja od dawna i w pełni świadomie rozmawia ze społeczeństwem językiem podwórka. W którym ta sama telewizja dla poprawy rankingów pokazuje trash. Powodów do zakazania tego czy innego dzieła jest mnóstwo – do wszystkiego się można przyczepić: od „Wojny i pokoju” do „Zbrodni i kary”. A tradycyjne rosyjskie bajki to jedna wielka propaganda seksu i to wyuzdanego, weźmy choćby „Królewnę żabkę”. W Rosji niestety nastała epoka bezsensownych histerycznych zakazów, które są efektem neurastenii władz” – podsumowuje Siemion Nowoprudski w internetowej „Gazecie.ru”. Jeszcze dobitniej pisze Julia Kalinina: „Zdrowiu i rozwojowi dzieci szkodę robi nie informacja, a rzeczywistość, która je otacza. Proszę poprawić rzeczywistość, a dzieciom niestraszna będzie informacja”.

No mercy

Karę dwóch lat kolonii karnej orzekł sąd w najgłośniejszym procesie ostatnich lat w Rosji – członkinie zespołu punkowego Pussy Riot zostały skazane za odśpiewanie pieśni własnego autorstwa „Bogurodzico, przegoń Putina” przed ołtarzem Świątyni Chrystusa Zbawiciela w lutym tego roku. Dwa lata za okrzyki określające patriarchę jako posłusznego woli prezydenta sługusa reżimu. Dwa lata. Mogło być z paragrafu „chuligaństwo” i siedem. Mogło być i trzy lata, jak prosił prokurator.

Trzy młode kobiety zostały uznane za zagrożenie dla społeczeństwa, dlatego muszą zostać odizolowane na tak długi czas. Sędzia orzekła, że w przeciwnym razie nie dojdą do rozumu. „Skazano nas z motywów politycznych, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Nie oczekiwałyśmy, że zostaniemy skazane, przecież nie popełniłyśmy przestępstwa” – powiedziała jedna ze skazanych Nadieżda Tołokonnikowa. „Nie zamierzamy prosić prezydenta o ułaskawienie” – zapowiada Jekatierina Samucewicz.

Proces Pussy Riot podzielił rosyjskie społeczeństwo. Już wcześniej ten podział był widoczny. Władimir Putin umiejętnie owe podziały podsycał i wykorzystywał w grze politycznej, zwłaszcza w okresie poprzedzającym wybory. Na wiec na placu Błotnym z udziałem liberalnie nastawionej inteligencji i sympatyków opozycji odpowiedzią było zorganizowanie przez władze wiecu na Pokłonnej Górze z udziałem pracowników sfery budżetowej i wielkich zakładów przemysłowych, popierających słuszną linię naszej partii i przywódcy. Teraz polaryzacja nastąpiła na styku: „bronię Pussy Riot” – „potępiam Pussy Riot”. Centrum Lewady przeprowadziło na gorąco badania opinii – prawie 45 proc. Rosjan uznało, że proces Pussy Riot był „obiektywny i bezstronny”, 35 proc. nie interesowało się procesem. Mocny głos zachodnich artystów, ujmujących się za prześladowanymi „puśkami” (jak nazywa się w rosyjskim Internecie dziewczyny z Pussy Riot), listy przedstawicieli rosyjskich środowisk twórczych do patriarchy, do prezydenta, protesty na ulicach, akcje poparcia – to na drugiej szali, ale bez szans na powodzenie. Nawet w samej Cerkwi nie było jednomyślności co do tego, jak potraktować akcję Pussy Riot. Diakon Kurajew uznał, że akcja nie powinna obrazić uczuć religijnych ludzi wierzących, bo została przeprowadzona w zapusty, kiedy dozwolone są wybryki, a Putin nie jest przecież świętością. Ale diakon Kurajew okazał się w mniejszości. Podobnie jak ci, którzy wzywali do okazania chrześcijańskiego miłosierdzia. Dzisiaj wysoka rada Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej wystosowała do władz apel o zgodne z prawem miłosierdzie wobec Pussy Riot, w nadziei, że w przyszłości wyrzekną się one świętokradztwa.

Głupi chuligański wybryk, prowokacyjny do granic – Świątynia Chrystusa Zbawiciela to jedna z najważniejszych rosyjskich cerkwi, estetycznie co najmniej wątpliwy. Ale czy to przestępstwo? Zbrodnia? Wykładnie ekspertów sądowych powołujących się na dawno zapomniane martwe zapisy soboru sprzed paruset lat, które miały być podstawą skazania, źle przygotowany prokurator, sędzia nie dopuszczająca obrony i świadków obrony do głosu – wszystko to porównywano do procedowania średniowiecznej inkwizycji. Władze wykorzystały drastyczny wyczyn punk-feministek do celów politycznych. Bo też, jak twierdzą same skandalistki z Pussy Riot, ich pieśń była akcją polityczną.

„Ten wyrok to część tej wysokiej tamy, jaką władza wznosi wobec zniżających się stale rankingów lidera i budzącej się świadomości miejskiej klasy średniej, nosiciela świeckiego, modernizacyjnego myślenia. Fundamentem tej tamy są ustawa o zgromadzeniach publicznych, przewidująca wysokie kary za wszelkie naruszenia drakońskich przepisów, ustawa o „zagranicznych agentach” i inne niespodzianki pierwszych miesięcy nowej kadencji starego prezydenta. Ten wyrok to sygnał, że represje będą trwać, również pod religijnymi sztandarami. Ten proces pokazuje, że państwo i Cerkiew połączyły się w ekstazie. Kto krytykuje Cerkiew, ten krytykuje państwo. I odwrotnie. Z uczuciami religijnymi nie ma to nic wspólnego” – napisał w komentarzu w „Nowej Gazecie” Andriej Kolesnikow.

W krótkim tekście blogu trudno zmieścić wszystkie aspekty tej sprawy, jest ich wiele i są skomplikowane. Splotło się mnóstwo wątków. Wiele pytań ciągle jeszcze zostaje. Będę do nich wracać. Kto zyska, kto straci, kto się przestraszy, jakie to będzie miało konsekwencje. Czy Rosja wpadnie w spiralę wewnętrznej wojny religijnej, która odwróci uwagę od innych problemów?

Zacytuję jeszcze głos Aleksieja Kudrina, byłego ministra finansów, człowieka przez wiele lat firmującego politykę finansową Putina. Kudrin odszedł z rządu po scysji z Miedwiediewem. Ciekawy głos, głos człowieka z autorytetem, który był we władzach, a teraz we władzach nie jest, ale próbuje znaleźć racjonalną drogę porozumienia społeczeństwa i coraz bardziej oddalającego się odeń Kremla.

„Wyrok w sprawie punk grupy Pussy Riot to nie tylko fakt w biografii trzech młodych kobiet. To kolejny cios wymierzony w wymiar sprawiedliwości, w zaufanie obywateli Rosji do sądów. Proces sądowy jawnie wypacza istotę postępku. W świeckim sądzie oskarżyciel z ramienia państwa za podstawę oskarżenia bierze tylko cerkiewne wywody, aby uzasadnić karę za przestępstwo. Ale nawet gdyby przyjąć argumentację oskarżenia, to należałoby czyn zakwalifikować jako „obrazę uczuć religijnych” i z paragrafu 5.26 skazać zań na tysiąc rubli grzywny. W świeckim państwie, jakim jest Rosja, nie ma i nie może być kar w procesie karnym za naruszenie pisanych i niepisanych norm Cerkwi. Wielu z nas nie może w żaden sposób poprzeć postępku Pussy Riot. Niezależnie od tego, jak się go ocenia, prześladowanie dziewcząt podzieliło społeczeństwo, pokazało antykonstytucyjne połączenie państwa i Cerkwi, osłabiło autorytet Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, spowodowało radykalizację nastrojów społecznych. Triumf bezsensownego okrucieństwa osłabia moralność bardziej niż jakiekolwiek prowokacyjne postępki”.

Ona utonuła

Mija dwanaście lat od zatonięcia okrętu podwodnego „Kursk”. Wypadek zdarzył się podczas ćwiczeń na Morzu Barentsa. Z oczami wbitymi w telewizory Rosjanie – a wraz z nimi reszta świata – przez wiele dni śledzili dramatyczny spektakl: czy ocalałych po wybuchu członków załogi uda się uratować. W rolach głównych w tym spektaklu wystąpiły ignorancja, kłamstwo, obłuda i stracone złudzenia. Spektakl nie zakończył się niestety happy endem – zanim zdecydowano się na formę pomocy (a przez wiele dni z podjęciem takiej niezbędnej decyzji zwlekano), wszyscy zginęli. Najwyższą cenę za błędy dowództwa, braki w wyszkoleniu, niechęć do współpracy z innymi krajami i wszystkie inne fatalne zbiegi okoliczności i wykalkulowane działania zapłaciła załoga dumy rosyjskiej Marynarki Wojennej – 118 marynarzy nie wróciło do domów.

Słowa „ona utonuła”, wypowiedziane przez młodego prezydenta Władimira Putina w rozmowie z amerykańskim dziennikarzem Larrym Kingiem, stały się wyrażeniem doskonale określającym cyniczny stosunek władz do tego, co się stało w zimnych wodach Morza Barentsa. Świat zobaczył wtedy też Putina, który w końcu oderwał się od zasłużonego sierpniowego wypoczynku w Soczi i przybył do Widiajewa na spotkanie z rodzinami członków załogi „Kurska”, zobaczył też jego wizytę w domu jednego z oficerów – odrapane ściany zaniedbanego bloczydła, a potem jeszcze nietłumione emocje wyrywające się z oczu i gardeł zdesperowanych matek i żon. „Minęło dwanaście lat i nic się nie zmieniło – stare bloki bez remontu jak stały, tak stoją. Do zbudowanego na polecenie Putina aquaparku przyjeżdżają zamożni ludzie, ale miejscowi pracy tam nie dostali” – relacjonuje Jelena Wasiljewa z organizacji „Zapomniany pułk”. Zresztą, z rodzin ofiar tragedii „Kurska” dziś w Widiejewie nie pozostał prawie nikt – woleli opuścić przeklęte miejsce. „Wszystko, co można było uczynić dla rodzin ofiar, uczyniono – mówi ekspert w dziedzinie wojskowości Aleksandr Golc. – Wszyscy dostali mieszkania, dzieci otrzymały możliwość uczenia się. Nie mam informacji, aby dopuszczono się jakiejś niesprawiedliwości”.  

Na temat dramatu „Kurska” napisano tysiące tekstów publicystycznych, reportaże, nakręcono filmy, powstało kilka książek. Długie śledztwo pod auspicjami prokuratora generalnego wyjaśniało do najdrobniejszych szczegółów przyczyny wypadku. Rozwałkowywano różne wersje: od najważniejszej (wybuch przygotowanej do odpalenia torpedy na pokładzie „Kurska”) do „cudownych” (zderzenie z amerykańską jednostką). Zdaniem wielu publicystów niezależnych rosyjskich mediów, winowajcy czują się świetnie, żaden nie poniósł kary. Kto jest tym winowajcą? W materiałach prasowych powtarzają się konkretne nazwiska najwyższych dowódców Marynarki Wojennej, winnych zaniedbań, ukrywania prawdy, wprowadzania w błąd opinii publicznej i władz, wstrzymywania niezbędnej pomocy.

A pamięć? Rocznicę – przynajmniej na razie – odnotowały jedynie media, znajdujące się poza main streame: rozgłośnia Echo Moskwy, Radio Wolna Europa, Nowaja Gazieta. „Na wspominanie o Kursku w mediach znowu nałożono ciche tabu” – twierdzi murmański polityk Andriej Nizielski. Jak i na wiele innych tematów.

Zanim nastanie antyutopia

Do kalendarzowego czasu akcji antyutopii Władimira Wojnowicza „Moskwa 2042” pozostało jeszcze trzydzieści lat, tymczasem wiele z tego, co w przekrzywionym zwierciadle przedstawił proroczy satyryk, odnajdujemy w Moskwie już dziś. Też przekrzywione, ale bez ironicznego dystansu i przymrużenia oka. Moskorep – Moskiewska Republika, przedstawione w książce Wojnowicza karykaturalne państwo totalitarne – zbudowane jest na fundamencie sojuszu organów bezpieczeństwa, wszechwładnych i wszechobecnych, z rządzącą partią, bezalternatywną Komunistyczną Partią Bezpieczeństwa Państwowego, oraz z rządzącą religią, na czele której stoi patriarcha Zwiezdoniusz. Ta triada dopełniana jest jeszcze czujnością i ludowością. Za fasadą poprawności i układności systemu stworzonego przez przywódcę Moskorepu Genialissimusa w państwie-raju rządzą pełną gębą absurd i groteska.

 „Prawdę mówiąc, pisząc „Moskwa 2042” w latach osiemdziesiątych, miałem nadzieję, że te moje proroctwa się nigdy nie spełnią” – wyznaje Władimir Wojnowicz w wywiadzie dla Radia Wolna Europa. – „Gdy to pisałem, startowała pierestrojka, było dużo nadziei. Obecna rzeczywistość tymczasem zdaje się przewyższać to, co wymyśliłem. Sztandarem naszych czasów staje się głupota i podłość. Tego się nie spodziewałem. Przyjmowane są jakieś idiotyczne ustawy, odbywają się jakieś niewyobrażalne procesy, jak choćby sąd nad Pussy Riot. To jest mocniejsze niż jakakolwiek satyra”.

Tak, rzeczywiście wydarzenia przyspieszają. Wcielenie Genialissimusa, można by rzec, rządzi w Moskorepie już od dwunastu lat. Na progu jego kolejnej kadencji obserwujemy dążność do zbudowania jedności organów bezpieczeństwa, rządzącej partii, a teraz jeszcze i rządzącej religii. „To, co się dzieje wokół procesu Pussy Riot, cała ta atmosfera, to coś podobnego do „prawosławnego szariatu” – zauważa komentator „Nowej Gaziety” Andriej Kolesnikow.

Wyciąganie analogii z „Moskwą 2042” zapewne obecnym kremlowskim inżynierom dusz ani jego głównemu lokatorowi do gustu nie przypadnie – to utwór pełen dowcipu, lekkości, swobody. A to rzeczy z perspektywy Kremla niebezpieczne. Z władzy nie wolno kpić, władza źle znosi, a właściwie wcale nie znosi dowcipów na swój temat. Obśmianie tyrana, nadętej władzy, która nadal chce się stroić w pompatyczne piórka, choć dawno już wszyscy naokoło zrozumieli, że sakralne piórka bezpowrotnie z niej opadły, okazuje się fantastyczną bronią. Desakralizuje napompowaną fałszywą sakralność. Proces nad Pussy Riot to w dużym uproszczeniu (zastrzegam, bo w tym procesie zbiega się wiele różnych aspektów) również sąd nad poczuciem humoru w walce politycznej. Sygnał, że wybaczenia dla prześmiewców, szyderców, humorystów, kpiarzy, paszkwilantów nie będzie. Porzekadło „śmiech to zdrowie” traci tu na aktualności. Ale z drugiej strony – patrzcie Państwo, jak to jest: śmiechem można zabić, ale śmiechu zabić się nie da.

Bloger kontra czeski szpieg

Dajcie mi człowieka, a paragraf zawsze się znajdzie. To ponure powiedzenie przypisywane stalinowskiemu prokuratorowi Andriejowi Wyszyńskiemu zdaje się przeżywać renesans.

Komitet Śledczy dwoi się i troi, żeby wykopać powody do postawienia przed sądem jednego z najpopularniejszych blogerów i liderów ruchu protestu Aleksieja Nawalnego. Wszystkie ręce na pokład – kopać, grzebać, ryć. Kilka tygodni temu w mieszkaniu Nawalnego skonfiskowano komputery, z których wyciągnięto m.in. jego korespondencję. Korespondencja wyciekła do sfery publicznej, choć nic ciekawego ani tym bardziej kompromitującego w niej nie było. Nawalny był jakiś czas temu doradcą gubernatora obwodu kirowskiego Nikity Biełycha. To właśnie maile z gubernatorem zainteresowały śledczych, którzy bardzo chcieli się w nich doszukać znamion jakiegokolwiek przestępstwa. Na tapetę wzięto po raz któryś z rzędu kilkakrotnie umarzaną sprawę firmy Kirowles. Nawalny pisze o tym w swoim blogu tak: „Jak ukradłem cały las. Wszyscy już mają tego żartu o kradzieży przeze mnie lasu po dziurki w nosie, a on właśnie jest wcielany w życie. Dzisiaj usłyszałem zarzuty. Prowadzona jest przeciwko mnie kampania informacyjna: Ach, Nawalny, zmusił nieszczęsnego dyrektora Kirowlesa, Opalowa, żeby sprzedawał produkcję przez kontrolowaną przeze mnie firmę. I nagle okazuje się, że nie zmuszałem, nie torturowałem, nie zastraszałem, nie przymuszałem do podpisywania niekorzystnych kontaktów. Okazuje się, że [Opalow] jest moim wspólnikiem, członkiem grupy przestępczej, którą zorganizowałem i której przewodziłem. Straty z tego tytułu wyniosły 1,2 mln rubli”. I sam bloger, i liczni komentatorzy nie mają najmniejszych wątpliwości, że sprawa jest szyta. Chodzi o wyeliminowanie – i to w majestacie prawa przecież, a jakże – jednej z najważniejszych osób patrzących władzom na ręce i publikujących mocno niewygodne rzeczy z życia wyższych sfer. „Chodorkowski ukradł swoją ropę naftową, Nawalny ukradł cały las – oto podstawa oskarżenia” – pisze z niepokojem w komentarzu o „szyciu” sprawy Nawalnego Gazeta.ru.

Ostatnio Nawalny przedstawił na blogu niezbite dowody, że szef Komitetu Śledczego Aleksandr Bastrykin, który ściga ostatnio „zagranicznych agentów”, czyli opozycjonistów, [zgodnie z nowelizowaną ustawą o NGOsach, te organizacje, które są finansowane przez zagranicę, mają mieć status „zagranicznego agenta”] ma mieszkanie w Czechach i prawo stałego pobytu w tym kraju. No i jeszcze jakieś niejasne powiązania z wywiadem być może. Bastrykin wyszedł z siebie. Na naradzie z podwładnymi w histerycznym tonie domagał się znalezienia wreszcie haka na Nawalnego.

„Zgódźcie się, drodzy państwo, to straszne: prowadzić śledztwo w sprawie zgromadzenia zagranicznych agentów na placu Błotnym i nagle usłyszeć, że to ciebie samego nazywają tymi strasznymi słowami – pisze o Bastrykinie Ilja Milsztejn w internetowej gazecie „Grani”. – I to na dodatek nie bez podstaw, jako że fakt posiadania przez Bastrykina prawa pobytu stałego w Czechach już potwierdził tamtejszy MSZ, a były szef czeskiego wywiadu wojskowego nazwał sytuację „wyjątkową”.

Bastrykin w usłużnej gazecie „Izwiestia” wyłożył w obszernym wywiadzie „wsiu prawdu-matku”. Owszem, Czechy, owszem, mieszkanie, owszem, biznes. Ale to wszystko pierwszej żony, byłej żony. A pozwolenie na pobyt stały to tylko po to, żeby poruszać się po Europie bez wiz. Pani Dulska nie brała pieniędzy od kokoty, której ze wstrętem i pogardą wynajmowała mieszkanie, tylko płaciła nimi podatki.

Ludzie czytają i słuchają, i myślą sobie to, co już dawno sobie myślą: że rosyjska wierchuszka na wszelki wypadek ma różne ciekawe, acz wstydliwie skrywane rzeczy za granicą, której tak nie lubi i którą tak pogardza. Takie zapasowe lotnisko. Może na wypadek, gdyby kiedyś taki Nawalny dorwał się do władzy. Strach pomyśleć, lepiej Nawalnemu wlepić dziesięć lat, niech posiedzi w łagrze i na drugi raz się zastanowi, czy wyciągać takie niemiłe sprawy panu śledczemu.

Miękka siła dwugłowego orła

Ma być kryzys, a w kryzysie dzieją się nieprzyjemne rzeczy. Rosja może w tym kryzysie ucierpieć, bo w dzisiejszym świecie wszyscy są ze sobą powiązani: jeżeli kryzys dotyka Europę czy generalnie cały Zachód, to Rosja też na tym traci. Przeto zwierajmy szyki, bez fałszywej skromności lansujmy za granicą nasze interesy, w tym produkcję przemysłu zbrojeniowego, śmiało sięgajmy po oręż protekcjonizmu. Niech miękka siła zatriumfuje. Na ruchomych piaskach żadne strategie nie mają sensu, trzeba reagować punktowo, na bieżąco. Na pierwszym miejscu nasi sojusznicy z Unii Celnej – Białoruś i Kazachstan, na drugim Ukraina, którą Moskwa chciałaby widzieć w tym pierwszym szeregu. Reszta – dalej.

To pokrótce streszczenie wystąpienia prezydenta Putina na zjeździe rosyjskich ambasadorów z 9 lipca. Takie zjazdy odbywają się w „pałacu kultury” na placu Smoleńskim (siedzibie MSZ) co dwa lata. Wystąpienie prezydenta przed tym gremium traktowane jest jako instrukcja działania dla rosyjskiej dyplomacji. W tegoroczne wystąpienie Putina dyplomaci wsłuchiwali się ze szczególną uwagą: jakie będzie stare-nowe otwarcie? Nowa redakcja doktryny polityki zagranicznej będzie gotowa nie wcześniej niż w grudniu tego roku, a tu trzeba działać. Ale jak? Czy według kursu, który dwa lata temu wyznaczył prezydent Miedwiediew, czy wieją jakieś nowe wiatry?

Trudno uciec od porównania tez wygłoszonych przez Putina z tym, co dwa lata temu proponował na poprzednim zjeździe ambasadorów Dmitrij Miedwiediew. Tamto wystąpienie ociekało wezwaniami do modernizowania, resetu, zachęcania Zachodu do dzielenia się z Rosją technologiami i kapitałami (też soft power, ale jednak w innej formule). Miedwiediew na pierwszym miejscu postawił rozwijanie stosunków z Zachodem i krajami Azji. Partnerzy z WNP – ledwie zmieścili się na pudle.

Lista priorytetów Putina wygląda inaczej: Białoruś, Kazachstan, Ukraina, potem potężniejąca Azja (Chiny, Indie), Ameryka Łacińska, Afryka, a dopiero potem UE i USA. Zdaniem Putina „wielowektorowość [ulubiony termin rosyjskiej dyplomacji ukuty przez eksministra spraw zagranicznych Jewgienija Primakowa, mający odczarować hegemonię USA po zimnej wojnie] wielowektorowość rozwoju świata, wewnętrzne problemy społeczno-gospodarcze osłabiają dominację „historycznego Zachodu”. To fakt. I chciałbym podkreślić, że to absolutnie nie cieszy”. Moskwa jest zaniepokojona niektórymi poczynaniami Waszyngtonu. „Obecnie w USA trwa kampania wyborcza. To gorący okres, kiedy wielka jest pokusa zarobienia dodatkowych punktów na mocnych słowach, wskrzeszenia dawnych stereotypów i fobii, z których dawno powinno się zrezygnować. Widzimy to, ale nie dramatyzujemy. Ale zamiana antysowieckiej poprawki Jacksona-Vanika na antyrosyjską ustawę [„lista Magnitskiego”] oraz stworzenie systemu obrony antyrakietowej w celu naruszenia równowagi strategicznej nie może nas nie niepokoić”. Co do Europy, to Rosja chciałaby zniesienia wiz (w celu polepszenia warunków prowadzenia biznesu). A w sferze dalekich planów – stworzenia strefy wolnego handlu od Atlantyku do Pacyfiku.

„Rosja nie ma w tej chwili o czym rozmawiać z Unią Europejską, dlatego że wewnątrz UE panuje teraz chaos, Europa pogrążą się w trzęsawisku kryzysu finansowego, z którego nie widać wyjścia” – rekapituluje Fiodor Łukjanow, naczelny czasopisma „Rosja w Globalnej Polityce”. – „Charakterystyczne dla Putina antyzachodnie nastawienie ma teraz inny charakter niż w okresie jego drugiej kadencji prezydenckiej. Wtedy był stroną atakującą: Zachód nie słucha Rosji i nie chce brać pod uwagę jej interesów, ale my zmusimy was do słuchania i brania naszego zdania pod uwagę. Teraz pobrzmiewają sceptyczne nutki: co wy wyrabiacie, wszystko idzie coraz gorzej i gorzej… Nie tylko w stosunku do Rosji, ale w ogóle. Putin stale przypomina Zachodowi, że wszystko jest wzajemnie ze sobą powiązane i każde działanie ma określone konsekwencje. Arabska wiosna przewróciła Bliski Wschód do góry nogami. Kwestia irańska zaostrza się. NATO dokonało kolejnej interwencji w celu zmiany reżimu. Afganistan jest nadal daleki od uspokojenia, rośnie napięcie w Azji, nie zmniejsza się polaryzacja wewnątrz amerykańskiej polityki. Ta niejasność, kłębowisko sprzeczności, kryzys – to główne zagrożenia dla Rosji. Winowajcami są, zdaniem Putina, czołowe mocarstwa światowe, które swoimi nierozsądnymi działaniami tylko pogarszają sytuację”.

Co zatem robić? Ponieważ sytuacja ciągle się zmienia, zamiast dalekosiężnych strategii należy stosować teorię małych kroków. MSZ ma pomagać ekspansji rosyjskich firm na rynkach zewnętrznych, uczyć się skutecznego lobbingu, pracować na rzecz poprawy wizerunku Rosji na świecie.

Tyle spotkanie w monumentalnym gmachu na placu Smoleńskim. A teraz do dzieła. Na porządku dziennym między innymi sytuacja w Syrii.