Archiwum autora: annalabuszewska

Bezbłędny rycerz

Dziennikarze zgromadzeni wczoraj na wielkiej konferencji prasowej Władimira Putina zadali kilkadziesiąt pytań – od bulwersującego w ostatnich dniach opinię publiczną „anty-aktu Magnitskiego”, czyli ustawy zabraniającej adopcji rosyjskich sierot przez obywateli USA, poprzez wędkowanie w Astrachaniu czy hodowlę zwierząt rzeźnych w Mordwie po sytuację w Syrii i Libii. Konferencja trwała cztery i pół godziny. Pytania o zdrowie prezydenta można było nie zadawać (choć i takie padło) – wytrzymać tak długie nabożeństwo może tylko zdrowy człowiek.
Trzeba powiedzieć, że konferencja nie sprawiała wrażenia seansu wielkiej miłości dziennikarskiego stanu do przywódcy, jeśli nie liczyć kilkorga egzaltowanych dam i kawalerów, na ogół z regionalnych mediów – ci, owszem, utrzymali się w najlepszych tradycjach wazeliniarstwa. Wielu dziennikarzy zadało jednak pytania niewygodne i trudne. Putin na każde pytanie coś odpowiadał – czasem z sensem, czasem uciekał gdzieś w bok od istoty sprawy. A czasem zapalał się, wybuchał i przechodził na „fienię”. Dostało się np. Bogu ducha winnej dziennikarce, która pytała o bezpośrednie wybory gubernatorów: „Niech mnie pani uważnie posłucha i proszę więcej do tego pytania nie wracać. Tylko uważnie proszę posłuchać, co powiem. Posłuchajcie chociaż jeden raz: jesteśmy za i ja osobiście jestem za bezpośrednimi wyborami gubernatorów”. Skąd te nerwy? Prezydent do tej pory mgliście zahaczył temat w swoim orędziu przed Zgromadzeniem Parlamentarnym – że trzeba pomyśleć, że trzeba się zastanowić. A teraz zmył głowę dziennikarce, że mu dziurę w brzuchu boruje, a przecież on jest osobiście za. No, dobrze.
Pytaniem, które nieodmiennie podnosiło ciśnieniu Putinowi na podobnych imprezach, było pytanie o Michaiła Chodorkowskiego. I tym razem było emocjonalnie: Putin z żarem wypierał się jakiegokolwiek wpływania na sąd wymierzający karę Chodorkowskiemu.
Ale najwięcej emocji towarzyszyło pytaniom dotyczącym „ustawy podleców”, jak rosyjski Internet ochrzcił odpowiedź deputowanych Dumy Państwowej na akt Magnitskiego. Z wypowiedzi Putina wynikało, że amerykańską ustawę odebrał on jako policzek, że poczuł się upokorzony tym, że Ameryka śmie mu wymachiwać przed nosem jakimś tam Magnitskim, podczas gdy sama bije Murzynów, więźniów Guantanamo i nie dba o adoptowane rosyjskie dzieci (choć większość z tych, którzy adoptowali dzieci w USA, to „porządni ludzie”, przyznał). Wedle określenia Aleksandra Golca, teraz „strana Pindosja” [„pindos” to w niezbyt literackim rosyjskim pogardliwe określenie Amerykanina] powinna dostać za swoje i nie ma mowy o zmiękczeniu stanowiska w tej sprawie. Putin jest wyraźnie rozczarowany Stanami Zjednoczonymi. O resecie już dawno zapomniano.
Diabeł tkwi w szczegółach. I tutaj pan prezydent lekcje odrobił po łebkach. Jego argumenty nie brzmiały przekonująco (nie tylko w tej sprawie zresztą; Tatiana Stanowaja zauważyła, że w wielu momentach zadający pytanie był bardziej przekonujący niż pogubiony miejscami prezydent – to coś nowego, przecież te konferencje miały służyć zawsze wzmocnieniu wizerunku lidera, który panuje nad wszystkim, co się dzieje w kraju; tym razem to się nie udało).
Władimir Abarinow, znający i rosyjskie, i amerykańskie realia, w internetowych „Graniach” kilka istotnych szczegółów z argumentacji prezydenta dotyczącej sprawy Magnitskiego i odpowiedzi Dumy Państwowej wziął pod światło.
„Putin: Kiedy w stosunku do adoptowanych rosyjskich dzieci popełniane jest przestępstwo, amerykańska Temida najczęściej w ogóle nie reaguje i zwalnia od odpowiedzialności karnej ludzi, którzy dopuścili się przestępstwa wobec dziecka”.
„To nie tak – pisze Abarinow. – Prawie wszyscy dostali realne wyroki. Po prostu czasem zdarza się, że oskarżenie okazuje się niewystarczająco dobrze przygotowane [jak rozumiem, chodzi o to, że słabo przygotowany jest materiał dowodowy]. Tak właśnie było w sprawie małego Dimy Jakowlewa. Winny śmierci ojciec nie został uniewinniony i nie został zwolniony od odpowiedzialności. Ale pani prokurator, która liczyła na zawarcie ugody przed rozprawą i dlatego nie przygotowała się do procesu, nie potrafiła przedstawić odpowiednich argumentów”.
„Putin: „Rosyjskich przedstawicieli faktycznie nie dopuszczają, nawet w charakterze obserwatorów, na te procesy. Pan uważa, że to normalne? Co jest normalnego w tym, że pana upokarzają? Podoba się to panu? Jest pan sado-masochistą czy co?”.
Abarinow: „Rozprawy są w amerykańskich sądach otwarte dla publiczności, w tym również dla przedstawicieli rosyjskich władz. Aby brać udział w procesie, trzeba mieć licencję adwokata odpowiedniego stanu. Śledzę każdy taki proces i nie natrafiłem na informację, że adwokat reprezentujący interesy władz FR, nie został dopuszczony do działań procesowych”.
Putin: „Niedawno zawarliśmy z Departamentem Stanu umowę, jak mają postępować przedstawiciele Rosji w razie powstania takich kryzysowych czy konfliktowych sytuacji. A co się okazało w praktyce? W praktyce okazało się, że ta sfera odnosi się do prawodawstwa stanowego. I kiedy nasi przychodzą, żeby spełnić swoje obowiązki w ramach tej umowy, to im mówią – to nie jest sprawa władz federalnych, a stanowych. Idźcie do Departamentu Stanu. Po co nam taka umowa. „Duroczku wkluczili” i tyle”. [Duroczku wkluczit’ to znaczy udawać, że się nie rozumie pytania, chachmęcić].
Abarinow: „To wy wkluczili duroczku. Podpisując umowę, trzeba było zwrócić uwagę na to, że kwestie opieki i adopcji należą do jurysdykcji stanowej. Czy w rosyjskim MSZ nie ma ani jednego eksperta, który wie, że Departament Stanu nie może niczego nakazać władzom stanowym? Jeśli tak, to takie MSZ należy wywalić na śmietnik. I jeszcze słowo o więźniach Guantanamo, które wedle słów Putina, są gnębieni w średniowiecznych kajdanach. Prezydent Rosji nie jest jeszcze stary, ale już niektórych rzeczy nie pamięta. Pozwolę sobie więc mu przypomnieć: kiedy amerykańscy śledczy nie dopatrzyli się znamion przestępstwa w czynach rosyjskich talibów i wszczęto procedurę ich deportacji do Rosji, to do ostatniego tchu i oni sami, i ich krewni walczyli o to, żeby nie odsyłać ich do Rosji. Jeden z nich pisał do matki, że warunki w więzieniu Guantanamo są lepsze niż w rosyjskim sanatorium. A kiedy do deportacji mimo wszystko doszło, to w ojczyźnie zostali oni oskarżeni z art. 322 i 359 (nielegalne przekroczenie granicy, najemnictwo) i wysłani bynajmniej nie do sanatorium”.
Dziennikarka z „Nowej Gaziety” powiedziała, że na stronie internetowej gazety zbierano podpisy przeciwko „ustawie Dimy Jakowlewa”, zebrano 100 tys. podpisów. „Proszę to wziąć pod uwagę” – powiedziała. I zadała pytanie: czy w czasie tych lat, które Putin spędził na najwyższym urzędzie, przypomina on sobie jakieś błędy czy chciałby z czegoś się wycofać, coś naprawić, coś zmienić. Prezydent chwilę się zamyślił, a potem odparł, że choć w pewnych sferach zdarzyły się niedociągnięcia, to błędów nie popełnił.
I jeszcze jeden cytat na koniec: „Wcześniej czy później odejdę z urzędu [prezydenta], podobnie jak odszedłem cztery lata temu”.

Dzieci Magnitskiego

Od kilku dni z narastającym niepokojem i zdziwieniem czytam doniesienia z rosyjskiej Dumy Państwowej o krokach odwetowych Rosji w odpowiedzi na przyjęcie przez USA „listy Magnitskiego”. O tym akcie pisałam miesiąc temu [„Lista versus lista”], kiedy listę przyjął Kongres. Już wtedy Moskwa gniewnie zapowiadała, że da Amerykanom godną odpowiedź.
Czy ta odpowiedź jest naprawdę godna? Dzisiaj w drugim czytaniu została w odpowiedzi na akt Magnitskiego przyjęta „ustawa Dimy Jakowlewa” (trzecie czytanie jeszcze w tym tygodniu, jeśli prezydent podpisze ustawę, wejdzie ona w życie 1 stycznia 2013), zakładająca m.in. zakaz adopcji rosyjskich sierot przez Amerykanów. Dima Jakowlew to dwuletni chłopczyk, Rosjanin, adoptowany przez obywateli USA, który na skutek bezmyślności i nieodpowiedzialności przybranych rodziców zmarł w zamkniętym samochodzie pozostawionym w upalny dzień na słońcu; amerykański sąd wymierzył ojcu niewielką karę.
Za przyjęciem ustawy głosowało 400 (czterystu) deputowanych, przeciwko 17, dwóch się wstrzymało. „Nikt na nas z góry nie naciskał, to nasza inicjatywa” – zapewniali posłowie. Na jednym ogniu upiekli dziś jeszcze wprowadzenie zakazu działalności na terytorium Federacji Rosyjskiej organizacji zajmujących się załatwianiem formalności związanych z adopcją rosyjskich dzieci przez obywateli USA. Duma przegłosowała dziś też poprawkę o zakazie działalności „politycznych” NGO oraz o zakazie zajmowania się działalnością niekomercyjną, mającą związek z polityką przez osoby mające obywatelstwo Federacji Rosyjskiej i USA. Ile razy użyłam w tym akapicie słowa „zakaz”? Deputowani chyba „woszli wo wkus”, jeśli chodzi o zakazywanie. Aha, jeszcze sankcje wizowe i in. mają objąć nie tylko Amerykanów, ale obywateli innych państw, którzy naruszyli prawa Rosjan.
Wróćmy do „ustawy Dimy Jakowlewa”. W rosyjskim Internecie zawrzało. Wielu komentatorów mediów internetowych nie może wyjść ze zdziwienia, że rosyjscy parlamentarzyści mogli zaproponować wyjście, które w ewidentny sposób uderza w interesy rosyjskich dzieci. Że dzieci, konkretne dzieci wymagające opieki, stały się zakładnikami niewydarzonej wielkiej polityki. Bo ustawa pozbawi je nadziei na polepszenie losu czy wyleczenie. Jeszcze wczoraj w Dumie przewodnicząca komisji ds. dzieci Jelena Mizulina mówiła: „Nigdy Rosja nie broniła swoich interesów, wykorzystując dzieci. Pamiętam, co się działo podczas wojny czeczeńskiej, kiedy czeczeńscy bojownicy ustawiali żywe tarcze z dzieci i wtedy wszyscy mówiliśmy, że to podłe. Tą ustawą Rosja stawia się na jednym poziomie z terrorystami”. Ostro. Ale i tak nie poskutkowało. Przeciwko wprowadzeniu zakazu zagranicznych adopcji wypowiedziało się kilku wysoko postawionych polityków – m.in. minister Siergiej Ławrow, rzecznik praw obywatelskich Władimir Łukin (uznał rosyjską ustawę za „cyniczną i bezwstydną odpowiedź na akt Magnitskiego), minister oświaty Dmitrij Liwanow. Dziś rano (jeszcze przed głosowaniem Dumie) sekretarz prasowy prezydenta Dmitrij Pieskow powiedział, że prezydent „ze zrozumieniem odnosi się do ustawy Dimy Jakowlewa”. Pod budynkiem Dumy stały dziś indywidualne pikiety przeciwników „ustawy podleców”, jak ochrzczono dokument przyjęty przez przejętych losem dzieci parlamentarzystów. Pikietujący trzymali w rękach hasła przeciwko ustawie, kilka osób przyszło z rysunkami dzieci – podopiecznych centrum rehabilitacji. „Tu już żadnych słów nie trzeba” – wyjaśniali. W Internecie zebrano już kilkadziesiąt tysięcy podpisów pod petycją przeciwko ustawie. Działacze społeczni wystosowali list otwarty. Wszystko na próżno.
Prezydent Putin chciał, żeby odpowiedź Rosji na akt Magnitskiego była adekwatna. Czy to, co zrobiła Duma, przyjmując „ustawę Dimy Jakowlewa” jest adekwatną odpowiedzią? Lista Magnitskiego uderza w interesy rosyjskiej elity. Czy ustawa Jakowlewa uderza w interesy amerykańskiej elity? Ani trochę. Jedna z sygnatariuszek petycji, znana dziennikarka telewizyjna Swietłana Sorokina, która sama kilka lat temu adoptowała dziewczynkę z domu dziecka, zwróciła uwagę, że teraz Amerykanie, którzy będą chcieli adoptować dzieci, na ogół chore, niepełnosprawne (zgodnie z przepisami, adopcji zagranicznej podlegają dzieci, które nie mają szans na adopcję krajową), a nie będą mogli adoptować dziecka z Rosji, postarają się o adopcję w Kazachstanie czy na Ukrainie.
Od 1991 roku Amerykanie adoptowali około stu tysięcy rosyjskich dzieci, spośród nich pięcioro tragicznie zginęło, szesnaścioro stało się ofiarami nieszczęśliwych wypadków, 119 zostało odesłanych do Rosji.
Zacytuję kilka komentarzy rosyjskich obserwatorów, które wydają mi się adekwatną, choć miejscami bardzo ostrą, reakcją na nieadekwatną reakcję Dumy na listę Magnitskiego. Anton Oriech (Echo Moskwy): „Nie wymyślili nic lepszego niż spekulowanie na śmierci małego dziecka. Przez te kilka dni cały czas jeszcze przypominano nam, że w USA zginęło 20 dzieci. […] Owszem, dwadzieścia śmierci to dwadzieścia tragedii, ale spekulowanie na nich bez zwracania uwagi na to, co się dzieje u nas, to podłość. Głupia sytuacja, w jakiej znaleźli się nasi deputowani i dyplomaci polega na tym, że tak naprawdę Rosja nie ma symetrycznej odpowiedzi [na akt Magnitskiego]. Bo jeśli nie Dima Jakowlew, to kto? Albo co? Mówią, że Amerykanie przyjmują akt Magnitskiego nie przeciwko Rosji, a dla Rosji. W tym jest źdźbło prawdy. Ten akt powinien nas zachęcić do wyjaśnienia sprawy śmierci Magnitskiego. Amerykanie są pragmatykami. Przyjęli ten akt nie tylko ze względów politycznych, ale i higienicznych. Nie chcą wpuszczać na swoje terytorium ludzi, którzy są w stanie doprowadzić do śmierci niewinnego człowieka, lekarzy, którzy zamiast nieść pomoc choremu, wyprawiają go na tamten świat, biznesmenów, których głównym zajęciem jest rozkradanie budżetu i pranie brudnych pieniędzy. Ja też jestem przeciwko wpuszczaniu na terytorium Rosji oszustów i złodziei – czy to z USA, czy skądinąd. […] Co w odpowiedzi robi Rosja? Mogłaby zatroszczyć się o ofiary Ku-Klux-Klanu albo Guantanamo. Ale Rosja postępuje inaczej. Amerykanie karzą rosyjskich obywateli, którzy popełnili przestępstwa wobec rosyjskich obywateli. A Rosja karze Amerykanów, którzy popełnili przestępstwa wobec obywateli Rosji. Jest różnica, prawda? Gdzie tu symetria? Nie ma jej i nigdy nie będzie. Dlatego że amerykańskie dranie nie trzymają forsy w rosyjskim banku i nie budują sobie pałaców w Gelendżyku. I jeśli ktoś ich nie wpuści do Rosji, nie będą się długo martwić. Niesamowite jest to, że wszystkich wysłano na bój w obronie złodziei z naszej inspekcji podatkowej. Pójdziemy na wojnę z Ameryką, ale naszych nietykalnych nie pozwolimy tknąć”.
I jeszcze komentarz na temat sytuacji dzieci w Rosji napisany przez Andrieja Łoszaka. „Robiłem kiedyś reportaż o domu dla dzieci z wadami fizycznymi w Niżnym Łomowie. Prawie wszystkie marzyły o Ameryce. Dzieci, które zostały adoptowane, pisały z Ameryki, że tam jest pięknie, że stały się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa, mają protezy, uczą się jeździć samochodem, idą na studia etc. Ale wcale nie chodziło o Amerykę, chodziło o to, żeby mieć rodziców. Rosjanie dzieci inwalidów w zasadzie się pozbywają, Amerykanie – odwrotnie: adoptują. Dlatego dla dzieci z internatu w Niżnym Łomowie słowo „Amerykanie” stało się jednoznaczne ze słowem „rodzice”. Dla większości adopcja była jedyna szansą na to, by po ukończeniu szkoły nie trafić do domu starców. […] W filmie jest scena: wychowawcy dzwonią do rodziców dzieci, które ukończyły szkołę. Rodzice mogliby je teraz zabrać do siebie. Zgodziła się jedna (!) rodzina. Matka – dyrektorka szkoły. Przez miesiąc potrzymali dziecko w domu, chowając przed okiem sąsiadów, a potem zwrócili do internatu, zakazując nawet dzwonić do domu. Złapaliśmy z kamera mamę podczas kursów podwyższania kwalifikacji. Wyjaśniła, dlaczego oddała dziecko, własne dziecko: „A co by sobie pomyśleli koledzy ze szkoły, sąsiedzi, przecież skoro w rodzinie jest niepełnosprawne dziecko, to znaczy, że rodzice są pijakami z marginesu, a my z mężem jesteśmy przyzwoitymi ludźmi!”. Ta pani to z jednej strony potwór, ale drugiej – zwyczajna sowiecka nauczycielka, dla której dziecko inwalida to powód do wstydu. […] Teraz Jedna Rosja zabroni Amerykanom adopcji sierot z Rosji w odpowiedzi na listę Magnitskiego. Zakazujcie sobie wwozu mięsa, konserw, IPhonów, ale ręce precz od dzieci. To dzieci, a nie asymetryczna odpowiedź. Kto teraz usynowi tych nieszczęśników z Niżnego Łomowa? A może sieroty powinny zamieszkać w luksusowych mieszkankach figurantów sprawy Magnitskiego?”.

Białe róże na kamieniu

Władze Moskwy nie wydały zezwolenia na marsz protestu organizowany przez opozycję na Łubiance. Mimo to akcja się odbyła, choć przebieg miała inny od pierwotnie planowanego ze względu na ów brak sankcji – zamiast marszu było składanie kwiatów na poświęconym pamięci ofiar reżimu totalitarnego Kamieniu Sołowieckim na placu Łubiańskim.
Michaił Dmitrijew i jego Centrum Badań Strategicznych jesienią tego roku przeprowadzili sondaż dotyczący poparcia dla protestów w Moskwie – to było 15%. Mało i niemało: w warunkach Moskwy to prawie milion ludzi. Dziś na placu Łubiańskim było według różnych ocen od siedmiuset osób do dziesięciu tysięcy (według znanej zasady: organizatorzy zawyżają, policja zaniża, a prawda leży gdzieś, nie wiadomo gdzie). Akcja przebiegła spokojnie. Zatrzymano do wyjaśnienia 69 osób, część po przeprowadzeniu rozmów jeszcze tego samego dnia wypuszczono.
Dlaczego władze miasta nie wydały zgody na marsz? Oficjalnie dlatego, by pochód nie zablokował ruchu kołowego w centrum Moskwy. Hm… Nestorka dysydentów, szefowa Moskiewskiej Grupy Helsińskiej, Ludmiła Aleksiejewa powiedziała: „Tak, [protestujący] będą przeszkadzać w ruchu. A ja wczoraj jechałam z zaułka Spiridonowskiego do placu Tagańskiego dwie godziny. Dlaczego? Dlatego że z Kremla rozjeżdżały się samochody [z notablami] po prezydenckim orędziu do Zgromadzenia Federalnego. Z takiego powodu u nas zawsze zamkną ruch i sobie nie żałują, a kiedy obywatele idą, to się denerwują i nie puszczają”.
Po tym, jak władze miasta zdecydowały, że zezwolenia na zgromadzenie nie wydadzą, komitet organizacyjny podzielił się na co najmniej dwa obozy. Jedni wzywali do przyjścia mimo wszystko – „jesteśmy wolnymi ludźmi i możemy chodzić gdzie chcemy”. Inni – stanowczo odradzali przychodzenie w obawie o prowokacje. I jedni, i drudzy prosili potencjalnych uczestników o spokój. Przyszło ostatecznie wcale nie tak mało, jak na ten stan niedookreślenia i zawieszenia, który od jakiegoś czasu panuje w szeregach niezadowolonych i Radzie Koordynacyjnej opozycji. Potencjał ulicznego protestu wyczerpał się – rok temu paliwem było oburzenie z powodu manipulacji wyborczych, chęć pokazania, że ma się tej władzy dosyć, dosyć, po trzykroć dosyć. Teraz oczywiście ci, co mieli tej władzy dosyć, nadal mają jej dosyć. Lecz przez ten rok „przyszło życie zwykłe i swą robótkę zrobił czas”, i przyniósł trochę rozczarowania nieskutecznością protestu ulicznego, i trochę obaw o to, że gdy władza stosuje wybiórcze uderzenia wobec oponentów, to może paść akurat na ciebie, i trochę dyskusji wokół wiecznego rosyjskiego pytania „co robić” (o tych dyskusjach na pewno warto napisać oddzielnie i wyjaśnić, na czym rzecz polega – to może w którymś z następnych odcinków). A władza? Władza przez ten rok też wykonała kilka zygzaków i nie jest już tym samym pewnym siebie i jedynie słusznej swej racji samcem alfa.
Jak napisał w „Nowej Gazecie” socjolog Kiriłł Rogow, „słabnący Putin nie dopuścił do wzmocnienia i konsolidacji opozycji i tym samym stworzył sytuację patową”. Jeszcze raz powtórzę to, co już pisałam na blogu przy innych okazjach: powody niezadowolenia pozostały, nie zniknęły. Rogow wskazuje na ciekawy aspekt: „Czego domagają się dzisiaj ci, którzy rozczarowali się co do Putina i jego reżimu? W odróżnieniu od liberalnej inteligencji ci ludzie nie uważają epoki putinowskiej za epokę błędów i zgnilizny. Uważają, że było nieźle. Ale chcą iść dalej. Przejść od putinowskich operacji specjalnych i samodzierżawia, od nadmiernej centralizacji i ekstralegalności ku normalności – do legalności i równowagi. I czują, że Putin, który chce prostego odtworzenia stworzonego przez siebie modelu i trwania w nieskończoność, nie może iść naprzód, nie może im zapewnić tej normalności. Jednak idee opozycji polegające na zmieceniu z powierzchni ziemi wszystkiego, co stworzył Putin […] wydają im się jeszcze większym złem niż Putin, który choć nie może już zapewnić rozwoju społeczeństwa, to nie stanowi dla tego społeczeństwa wielkiego zagrożenia dziś”.

Stosowana numerologia prezydenta Putina

Dwunastego dwunastego dwunastego o godzinie dwunastej (czyżby kremlowscy inżynierowie dusz tak mocno wierzyli w numerologię?) prezydent Putin wygłosił wystąpienie przed znudzonym obliczem deputowanych Dumy Państwowej i Rady Federacji, członków rządu byłego partnera z tandemu, Dmitrija Miedwiediewa, przedstawicielami najważniejszych wyznań, władzy sądowniczej i organów ścigania. Jego wystąpienie trwało dłużej niż dwanaście minut. Prezydent przemawiał półtorej godziny na stojąco, opierając się tylko ramieniem o trybunę (japońscy sceptycy posyłający kilka dni temu w świat informacje o nadszarpniętym zdrowiu Putina niech się teraz spalą ze wstydu). O czym przemawiał?
Jeden z internautów komentujących wystąpienie przypomniał tekst niezrównanego Michaiła Żwanieckiego: „U nas będzie lepiej, mimo że dzieje się coraz gorzej. Znowu nasze dziś nie daje żadnych nadziei. Tylko – jutro. Tylko łącząc przeszłość i przyszłość i wykreślając w diabły naszą teraźniejszość, można znów żyć i pracować”.
Coś z tego ducha było w wystąpieniu prezydenta. Słuchacze uśpieni miarowym przemówieniem wygłaszanym miarowym głosem, ożywili się tylko w jednym momencie: kiedy Putin wyznaczył reguły gry dotyczące siedzących w sali. Zgodnie z tymi regułami urzędnicy nie powinni trzymać pieniędzy w zagranicznych bankach; jeśli chodzi o nieruchomości za granicą, to proszę bardzo, ale trzeba się przed fiskusem i społeczeństwem wyspowiadać, skąd się miało na ten zakup forsę; jak się jest bogatym człowiekiem, to trzeba płacić „podatek od luksusu”; prześwietlenie będzie dotyczyć nie tylko samych deputowanych/ministrów/wysokich urzędników, ale także członków ich rodzin. Obudzona sala zaklaskała. „Nie spieszcie się z oklaskami, może to, co powiem, wielu się nie spodoba”. Spodobać to się pewnie nie spodobało, bo oznacza jednak lekki wstrząs fundamentów „służby ojczyźnie”. Dotychczasowa praktyka była taka, że z wysokiej trybuny spływały jeden po drugim postulaty słuszne jak nie wiem co, a potem przychodziła praktyka życia, splot różnych interesów i niemożności i wszystko się hamowało, i się okazywało, że – jak u Żwanieckiego – „u nas będzie lepiej, mimo że dzieje się coraz gorzej”. W kolejnych orędziach padały w przestrzeń ważkie zadania, a proza urzędniczego życia zamieniała odlane w granicie słowa prezydenta w pustostan. W efekcie w następnym orędziu prezydent znowu mówił o tym samym. Czy tak będzie i tym razem? Czy Putinowi uda się okiełznać swoich wiernych acz rozbestwionych ludzi? Zamówienie społeczne na zmiany zostało zgłoszone.
Sali podobało się jeszcze, kiedy Putin mówił o odrodzeniu tradycji i duchowości czy o przywróceniu pułków Siemionowskiego i Prieobrażeńskiego – pułków okrytych sławą. Obiecywał poprawę poziomu życia prostych obywateli. Ważna była myśl o dążeniu rządzących do podniesienia wynagrodzeń i poziomu życia prowincjonalnej inteligencji (Putin nazwał tę grupę „klasą kreatywną” – świadomie używając terminu, którym określano stołeczną inteligencję protestującą na ulicach Moskwy). Komentatorzy politolodzy zwrócili jeszcze uwagę na zapowiedź ewentualnego przywrócenia mieszanej ordynacji wyborczej i potraktowali to jako odpowiedź na niezadowolenie społeczne wywołane monopolem jednej partii.
Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, to prezydent zaznaczył, że „Rosja powinna pomnożyć swoją geopolityczną wagę”. Przypomniał, że nie może być rosyjskim politykiem ktoś, kto bierze pieniądze z zagranicy.
Czy wygłoszone dziś orędzie wyjaśniło, jaki będzie „kurs Putina” na najbliższe lata? Nie odniosłam takiego wrażenia – Putin nie sformułował jasno kierunku swojej polityki ani nie zakreślił nawet ogólnych ram nowej umowy społecznej, skoro stara niepisana umowa (władza nie wtrąca się w prywatne życie obywateli, obywatele nie wtrącają się w politykę i nie kontrolują władzy) jeszcze w zeszłym roku okazała się nieaktualna. Zapowiedź przywołania do porządku rozpasanej elity politycznej i nastawienie na enigmatyczne odradzanie rosyjskiej duchowości to trochę za mało. Putin odwołał się do napisanych w trakcie kampanii wyborczej artykułów o wszystkich złożonych aspektach życia kraju, że niby tam już wszystko zostało wyłożone i nie ma się co powtarzać. Ale trudno było uwolnić się od poczucia, że Putin się powtarza, że wiele z tego, co znowu obiecywał, obiecywał już dawniej – magiczne dwanaście lat temu, kiedy został prezydentem po raz pierwszy.

Rok Błotnej Wstążki

Mija dokładnie rok od wielkiego wiecu na placu Błotnym w Moskwie, na którym sto tysięcy ludzi protestowało przeciwko fałszowaniu wyborów i generalnie fałszowaniu życia politycznego przez „partię oszustów i złodziei” z prezydentem Putinem na czele. Wyrażono niezgodę wobec praktyki rządzenia. Białe wstążki w klapach kurtek i marynarek, noszone przez uczestników protestu, były symbolem niezadowolenia z systemu przeżartego korupcją, używającego demokracji jak parawanu dla praktyk autorytarnych. Były też symbolem nadziei na zmiany miękkie, nierewolucyjne. Plac Błotny to była jedna z największych, jeśli nie największa akcja protestu w Rosji od czasu wielotysięcznych manifestacji na początku lat dziewięćdziesiątych. Pełen spontan. Dlatego tak trudno było te protesty komukolwiek osiodłać. Przez ten rok próbowano je zrozumieć. Próbowali zrozumieć uczestnicy i sympatycy. Próbowała zrozumieć oszołomiona wydarzeniami władza.
Dziś rosyjskie think tanki, gazety i portale internetowe zastanawiają się, co zostało z tego niezwykłego wybuchu niezadowolenia społecznego. Tych, którzy wyszli wtedy na ulice, niegdysiejszy kremlowski inżynier dusz Władisław Surkow ochrzcił mianem „rozgniewanych miastowych”. Może bardziej właściwym polskim odpowiednikiem byłby neologizm zaszczepiony przez jednego z posłów: „wykształciuchy”. Jak wynika z badań socjologicznych ponad 70 procent uczestników manifestacji stanowili ludzi z wyższym wykształceniem, 11-12% – studenci. Badania nie potwierdzają natomiast propagowanej przez władze wersji, że wystąpienia na placu Błotnym, prospekcie Sacharowa i in. przyciągnęły głównie ludzi bogatych – takich było w kolumnach protestacyjnych nie więcej niż 3-5 procent. W protestach wzięli udział i radykalni lewicowcy, i demokraci starego zaciągu, i nowi liderzy, jak Aleksiej Nawalny. Borys Dubin z Centrum Lewady podkreśla, że – co jest nowe dla Rosji – niezadowolenie nie miało/nie ma charakteru paternalistycznego (w modelu paternalistycznym niezadowoleni krzyczą: „władzo, tyś nam obiecała, a teraz nam nie dajesz, więc domagamy się od ciebie, żebyś dała”). Niezadowoleni z placu Błotnego „uważają, że nie zależą od władzy, nie potrzebują ulg przyznawanych przez górę, oni osiągnęli to, co mają, dzięki swojej pracy. I wysuwają inne żądania: „nic od was nie chcemy, tylko żebyście przestrzegali prawa i nas szanowali”.
Putin się podobno osobiście obraził na protestujących, ale konsekwentnie robił swoje – nie rozpuścił nowej Dumy, której legitymację podważali protestujący, wystartował w marcowych wyborach prezydenckich, zmobilizował „antyniepokornych”, wygrał – pięknie czy niepięknie, uczciwie czy nieuczciwie, różnie o tym mówią, ale wygrał – i przystąpił do sprawowania władzy. Przyjęte naprędce ustawy ograniczają prawo do zgromadzeń publicznych, działalności NGO. Uczestnicy akcji protestu pociągani są do odpowiedzialności.
Ośrodki socjologiczne odnotowują spadek nastrojów protestacyjnych w Moskwie i innych wielkich miastach Rosji. Ale próby stworzenia legalnej platformy działań opozycyjnych trwają. Pstra awangarda protestu wybrała Radę Koordynacyjną w internetowym głosowaniu, nadal brak jednak w ruchu białej wstążki a) przywódcy, b) programu, c) jedności (a więc i sformułowanych jasno wspólnych celów). Czy jednak potencjał protestu się zmniejszył? Powody niezadowolenia z zeszłego roku przecież pozostały, a doszły jeszcze nowe.
Władza nie podjęła dialogu z tą najbardziej aktywną grupą społeczną. Miłości nie ma, zrozumienia też nie. Dzisiaj na spotkaniu z gronem mężów zaufania wspomagających Putina podczas wyborów prezydenckich, Władimir Władimirowicz odniósł się do rocznicy protestów. „Nic nadzwyczajnego w naszym kraju się nie wydarzyło, w każdym kraju w czasie kampanii wyborczej wzrasta społeczna, w tym i protestacyjna aktywność”. Postraszył rewolucją: „Widzimy dzisiaj, co się dzieje w innych krajach, gdzie nastąpiła miękka transformacja, a co się dzieje w krajach, gdzie miała miejsce rewolucja – to się nie kończy, następuje ruina gospodarki i sfery socjalnej, ludzie giną każdego dnia. Nikt tego nie chce. […] Jeżdżę po kraju i czuję ludzi”. Zdaniem prezydenta, dzięki złagodzonym przepisom dotyczącym partii politycznych, teraz każdy może założyć partię i zabiegać o poparcie elektoratu. Prezydent powołał się na opinię „wielu zwykłych obywateli”, którzy uważają, że liderzy protestów, „w razie czego wsiądą w samolot i zwieją, a my zostaniemy tu. I dlatego nikt nie chce wstrząsów”.
W przeddzień wypowiadał się złotousty sekretarz prezydenta Dmitrij Pieskow, który odnotował powstanie w wielkich miastach klasy „sytych”: „Syci stali się niezadowoleni, dlatego że chcieli zainwestować w swoje państwo, w demokrację, chcieli brać udział w rządzeniu krajem, określaniu przyszłości, a tu państwo zabuksowało. […] A plac Błotny? Każdy wyszedł zaprotestować w jakiejś małej własnej sprawie. Tu nie ma przedszkola, od kogoś wymuszają łapówki, gdzieś źle uczą dzieci, policjant się do kogoś bez przyczyny przyczepił” – wyjaśnił Pieskow złożoną naturę wydarzeń sprzed roku. Bloger Rustem Agadamow ze zdziwieniem odnotował: „Przedszkoli nie ma, więc poszli protestować na plac Błotny? No tak. Nie z powodu sfałszowania wyborów, totalnej korupcji we władzach, niezrealizowanych reform, nowego kultu jednostki i bezpardonowego utrzymywania władzy przez jednego człowieka, a dlatego, że nie ma przedszkola i policjanci są niegrzeczni. Nie wiem, czego w tych bredniach jest więcej – podłego cynizmu pałacu czy całkowitego oderwania się od rzeczywistości, braku pojęcia, co się dzieje na ulicy, w kraju”.
15 grudnia ma się odbyć kolejny marsz ulicami Moskwy.

Jakie filmy powinien oglądać Putin?

Na takie pytanie próbuje odpowiedzieć jeden z organizatorów festiwalu filmów dokumentalnych w Moskwie ARTDOCFEST, przewodniczący komitetu organizacyjnego, reżyser dokumentalista Witalij Manski. ARTDOCFEST ma ambicje pokazywania najważniejszych obrazów zrealizowanych w Rosji i o Rosji (w języku rosyjskim). O programie tegorocznego festiwalu można przeczytać m.in. tu: http://www.afisha.ru/article/artdocfest-2012/ Wygląda imponująco.
Odbywający się w grudniu festiwal ze stosunkowo niewielkim jeszcze stażem (organizowany jest od 2007 roku) w ostatnich latach zbiega się w czasie z ważnymi wydarzeniami społecznymi w Rosji. Dwa lata temu w Moskwie doszło do poważnych zamieszek wywołanych przez nacjonalistycznie nastrojonych kiboli, którzy na placu Maneżowym pod Kremlem rwali bruk w odpowiedzi na zabicie kibica Spartaka przez człowieka pochodzącego z Kaukazu. Zamieszki udało się powstrzymać, ale problem nienawiści do ludzi z Kaukazu pozostał, może nawet stał się jeszcze poważniejszy. Rok temu po wyborach do Dumy ludzie masowo wyszli na ulice, by protestować przeciwko fałszowaniu wyborów i domagać się „Rosji bez Putina”. W tym roku na dzień, kiedy wyznaczone jest zamknięcie festiwalu, zwoływany jest kolejny marsz opozycji, która próbuje znaleźć formy organizacyjne i instytucjonalne protestu. Ta koincydencja dat to niewątpliwie zbieg okoliczności, ale skoro festiwal stawia sobie za cel pokazywanie najważniejszych aspektów życia w Rosji i nie tylko, to należałoby się spodziewać, że również filmy o zeszłorocznym „przebudzeniu Rosji” powinny się znaleźć w programie festiwalu. I rzeczywiście pokazy festiwalowe otworzy film młodej reżyserki Julii Bywszewej „Putin, kochaj nas” (w teatrze odbywają się próby sztuki Zachara Prilepina „Patologie”, a na ulicach Moskwy trwają wiece i marsze protestu – teatr wpływa na życie, a życie wpływa na teatr).
W wywiadzie dla dziennika „Moskowskij Komsomolec” Manski deklaruje, że organizatorzy nie boją się żadnych ostrych tematów, jedynym kryterium jest to, czy film jest na poziomie. Zeszłoroczny przegląd otwierał film „Chodorkowski”. Jednak o Pussy Riot i ich procesie w tegorocznym programie nie będzie ani jednego filmu. „Nie zrealizowano żadnego na czas – wyjaśnia Manski. – W Rosji obecnie powstaje co najmniej dziesięć filmów o nich. Ale żebyśmy pokazali któryś na festiwalu, to musi być dobry film. Powiem więcej, jeśli znajdzie się jakiś prawosławny reżyser, który dowiedzie swoim filmem, że akcja Pussy Riot w Świątyni Chrystusa Zbawiciela obraziła uczucia wierzących, nie jakiegoś chorego na głowę, a autentycznego człowieka, który poniósł straty moralne – to taki film na pewno włączę do pokazu konkursowego. Ale takiego filmu nie ma”.
Manski opowiada na koniec wywiadu o swojej pracy nad filmem „Rura”. Pomysł polega na pokazaniu trasy rurociągu, którym transportowany jest rosyjski gaz. „Przejechałem od Europy Zachodniej do Syberii Zachodniej, za krąg polarny. I z powrotem. Przez cztery miesiące bez wytchnienia. To była prawdziwa ekspedycja. Jechaliśmy samochodem z wielką przyczepą, w której mieszkaliśmy. Do diabła, jaki my mamy wspaniały kraj! Jacy ludzie! Już za sam fakt życia należy im się medal. Za męstwo. […] A o nich zapomniano, w ogóle zapomniano, że istnieją. A oni żyją, kochają, a gdyby coś nie daj Boże się stało, to właśnie oni pójdą w bój pod jakiś Stalingrad. O nic nie proszą. Chcą tylko, żeby nikt im nie zabrał tego, co mają. Włączają światło tylko od piątej do dziesiątej wieczorem? To wspaniale, dzięki i za to. Pokonaliśmy trasę wzdłuż rury z gazem, przez którą przepływa budżet Rosji. Wszyscy nasi bohaterowie to zwykli ludzie, mieszkający wzdłuż tej rury, a czasem wręcz na niej. Ale domy opalają drewnem. A potem przekroczyliśmy granicę, przyjechaliśmy do Polski. Ani ropy, ani gazu – tamci ludzie w ogóle nic nie mają. Ale mają inne twarze. Inne domy. Ulice. Wszystko inne. No, dlaczego? Dlaczego tak jest. Zrobiło mi się przykro. I ja jako dokumentalista, zadaję pytanie: dlaczego?”. „Takie filmy trzeba pokazywać Władimirowi Władimirowiczowi” – wtrąca dziennikarz prowadzący wywiad.
Tylko czy prezydent zechce je oglądać?

Łzy korupcji

Była minister rolnictwa, rudowłosy anioł agrotechniki Jelena Skrynnik ocierała przed kamerą perlące się obficie łzy. W wywiadzie dla telewizji REN starała się wytłumaczyć, że nie ukradła 39 mld rubli „przekręconych” przez firmę Agroleasing. A takie zarzuty padły kilka dni wcześniej pod jej adresem w programie państwowej stacji Rossija-1, która jest posłuszna odgórnej woli i sama z siebie takich ataków nie przeprowadza.
Jeszcze nie przebrzmiały fanfary pod sypialnią ministra obrony Sierdiukowa, odwołanego za dopuszczenie do malwersacji przy prywatyzowaniu mienia wojskowego, a już wyciągnięto na wierzch wielomilionowe przewały przy budowie obiektów na październikowy szczyt APEC we Władywostoku. Zaraz potem wybuchł skandal związany z programem GLONASS (w założeniu alternatywy dla GPS). A teraz kolejna afera i konkretne zarzuty pod adresem byłej pani minister, według jej słów, dziś tylko właścicielki skromnej nieruchomości we Francji (w programie TV Rossija-1 opowiedziano, że pani Skrynnik włada luksusową kliniką w Szwajcarii i pokaźną rezydencją „na Łazurkie”, czyli Lazurowym Wybrzeżu). Jedna za drugą jak króliki z cylindra wyciągane są afery na grube pieniądze, w które zamieszane są osoby z drugiego, trzeciego, a teraz to już nawet pierwszego szeregu „grupy trzymającej władzę”.
Co się dzieje? Czy oto na oczach zdumionej publiczności następuje przełamanie dotychczasowej niepisanej umowy wewnątrz elit rządzących, która brzmiała: „możliwość zarabiania w zamian za lojalność”. Publiczna chłosta groziła za nielojalność, ale nie za korupcję. Wcześniej spory pomiędzy poszczególnymi klanami dworskiej kamaryli załatwiano „pod dywanem”, jeśli coś nawet wydostało się na zewnątrz, to zaraz było przyklepywane i tuszowane, a teraz aż strach otworzyć lodówkę, żeby się nie okazało, że tam też siedzi skorumpowany i umoczony urzędnik wysokiego szczebla.
Czy jest odgórne przyzwolenie na „moczenie” przeciwników wewnątrz elity? Odgórne, czyli samego Putina? Jedni twierdzą, że tak, że to teraz taki nowy sposób regulowania stosunków w elicie i jednocześnie igrzyska dla ludu, rzucenie na pożarcie kilku ofiar, co miałoby w założeniu podnieść spadający ranking przywódcy – sprawiedliwego cara stojącego ponad nieuczciwymi bojarami. Inni utrzymują jednak, że nastąpiła teraz taka chwila, kiedy – jak w filmie „Piknik pod Wiszącą Skałą” – coś się dzieje, ale nie wiadomo co, wszyscy zastygli, czas stanął w miejscu. Zastygł i Putin, który nie reaguje, bo jeszcze nie zdecydował, co z tym fantem robić. Obserwuje i wyciąga wnioski. Ale ta chwila trwa wyjątkowo długo. W związku z tym jeszcze inni uznali, że to świadectwo końca Putina, tak słabego, że niemogącego już sprawować dotychczasowej roli arbitra. Do tego jeszcze dochodzą spekulacje o jego niezbyt dobrym stanie zdrowia.
Dyrektor moskiewskiego Centrum Technologii Politycznych Iwan Bunin rozwija wątek: „Pion władzy, zbudowany przez pierwsze dwie kadencje Putina, w okresie prezydentury Miedwiediewa osłabł. I to osłabł na tyle, że po powrocie na fotel prezydencki Putin nie odbudował go w pełni. Ludzie z najbliższego kręgu Putina prowadzą między sobą ostrą walkę. I oskarżanie się o korupcję jest w tych wojnach bardzo ważnym narzędziem. Putin najwyraźniej przyzwala na to. Kiedyś nie przyzwalał, a teraz przyzwala. Co prawda nie pozwolił zjeść do końca Sierdiukowa – powiedział, że to jednak nie 1937 rok. Putin chciałby znowu przywołać do porządku elitę, która zaczęła chodzić na boki, podporządkować ją sobie i zmusić do rezygnacji ze schematów korupcyjnych, do których ci ludzie są przyzwyczajeni. Ale żeby operacja się udała, trzeba mieć w zanadrzu drugą elitę, która nie jest do cna przejedzona rdzą korupcji. Ale innej elity Putin nie ma. […] Putin mógłby się oprzeć na masach, ale on się na nich opierać nie lubi, dlatego że ich nie szanuje. Ponadto jego ranking nie jest dziś wysoki. Nowa elita mogłaby wyjść z placu Błotnego, ale dla Putina to psychologicznie bariera nie do pokonania [dla ludzi z placu Błotnego chyba też nie, skoro protestowali z hasłem „Rosja bez Putina” na ustach – AŁ]. Dla niego lojalność jest ważniejsza niż efektywność. Dlatego zapewne pozostanie przy starej skorumpowanej elicie i od czasu do czasu pozwoli kogoś złapać za rękę”.
Ale czy taki system ma szansę długo się utrzymać? Moskiewskie wróble nie od dziś ćwierkają, że przestraszone widmem „rozkułaczania” elity, niepewne jutra, pozbawione dotychczasowych gwarancji bezpieczeństwa biznesu w zamian za lojalność, już intensywnie rozglądają się za nowym gwarantem. Z drugiej jednak strony tych kilka spraw, które zostały wyciągnięte na światło dzienne, to mała kropelka w oceanie skorumpowanego systemu, kropelka, która medialne wygląda atrakcyjnie i brzmi głośno na cały kraj – ale przecież reszta oceanu pozostała nietknięta. Nikt na przykład nie wskazał palcem na korupcyjny raj związany z budową obiektów olimpijskich na Soczi’2014 – to na razie teren zastrzeżony. Nikt też na razie nie atakuje ministrów i innych ważnych ludzi w branży paliwowej. „Putin wyrzuca część balastu – mówi niedawny kremlowski guru inżynierów dusz Gleb Pawłowski. – Ci ludzie, którzy przegrywają walkę klanów, będą musieli odejść”. A Putin musi zostać. Przynajmniej na razie.

Swietłana Josifowna pod lupą FBI

W Stanach Zjednoczonych ujawniono dokumenty na temat pobytu Swietłany Alliłujewej – wynika z nich, że była ona obiektem zainteresowania amerykańskich służb specjalnych.
Czy można się temu dziwić? Oto w 1967 roku, w środku zimnej wojny, o prawo pobytu w USA prosi nie byle kto – córka zmarłego despoty Józefa Stalina. Jak wynika z ujawnionych dokumentów, FBI była zainteresowana głównie tym, w jaki sposób pobyt córki Stalina wpływa na stosunki amerykańsko-radzieckie. Po przybyciu do Stanów Swietłana zakomunikowała FBI, że obawia się obserwacji ze strony KGB. Czy faktycznie radzieccy agenci przyglądali się z bliska córce Stalina, która uciekła z kraju? O ile mi wiadomo, archiwa KGB są nadal szeroko zamknięte i żadnych informacji na ten temat nie ma. Kto wie, może Swietłana była i pod ich obserwacją, a jeśli nie pod ścisłą obserwacją, to interesowano się nią i zapewne od czasu do czasu na odpowiednie biurko w Moskwie trafiał raport o jej kolejnych wyczynach. Z opublikowanych danych amerykańskich wynika, że FBI nie podjęło specjalnych kroków w związku z prośbą Alliłujewej.
Agencja Associated Press, na której wniosek opublikowano owe 233 strony dokumentów, podała, że materiały nie są pełne, zostały przecedzone – FBI tłumaczy, że nie może wskazać swoich źródeł informacji ani też ujawniać spraw stricte osobistych, zatem część danych musi pozostać nieopublikowana. Nie ujawniono co najmniej 94 stron z teczki personalnej Swietłany, która w Stanach nosiła nazwisko Lana Peters (po mężu, amerykańskim architekcie). Wśród opublikowanych dokumentów znajdują się raporty amerykańskich dyplomatów, listy. Jest na przykład sprawozdanie o rozmowie amerykańskiego agenta z radzieckim dyplomatą, Michaiłem Triepychalinem, pracującym w ambasadzie w Waszyngtonie. Rozmowa miała miejsce w 1967 r., krótko po przyjeździe Swietłany do Ameryki. Triepychalin oznajmił, że choć władze ZSRR negatywnie odniosły się do ucieczki Alliłujewej i obawiały się, że USA wykorzystają to do celów propagandowych, to z drugiej strony radzieckie kierownictwo uważa, że postępek Swietłany Josifowny może co najwyżej zdyskredytować Stalina i jego rodzinę. To brzmi prawdopodobnie – Chruszczow już wiele lat wcześniej odpalił na XX zjeździe referat potępiający kult jednostki, a jego następca Breżniew starał się błyskać społeczeństwu w oczy specjalną broszką, by w ogóle zapomniało o Stalinie. Wyjazd Swietłany mógł drażnić towarzyszy radzieckich, gdyż Stany mogły dąć w surmy triumfu: oto nawet córka Stalina uznaje wyższość Ameryki nad obozem socjalistycznym.
Alliłujewa został pozbawiona radzieckiego obywatelstwa (odzyskała je dopiero w latach osiemdziesiątych). W Stanach opublikowała swoje najważniejsze książki, poświęcone głównie ojcu. „Ojciec zastrzeliłby mnie za to, co zrobiłam” – powiedziała w jednym z wywiadów.
Przygotowując się na początku tego roku do napisania artykułu „Swietłana, córka despoty”, który ukazał się w „Nowej Europie Wschodniej”, wysłuchałam wielu zapisów jej wywiadów, prześledziłam zmienną parabolę jej życiowego lotu. Jej życie to historia jednej wielkiej ucieczki – ucieczki przed ojcem, ucieczki przed matką (popełniła samobójstwo, gdy Swietłana była dzieckiem), ucieczki przed kolejnymi rozczarowującymi partnerami życiowymi, ucieczki przed samą sobą, ucieczki przed życiem. Ciągłe zrywy, zmiany, zdrady, fascynacje, zazdrości, rozczarowania – wahadło odmierzające rytm dni wychylało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Od miłości do nienawiści – jeden krok, nawet pół. Jazda pod włos. Próby przeciwstawiania się ojcu, skandalizujące romanse i prędkie zamążpójścia, rozkapryszona kremlowska księżniczka nieustannie popadała ze skrajności w skrajność. Podczas pobytu w ZSRR – ideologiczna radziecka poprawność, po czym – głośne deklaracje czynione po ucieczce w USA, że nareszcie jest wolna, bo tam, po drugiej stronie żelaznej kurtyny, była zniewolona. Dla tego wolnego świata zostawiła w Moskwie dzieci, czego one jej do końca życia nie wybaczyły. Po kilku latach pobytu w USA – kolejna wolta, kolejna ucieczka: znowu do ZSRR, głośne oświadczenie: „nie byłam tam [w USA] wolna ani przez jeden dzień”. Znowu rozczarowanie i znowu szarpanina, kolejne pomysły na życie, kilka szczęśliwych chwil spędzonych w Gruzji, znowu wyjazd. Ostatnie lata życia spędziła jednak w Stanach, które – jak powiedziała w jednym z ostatnich wywiadów – „nic jej przez czterdzieści lat nie dały”. Zmarła rok temu w domu opieki dla osób starszych na nowotwór jelita.

Nos Pinokia

Od kilku dni z uwagą przyglądam się nosowi prezydenta Putina – czy nie rośnie po tym, jak Władimir Władimirowicz publicznie zełgał, kontrując kanclerz Merkel w sprawie Pussy Riot. Ale po kolei.
W Moskwie, w ociekających złotem salach Kremla odbyły się pod koniec ubiegłego tygodnia kolejne rosyjsko-niemieckie konsultacje międzyrządowe (konsultacje noszą nazwę „Dialog petersburski”). Przed i w trakcie było trochę nerwowo. W Niemczech toczyła się ożywiona dyskusja, czy w związku z obserwowanym w Rosji pogarszaniem się sytuacji w dziedzinie praw człowieka, swobód obywatelskich i ograniczaniem działalności opozycji należy podtrzymywać przyjazne relacje i rozwijać współpracę gospodarczą. Dyskusja toczyła się nie tylko w mediach, ale także w parlamencie (Bundestag przyjął dość ostrą rezolucję krytykującą „przykręcanie śruby” i wysokie wyroki w procesie Pussy Riot). Z grubsza można podzielić niemieckie głosy na dwie grupy: zwolenników dialogu mimo wszystko (choć niemiecka polityka „cywilizowania” i „demokratyzacji” Rosji poprzez bliskie obcowanie ponosi fiasko) oraz przeciwników zbliżenia (bo niemiecka polityka „cywilizowania” i „demokratyzacji” Rosji poprzez bliskie obcowanie ponosi fiasko).
Kanclerz Merkel poszła środkiem, pomiędzy tymi dwiema falami: napomniała łagodnie prezydenta, że męczy nieroztropne punkowe panienki i skazuje je na realne łagry, ale jednocześnie patronowała zawieranym kolejnym umowom gospodarczym na grube miliardy. Podczas konferencji prasowej doszło do wspomnianej na wstępie wymiany zdań, które kazały przetrzeć uszy i oczy. Angela Merkel powiedziała, że w Niemczech takie wystąpienie jak punk-piosenka Pussy Riot w cerkwi co najwyżej wywołałoby dyskusję, ale na pewno nie pociągnęłoby za sobą wyroku dwóch lat pozbawienia wolności w kolonii karnej. Prezydent najwyraźniej tylko na to czekał i ściął panią kanclerz emocjonalną tyradą o tym, jak to jedna z uczestniczek Pussy Riot kilka lat temu powiesiła „kukłę Żyda” w supermarkecie, co miało wyrażać jej antysemickie nastawienie. „Nie możemy popierać osób, głoszących antysemityzm” – dobił z błyskiem w oku panią kanclerz, która na antysemickie dictum nie znalazła odpowiedzi. Za panią kanclerz dopytała niemiecka dziennikarka. I prezydent powtórzył: „Nie sądzę, żeby współczesne Niemcy miały wspierać antysemityzm. Czegoś takiego w Niemczech nigdy nie było” – dodał. Rzecz w tym, że Putin wyszedł zwycięsko z tej wymiany zdań dzięki temu, że uciekł się do kłamstwa. Posłanka Bundestagu z partii Zielonych, pani Marieluise Beck wyraziła niebotyczne zdziwienie: „Nie mogę uwierzyć, że rosyjski prezydent publicznie nakłamał kanclerz Niemiec w żywe oczy”.
Wyszło z tym wykładem prezydenta jak w starym dowcipie o Radiu Erewań: „Czy to prawda, że w Moskwie na placu Czerwonym rozdają za darmo samochody? Tak, prawda, ale nie w Moskwie, lecz w Leningradzie, i nie na placu Czerwonym, a na placu Rewolucji, nie samochody, a rowery i nie rozdają, a kradną”.
Bo w rzeczy samej jedna z uczestniczek Pussy Riot brała udział w performansie w supermarkecie, ale nie wieszała żadnej kukły, tym bardziej „kukły Żyda”. Akcja art-grupy Wojna (tej, która namalowała fallusa na zwodzonym moście w Petersburgu pod miejscową siedzibą Federalnej Służby Bezpieczeństwa) w supermarkecie polegała na sfingowanym „powieszeniu” żywych ludzi, symbolizujących pogardzane mniejszości, których prawa są łamane. Akcja miała na celu protest przeciwko uciskaniu mniejszości i w najmniejszym stopniu nie miała wydźwięku antysemickiego. Po co i dlaczego prezydent ucieka się do takich brzydkich tricków? W komentarzach powtarzają się różne przypuszczenia (bo oczywiście natychmiast w rosyjskich portalach internetowych i w niemieckich mediach wyciągnięto ten, powiedzmy, lapsus prezydenta Putina): albo prezydent „nie ogarnia”, wie, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele, albo doradcy wsadzili go na minę (czy celowo, czy bezwiednie – nie wiadomo), albo wszystko było przemyślane.
Tak czy inaczej, to była jedyna kontrowersja, którą zaprezentowano na zewnątrz, poza tym atmosfera była sztywna jak pal Azji, ale wszyscy bardzo starali się być oficjalnie mili. Padły na przykład takie pełne atencji słowa prezydenta, jak: „pani kanclerz jest dla nas wzorcem Niemca”. W ostatnim wydaniu Studia Wschód Maria Przełomiec zwróciła uwagę, że prezydent Putin siedział podczas rozmowy z panią kanclerz w niedbałej pozie. Czy niedbałą pozą wyraża się szacunek do rozmówcy? Prezydent Putin często siedzi podczas oficjalnych spotkań nieelegancko rozparty w fotelu (podobno doradcy tak mu poradzili, to taki quasi-wielkopański body language). Niektórzy komentatorzy zwrócili jednak uwagę bardziej na to, że konferencja prasowa, która zwykle odbywa się na stojąco, tym razem odbyła się na siedząco. Znowu powróciła kwestia niezbyt dobrej kondycji prezydenckiego kręgosłupa. Prezydent w ramach ocieplania atmosfery błysnął też inwencją, jeśli chodzi o możliwości zaprezentowania wzajemnego zaufania: Rosja i Niemcy miałyby się podczas Mundialu wymienić drużynami narodowymi. Wyobrażam sobie, że zwłaszcza Niemcy świetnie by na tym wyszli.

Lista versus lista

W trzecią rocznicę śmierci Siergieja Magnitskiego w moskiewskim areszcie śledczym Matrosskaja Tiszyna Izba Reprezentantów amerykańskiego Kongresu przyjęła ustawę w sprawie ukarania osób, które przyczyniły się do jego śmierci. Ustawę nazywa się potocznie „listą Magnitskiego”. W najbliższym czasie akt powinien przejść przez Senat, po czym pod dokumentem podpis ma złożyć prezydent Barack Obama. Po tym, jak prezydent podpisze ustawę, w sto dwadzieścia dni ma powstać lista obejmująca nazwiska rosyjskich urzędników, którzy naruszyli prawo w związku ze sprawą Magnitskiego. Jednocześnie zniesiona ma być poprawka Jacksona-Vanika, zakazująca USA stosowania klauzuli największego uprzywilejowania w handlu z Rosją (poprawka była wprowadzona w 1974 r., zakazywała stosowania klauzuli największego uprzywilejowania wobec państw, uniemożliwiających emigrację swoim obywatelom, ZSRR pasował do tego jak ulał, w dzisiejszej Rosji na razie nie ma przeszkód, by obywatele mogli wyjeżdżać za granicę).
Dla przypomnienia: Magnitski pracował dla Hermitage Capital jako audytor, wpadł na trop wielkich przewał w wykonaniu urzędników wysokiego i średniego szczebla MSW. Został pod absurdalnym zarzutem uchylania się od płacenia podatków aresztowany i osadzony w areszcie śledczym. Zeznań obciążających urzędników nie chciał wycofać, w areszcie był źle traktowany (szykany, maltretowanie, złe warunki w celi, odmowa udzielenia pomocy medycznej przy drastycznie pogarszającym się stanie zdrowia), zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, obrońcy praw człowieka twierdzą, że do jego zgonu przyczyniło się nie tylko nieudzielenie pomocy przez lekarza, ale być może pobicie. Rosyjski wymiar sprawiedliwości (sprawiedliwości?) nie dopatrzył się w działaniach osób winnych śmierci Magnitskiego znamion przestępstwa. Nie dopatrzył się też żadnych uchybień w działaniach urzędników, którzy nadal cieszą się pieniędzmi z przekrętu i dobrami za nie zakupionymi.
Ci, którzy trafią na amerykańską listę, nie otrzymają wiz wjazdowych do USA. Przewiduje się także zamrożenie ich aktywów za granicą. Według ustawy, na liście znajdą się nie tylko nazwiska osób związanych ze sprawą Magnitskiego, ale także osób naruszających prawa człowieka. W tekście ustawy znalazły się opisy wielu spraw rosyjskich aktywistów, obrońców praw człowieka, przypadki pobicia dziennikarzy, a także porwań ludzi w Czeczenii.
„Lista Magnitskiego” od dawna wywołuje rozdrażnienie Kremla. Nie, za słabo to powiedziałam, wywołuje furię. Wielu rosyjskich dyplomatów i polityków zapowiedziało (jeszcze w czerwcu mówił o tym otwarcie prezydent Putin), że jeżeli ustawa wejdzie w życie, wpłynie to źle na stosunki rosyjsko-amerykańskie oraz spotka się z działaniami odwetowymi ze strony Moskwy. MSZ wydał wczoraj i dziś komunikaty w duchu ministra Gromyki: „wyzywająco nieprzyjazne posunięcie”, które „nie pozostanie bez ostrej odpowiedzi”.
Przedstawiciele środowisk obrońców praw człowieka i opozycjoniści przyjęli natomiast wyniki głosowania w Izbie Reprezentantów z wielkim zadowoleniem. „To najbardziej prorosyjski dokument, przyjęty przez amerykański parlament. […] Kremlowska „krysza” już tym ludziom [osobom, które naruszają w Rosji prawa człowieka] już nie pomoże” – napisał w blogu Władimir Kara-Murza z opozycyjnej partii PARNAS.
Siergiej Parchomienko w swojej wczorajszej audycji w rozgłośni Echo Moskwy powiedział: „Magnitski został zamęczony w areszcie dlatego, że zdemaskował świetnie naoliwiony system wyprowadzania państwowych pieniędzy przy pomocy służby podatkowej. Schemat polega na tym, że pod pozorem zwrotu nadpłaconego podatku wyprowadzane są państwowe pieniądze, które trafiają na konta urzędników i funkcjonariuszy służby podatkowej. Skala tego złodziejstwa jest po prostu kolosalna, to cały przemysł. Nie ten jeden przypadek [który odkrył Magnitski], a schemat działający powszechnie, w którym uczestniczy znaczna część rosyjskich urzędników różnego szczebla. Magnitski zginął dlatego, że to odkrył, został zamęczony. Teraz pewna liczba wysoko postawionych urzędników i funkcjonariuszy średniego szczebla rosyjskich służb specjalnych i struktur siłowych będzie ukarana w ten sposób, że zostaną oni odcięci – stracą dostęp do pieniędzy, które wcześniej ukradli i ukryli za granicą”.
A jakie działania odwetowe mogą podjąć rosyjskie władze za to, że część urzędników nie będzie mogła pojechać „na działkę” gdzieś na Hawajach? Oczywiście najpierw Rosja głośno przypomni całemu światu, że „w Ameryce biją Murzynów”, jak to było za dawnych lat na linii Moskwa-Waszyngton. Wiaczesław Nikonow, wiceprzewodniczący komisji spraw międzynarodowych Dumy Państwowej (prywatnie wnuk Wiaczesława Mołotowa), wyraził przypuszczenie, że w odpowiedzi rosyjski parlament przegłosuje „listę Guantanamo” i wpisze na nią nazwiska osób powiązanych ze złym traktowaniem więźniów w Guantanamo. A politolog Fiodor Łukjanow przewiduje powstanie „listy Buta” z nazwiskami osób zaangażowanych w aresztowanie, ekstradycję i skazanie przez amerykański sąd na karę 25 lat więzienia „handlarza śmiercią” Wiktora Buta. Łukjanow zastanawia się też, czy nie ucierpią na tym interesy poszczególnych amerykańskich firm pracujących w Rosji.
No cóż, Ameryka się może nie podnieść po tych odwetowych rosyjskich listach.
W październiku Parlament Europejski poparł „listę Magnitskiego”. Wprowadzenie europejskich sankcji wobec osób z listy może być dużo bardziej dotkliwe niźli sankcje amerykańskie.