Archiwum miesiąca: listopad 2007

Cisza przed… ciszą?

Za dwa dni, 2 grudnia, w Rosji odbędzie się głosowanie. Ostatnie sondaże ogłoszone, ostatnie mowy wygłoszone.

Głosowanie dotyczy formalnie wyłonienia 450 deputowanych do Dumy Państwowej. We wczorajszym programie „1 Kanału” rosyjskiej telewizji odbyła się burzliwa dyskusja rosyjskich politologów i dziennikarzy, co w istocie odbędzie się 2 grudnia: wybory parlamentarne czy referendum poparcia dla Władimira Putina, który stanął na czele listy wyborczej partii „Jedinaja Rossija” i wzywa do oddania głosu właśnie na tę listę, co będzie jednoznaczne z poparciem jego kursu (cokolwiek miałoby to znaczyć, bo sam „narodowy lider” konkretów na stół nie wyłożył). Dyskusji przysłuchiwali się widzowie w studiu. W głosowaniu po zamknięciu dyskusji 72 proc. widzów uznało, że będzie to referendum poparcia dla Putina, 28 proc. – że wybory do parlamentu. Widzowie doszli do wniosku, że wyborów nie będzie – będzie plebiscyt. Parlamentu też nie będzie – będzie kieszonkowy przyrząd do przyjmowania ustaw dyktowanych przez Kreml.

„Parlament to nie jest miejsce do prowadzenia dyskusji” – oznajmił niedawno przewodniczący Dumy Borys Gryzłow (partia „Jedinaja Rossija”). No a wybory to nie jest sposób na wybieranie – można by uzupełnić to cenne spostrzeżenie. (Gwoli uzupełnienia – kandydaci na deputowanych z szeregów partii „Jedinaja Rossija” nie brali udziału w debatach telewizyjnych z udziałem przedstawicieli innych partii (ani w ogóle w żadnych debatach); wyborca de facto nie miał więc skąd się nawet dowiedzieć, kto startuje z tej listy i co zamierza w Dumie robić. Widocznie nie tylko parlament nie jest miejscem do dyskutowania – kampania wyborcza to też nie czas i nie miejsce na prowadzenie dyskusji).

Prezydent Putin agitował, by do urn pomaszerowało jak najwięcej ludzi, gdyż głosowanie to zdecyduje o przyszłości Rosji. „Jeśli wygramy w grudniu, to wygramy i w marcu” – stwierdził w przemówieniu do zwolenników. Nie bardzo wiadomo, co miałoby to znaczyć. Kto mianowicie miałby zostać tym marcowym zwycięzcą? W marcu Rosjanie powinni oddać głos na prezydenta. Ale to dopiero w marcu. Teraz mamy przełom listopada i grudnia. I na razie wszyscy wstrzymują oddech, bo czekają, kogo wskaże w charakterze kandydata na prezydenta Putin (jeśli wskaże). Wynik głosowania 2 grudnia ma mu dać dodatkowy materiał do przemyślenia w tej kwestii. 

Po co Putin namawia ludzi, by poszli do urn? Frekwencja z formalnego punktu widzenia nie ma znaczenia – głosowanie będzie ważne, nawet jeśli zagłosuje dziesięć osób, gdyż podczas trwającego przez ostatnie cztery lata procesu „usprawniania” ordynacji wyborczej zniesiono próg wymaganej frekwencji. Natomiast „dla ułatwienia” podniesiono do siedmiu procent próg wyborczy dla startujących partii; zniesiono też okręgi jednomandatowe, aby broń Boże nie dostał się do Dumy jakiś niezależny deputowany, który chciałby może w parlamencie dyskutować. Nie przewiduje się tworzenia bloków wyborczych. Głosy oddane na partie, które nie przekroczyły progu, przypadają zwycięzcy. Jednym słowem – ordynacja służy wielkim i silnym.

Z ostatnich sondaży wynika, że „Jedinaja Rossija” na pewno przekroczy siedmioprocentowy próg (i zdobędzie 62-65 proc. głosów), pozostałe partie balansują na granicy progu. Parlament w takim razie faktycznie nie będzie miejscem do prowadzenia dyskusji, bo o czym dyskutować ma monolit? „Nikt nie jest przeciw, wszyscy są za” – śpiewa prezydent Putin w przeboju prześmiewczych rosyjskich raperów.

Być może 2 lub 3 grudnia dowiemy się, jakie będą kolejne etapy operacji specjalnej „Sukcesja”. Wysoka frekwencja i dobry wynik „Jedinej Rossii” pozwolą Putinowi powiedzieć, że ma legitymację społecznego poparcia. I że już wie, jak rozwiązać problem 2008.

A może jeszcze wcale niczego się na temat sukcesji władzy nie dowiemy.

Przepraszam, dlaczego tu biją?

Na tydzień przed wyborami parlamentarnymi, które kremlowscy inżynierowie dusz przekształcili w plebiscyt poparcia dla kursu prezydenta, mocarny lider, kreowany na narodowe polityczne bóstwo, Władimir Władimirowicz Putin postanowił wziąć pod obcas uczestników Marszy Niezgody. Dlaczego?

Czyżby kilkuset inteligentów i kilkunastu działaczy opozycyjnych partii, pozbawionych możliwości przekroczenia wysokiego, siedmioprocentowego progu wyborczego zagrażało podstawom rosyjskiego tronu? Dlaczego brutalnie pacyfikuje się pokojowe demonstracje przeciwników władz?

To już nie pierwsza spałowana manifestacja „Innej Rosji” – przedtem też kilka razy pokazowo chłopcy-zomowcy (w Rosji zwani omonowcami) rozpędzali protestujących, przemawiając im do świadomości pałami i aresztowaniami. Może to kolejna poglądowa lekcja, jak zostaną potraktowani ci, którym nie podoba się w kraju szczęśliwego putinizmu. Może chodzi o to, aby na następną manifestację przyszło już mniej chętnych?

W putinowskiej Rosji dawno nastąpiło pomieszanie pojęć. Wedle obowiązującego rozumowania, ten, kto krytykuje władze, w istocie krytykuje państwo. Władza równa się państwo. A zatem ten, kto występuje przeciwko władzy, ten niszczy państwowość rosyjską, ten nie jest patriotą i automatycznie zmienia się w sprzedawczyka i zdrajcę.

Putin próbuje pokazać swoim potencjalnym wyborcom, że wynik jego rządów jest jednoznacznie pozytywny, że wszyscy są zadowoleni i że wszyscy go popierają. Wszyscy! Niech nikt nie zmąci tego święta! Nikt nie ma prawa do refleksji ani protestu.

 

Sekretarzom generalnym KPZR też przeszkadzało wszelkie wolnomyślicielstwo. Osiem osób, które wyszły na Plac Czerwony w sierpniu 1968 roku, aby zaprotestować przeciwko interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, stanowiło śmiertelne zagrożenie dla monolitu socjalistycznej sowieckiej szczęśliwości. Protestujący zostali natychmiast zatrzymani, zanim jeszcze rozwinęli plakat, a potem przez długie lata byli prześladowani za poglądy.

Na podobnej zasadzie dzisiaj ci, którzy protestują na ulicach (w podtekście komentarzy posłusznych dziennikarzy, oficjeli i samego Putina plącze się myśl, że to są wynajęci za zachodnie pieniądze zawodowi zadymiarze, którzy chcą wzniecić kolorową rewolucję), też stanowią śmiertelne zagrożenie dla rozdętego propagandowo, wirtualnego uwielbienia dla „narodowego lidera”.

 

Jednak nadal ciśnie mi się na usta pytanie, dlaczego Putin – skoro czuje się tak silny, taki bezalternatywny, taki wielbiony – tłucze na ulicach opozycję? Po co aż tak ostro? Ta opozycja nie stanowi realnego zagrożenia dla wszechwładzy Kremla. A może to świadczy o tym, że „narodowy lider” wcale nie jest przekonany ani o swej sile, ani o powszechnym uwielbieniu? I na wszelki wypadek niszczy w zarodku wszystko, co mogłoby się rozplenić i przekształcić w niebezpieczną chorobę oprotestowania jego legitymacji władzy?

Putin ciągle plącze się w zeznaniach i miota. Wiele wskazuje na to, że najważniejszy dziś polityczny dylemat w Rosji: co z Putinem po zakończeniu drugiej kadencji, nie znalazł jeszcze rozwiązania.

Na razie biją.

Muskuły za 2,5 bln rubelków rocznie

 

Podczas tegorocznych prezydenckich wakacji Władimir Władimirowicz defilował po Ałtaju z nagim torsem, prezentując lekko przywiędłą, ale ciągle jeszcze foremną muskulaturę dżudoki. Na rosyjskich forach internetowych zachwytom nad seksapilem głowy państwa nie było końca. Podczas wczorajszego rytualnego spotkania z wyższymi hierarchami wojskowymi prezydent skrytykował te kraje NATO, które „grają muskułami w pobliżu granic Rosji”. Czyżby Putin obawiał się, że muskuły sąsiadów przyćmią jego muskulaturę? Aby do tego nie dopuścić, Rosja przeznacza coraz więcej pieniędzy na zbrojenia. W budżecie przewidzianym na trzy najbliższe lata w rubryce siły zbrojne figuruje kwota 7,5 bln rubli (kurs dolara wynosił dziś w Moskwie 24 ruble za 1 USD), z każdym rokiem kwoty na obronność będą krocząco rosnąć, stopniowo zwiększać się będą też zamówienia państwowe na uzbrojenie. Władze zapowiadają podniesienie wydatków na rozwijanie sił jądrowych.

Widocznie te wskaźniki i dane poprawiają humor prezydentowi Putinowi, bo wczoraj z trybuny grzmiał, że Rosja odpowie adekwatnie na bezczelność natowskich sąsiadów – lada moment wyjdzie z traktatu CFE, a ponadto utrzyma dyżur bojowy lotnictwa strategicznego i współpracę wojskową z Chinami w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy.

Kiedy jednak zszedł z tych wysokich koturnów na ziemię, nie było już tak optymistycznie. Najpierw pochylił się nad losem bezdomnych wojskowych, którym państwo ciągle nie może zbudować mieszkań („musimy wybudować mieszkania godne rosyjskich oficerów”, oni nie mogą dłużej mieszkać „w tych śmierdzących norach”), a potem malowniczo przeczołgał na oczach całej generalicji i admiralicji pewnego generała odpowiedzialnego za niedobudowanie jednego szpitala wojskowego na 105 łóżek. Potem prezydent zamknął się w ścisłym gronie najwyższych stopniem na tajną naradę. Nie wiadomo, o czym rozmawiali – o czasach pokoju, jakże niełatwych dla wojska czy o planach wojny przeciwko sąsiedzkiej muskulaturze.

Ile waży Kamaz poparcia?

Histeria dotycząca pozostawienia na moskiewskim tronie Władimira Putina rozkręca się na całego. Do wyborów parlamentarnych, które zamieniono w plebiscyt poparcia dla narodowego lidera, pozostały dwa tygodnie. Aż strach pomyśleć, co jeszcze przez ten czas wymyślą zwolennicy pozostawienia Putina dożywotnio na stolcu umiłowanego przywódcy. Wczoraj wozili głosy poparcia wielkimi ciężarówkami Kamaz do Tweru, gdzie spontanicznie odbył się zjazd założycielski ruchu „Za Putina”. Według aktywistów ruchu, już jakieś siedemdziesiąt procent ludności uważa Putina za narodowego lidera. Ruch organizuje „putingi” (mityngi poparcia Putina) w całym kraju – jedne na ulicach, inne w pomieszczeniach. Te uliczne są jakieś żywsze, bo zima już w Rosji i żeby wytrwać w poparciu, trzeba dla rozgrzania zmarzniętych członków trochę podskakiwać. Za bardzo nie można, bo kto za bardzo podskakuje, tego zaraz przywołuje się do porządku. Zagraniczni dziennikarze na przykład zdecydowanie za bardzo podskakują, więc odmawia się im akredytowania na uroczystościach organizowanych w pomieszczeniach. W stolicy Tatarstanu Kazaniu kilka dni temu odbył się niemrawy puting w teatrze. Na scenie trybuna, na trybunie trybun – adwokat Paweł Astachow. Mówi długo i dla podkreślenia wagi słów wykonuje bardzo proputinowskie ruchy dłonią swą. „Nareszcie mamy kogoś, komu można zaufać – kończy wywód, zawiesza głos. – Komu można bez wstydu podać rękę. Czy podalibyście mu rękę?” Sala uśpiona monotonią zgodnego z linią i bazą przemówienia nie rozumie, o co chodzi, jak uczeń wyrwany niespodziewanie do odpowiedzi na nudnej lekcji. Astachow cokolwiek spłoszony powtarza: „Czy nie wstydzilibyście się podać ręki Putinowi?” Sala na wszelki wypadek podnosi do góry trójkolorowy sztandar i wymachuje hasłami „Plan Putina”.

Rzeczywiście trudno się oprzeć takiemu entuzjazmowi własnego narodu.

Jedna z niezależnych stron internetowych przypomniała na marginesie pewną anegdotę z życia Józefa Stalina.

„Nie wiecie? – spytał Stalin z udawanym zdziwieniem, wpatrując się w Mironowa. – A może jednak wiecie, ile waży całe nasze państwo, ze wszystkimi zakładami przemysłowymi, maszynami, armią, z całym uzbrojeniem i flotą?

Mironow i wszyscy obecni ze zdziwieniem popatrzyli na Stalina, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.

– Pomyślcie i odpowiedzcie – upierał się przy swoim Stalin.

Mironow uśmiechnął się, bo myślał, że Stalin chce zażartować. Ale Stalin najwyraźniej wcale nie zamierzał się śmiać. Patrzył na Mironowa z całą powagą.

– No pytam was, ile waży nasze państwo?

Mironow zmieszał się. Odczekał chwilę, nadal żywiąc nadzieję, że Stalin zaraz obróci wszystko w żart, ale Stalin patrzył mu prosto w oczy i czekał na odpowiedź. Mironow wzruszył ramionami i jak uczeń na egzaminie powiedział nieśmiało:

– Tego nikt nie wie, Józefie Wissarionowiczu. To muszą być jakieś astronomiczne wielkości.

– Więc czy jeden człowiek może się przeciwstawić naciskowi takiej astronomicznej wagi? – surowo spytał Stalin.

– Nie – odpowiedział Mironow”.

Fajna kurtka ajatollaha

W Rosji trwa ożywiona dyskusja, jak pozostawić umiłowanego przywódcę dożywotnio na tronie i jednocześnie zachować wierność literze konstytucji, która przewiduje tylko dwie z rzędu kadencje głowy państwa. Jeden z natchnionych członków partii Jedinaja Rossija, niejaki Sułtygow (ciekawa postać swoją drogą, może przy innej okazji warto o nim napisać parę słów) wystąpił z płomiennym apelem, wzywającym do uznania Putina za „narodowego lidera Rosji”. Taki lider byłby fundamentem „nowej konfiguracji władzy” – głosi Sułtygow. Decyzję w tej sprawie miałby podjąć zaraz po wyborach parlamentarnych (2 grudnia) kolejny dziwny byt:  Obywatelski Sobór. Delegaci soboru powinni złożyć przysięgę wierności liderowi. A lider miałby rządzić Rosją długo i szczęśliwie.

Publicyści i politolodzy rosyjscy zaczęli na serio oceniać tę inicjatywę, co może świadczyć tylko o jednym: każdy pomysł – nawet tak „odjechany” jak pomysł Sułtygowa – jest brany pod uwagę jako możliwy scenariusz rozwiązania „problemu 2008”, czyli co zrobić z Putinem (co Putin ma zrobić ze sobą), gdy zakończy się jego druga kadencja.

O tym, co ma ze sobą zrobić, powiedział wczoraj trochę sam „narodowy lider Rosji” in spe. Podczas spotkania z budowniczymi dróg pod Krasnojarskiem prezydent Putin ogłosił, że jeśli Jedinaja Rossija, której listę wyborczą otwiera, zdobędzie w grudniowych wyborach dużo głosów, to on odczyta to jako poparcie dla siebie. To natomiast da mu „moralne prawo, aby pytać tych ludzi, którzy zasiądą w Dumie i w rządzie, jak są realizowane wyznaczone przez nas teraz plany”.

Prezydent przyjechał z gospodarską wizytą na Syberię, by przyjrzeć się stanowi dróg (w tym dróg żelaznych), uniwersytetów i umysłów miejscowej elity. Miał na sobie cudnej urody czarną kurtkę z paskiem i kapturem, obszytym jeszcze większej urody futerkiem. Kiedy był małym chłopcem, musiał marzyć po nocach o takiej kurtce. Sama bym marzyła, gdybym kiedykolwiek była małym chłopcem. Prezydent rozmawiał z drogowcami długo, przy herbacie i maślanych bułeczkach. I podczas ekwilibrystycznych wywodów o roli partii w życiu kraju siedział przy stole w kurtce. Nie rozstał się z nią ani na chwilę.

Prezydent Putin na początku pierwszej kadencji z upodobaniem przymierzał rozmaite stroje – kaski pilota naddźwiękowca, tubietiejki narodów Wschodu, dżudogę. Dziś najwidoczniej przyszedł czas na kurtkę. Kurtkę narodowego lidera Rosji, który ma moralne prawo do zaglądania do kuchni politycznej swego kraju w każdej chwili, już po złożeniu prezydenckich pełnomocnictw. Mandatem takich rządów ma być ogólnonarodowy zachwyt wyrażony w głosowaniu 2 grudnia. Ciekawe, jakie zręby systemu politycznego wyłonią się w Rosji po „operacji specjalnej WYBORY”.

Carskie życie po życiu

8 listopada rosyjski Sąd Najwyższy odmówił uznania Mikołaja II Romanowa i członków jego rodziny, rozstrzelanych przez bolszewików w 1918 roku, za ofiary represji politycznych, a co za tym idzie – odmówił ich rehabilitacji (o rehabilitację zabiegają członkowie rodziny Romanowów).

Formalnie powód odmowy jest jasny jak słońce: nie było procesu, nie było aktu oskarżenia, nie było wyroku (Romanowowie zostali rozstrzelani na podstawie nieformalnej decyzji miejscowych władz i telefonogramu od najwyższych władz Rosji Radzieckiej), a zatem nie może być i rehabilitacji. „Członkowie rodziny carskiej zostali zastrzeleni, a nie zabici” – tak zawyrokował prokurator.

Jednym słowem, procedury kryminalne zastosowano wobec sprawy o znaczeniu historycznym, powiem więcej: symbolicznym. I rzeczywiście jest w tym pewien symbol. Bo jeśli uznano by Romanowów za ofiary represji, to ich katów należałoby uznać za winnych zbrodni. A na to chyba władze Rosji ciągle jeszcze nie są gotowe.

To tak na marginesie dyskusji o tym, do jakich tradycji odwołuje się obecna władza Rosji – sowieckich czy carskich? Wielu komentatorów twierdzi, że coraz więcej elementów nawiązuje do tradycji carskiej. Tymczasem sprawa z potraktowaniem Romanowów jest w moim mniemaniu potwierdzeniem tego, że dzisiejsza rosyjska władza stoi na straży interesów organów bezpieczeństwa, a nie tradycji Domu Panującego. Owszem, pobiera z imperatorskiego koszyka elementy, które w danej chwili są jej wygodne, ale nie zamyka argusowego oka, pilnie strzegącego tajemnic bezpieczniackiej alkowy. Tej tradycji pozostaje wierna.

Latem tego roku pod Jekaterynburgiem znaleziono szczątki dwojga dzieci Mikołaja II, których nie udało się odnaleźć w latach dziewięćdziesiątych – wielkiej księżniczki Marii i następcy tronu Aleksego. Dyskusja o identyfikacji szczątków rodziny carskiej i ich autentyczności wybuchła z nową siłą. Wróciło zainteresowanie tą tragiczną kartą XX wiecznej historii.

Kiedy w 1998 r. Borys Jelcyn parł do tego, aby z należnym ceremoniałem pochować w Petersburgu zamordowanych carów, wszelkie wątpliwości co do autentyczności wykopanych pod Jekaterynburgiem ciał zepchnięto wtedy na margines. Najważniejsze było wypełnienie jednego z najważniejszych zadań, jakie Jelcyn postawił sobie podczas prezydentury: zapewnić rozstrzelanemu monarsze miejsce wiecznego spoczynku, zgodnie z należnymi mu honorami. Drugim zadaniem, jakie Jelcyn sobie stawiał, a nie wypełnił, był pochówek Władimira Iljicza Uljanowa, zwanego Leninem. Władimir Iljicz chciał spocząć w Petersburgu przy boku matki. Ani woli Jelcyna, ani woli Lenina dotąd nie wypełniono.

 

Lecą żurawie

W tym roku film „Lecą żurawie” Michaiła Kałatozowa kończy pięćdziesiąt lat. „Połtinnik”, jak mówią Rosjanie. Film legenda, film przełom, jedyny rosyjski (radziecki) laureat Złotej Palmy w Cannes. Po latach nadętego i zakłamanego socrealizmu z ekranu przemówił człowiek: nieszczęśliwa Weronika, złamana przez życie, przez okrutną wojnę, która kaleczy jej los, odbiera nazbyt ideowego ukochanego, umierającego na froncie tyleż romantycznie, co zbędnie. Radzieckie love story bez ckliwych rozwiązań.

Gensek Chruszczow obejrzał film, jak to miał w zwyczaju, na daczy i orzekł, że nie godzi się go pokazywać, a Weronika nie zasługuje na miano komsomołki, co więcej: nazwał bohaterkę dziwką. Na szczęście film pokazano.

Odtwórczyni głównej roli – Tatiana Samojłowa – otrzymała specjalną nagrodę jury canneńskiego festiwalu. Jeszcze podczas festiwalu zaproponowano jej zagranie głównej roli w kolejnej hollywoodzkiej ekranizacji „Anny Kareniny” u boku Gerarda Philipe’a. Aktorka zgodziła się natychmiast, ale szef radzieckiej delegacji powiedział, że nie ma mowy, że jest za młoda, sama nie zostanie, a opieka jest za droga. Samojłowa zagrała więc Annę Kareninę wiele lat później, w radzieckiej ekranizacji, wspaniałym filmie w reżyserii Aleksandra Zarchi. I znowu była gwiazdą.

A potem przyszły lata chude, potem jeszcze chudsze i jeszcze. Nowe propozycje nie przychodziły, kolejne małżeństwa się rozpadały, jedyny syn wyjechał do USA. Alkohol nie okazał się dobrym lekarstwem na samotność.

Kilka lat temu rosyjska telewizja zrealizowała wzruszający cykl poświęcony starym gwiazdom radzieckiego kina, które żyją w zapomnieniu, często w nędzy. Ten po wypadku stracił pamięć, ten po wylewie nie wstaje z łóżka, niegdyś uwielbiani, dziś na bocznym, zarośniętym niepamięcią torze. Jeden z odcinków poświęcony był Tatianie Samojłowej. Mieszka samotnie w małym mieszkanku w centrum Moskwy. Wychodzi rzadko – nogi bolą. Prawie nikt jej nie odwiedza. Nikt nie dzwoni. Jest ambitna, nie wyciąga ręki po pieniądze, choć rentę ma głodową.

Telefon zadzwonił w tym roku – organizatorzy Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Moskwie urządzali jubileuszowy pokaz kultowego obrazu „Lecą żurawie”, który otwierał festiwal. Tatiana Samojłowa i Aleksiej Batałow (jej filmowy narzeczony) z wielkimi bukietami kwiatów odbierali dwudziestominutową owację na stojąco, jaką zgotowała im festiwalowa publiczność. „Kocham moją Weronikę, zawsze jej broniłam” – powiedziała wzruszona Samojłowa.

W październiku w prasie pojawiły się informacje, że Samojłowa chciała popełnić samobójstwo, zażyła końską dawkę psychotropów. Została odratowana. Aktorka stara się zdementować te wiadomości, twierdzi, że po prostu podupadła na zdrowiu i musiała wezwać pogotowie.

Niech się pani trzyma, szanowna pani Tatiano. Lecą żurawie.

Inne święta

Mamy za sobą świętowanie 4 listopada, Dnia Jedności Narodowej – święta radosnego, choć niezrozumiałego i niezrozumianego (wymyślone na Kremlu tradycje związane z tym świętem albo za kilka lat okrzepną i faktycznie staną się tradycją, albo zwiędną, jeśli władzom nie przyda się wtłoczona w nie na siłę ideologia).

Minęła też dziewięćdziesiąta rocznica rewolucji bolszewickiej, zwanej w ZSRR Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową. Historycy i publicyści rosyjscy tym razem poświęcili temu wydarzeniu wiele uwagi, można było w mediach poznać zdania odmienne od przyjętej przez długie lata sowieckiej zakłamanej sztampy. Jedni starali się odbrązowić rewolucyjne pomniki, obalić zakorzenione w społecznej świadomości mity, drudzy kpili z kupionych za niemieckie pieniądze bolszewików, wylansowanych potem na bohaterów narodowych, ba, bóstwa uwielbiane bezkrytycznie, inni występowali z płomienną owych bóstw obroną, jeszcze inni poszukiwali głębszej refleksji nad wydarzeniem, które naznaczyło całą XX-wieczną historię. I to nie tylko Rosji. To bardzo ważny krok ku zrozumieniu historii, oby nie była to tylko przelotna okolicznościowa jaskółka, a początek szerokiego, publicznego dyskursu, jakiego Rosji od lat brakowało.

Kilka dni wcześniej, 30 października, przypadał Dzień Ofiar Represji Politycznych. Prezydent Putin udał się samotnie na poligon w Butowie – miejsce kaźni ponad dwudziestu tysięcy ludzi, również starców, kobiet i dzieci, zamordowanych przez NKWD pod koniec lat 30. Patriarcha odprawił nabożeństwo żałobne ku czci ofiar – męczenników za wiarę prawosławną (wiele, jeśli nie większość ofiar to duchowni, członkowie ich rodzin, ludzie wierzący i za wiarę represjonowani). Prezydent wypowiedział po uroczystości kilka słów do dziennikarzy: „Represjonowano, rozstrzelano, pochowano”. Bezosobowe ofiary bezosobowego mordu. Może – tak jak chce wielu komentatorów – to faktycznie wielki przełom w myśleniu prezydenta Putina. Oddanie hołdu ofiarom zbrodniczego reżimu to wyrazisty, wspaniały gest, jakiego jeszcze nie było.

Oby rzeczywiście był to wielki przełom. Coś jednak przeszkadza mi w tak jednoznacznej ocenie. Bo ten gest nie pasuje do całej reszty – prezydent kilka razy prezentował się jako orędownik ZSRR, którego rozpad był dla niego „jedną z największych katastrof XX wieku”; przywrócił hymn państwa, które masowo mordowało własnych obywateli; z przekonania poszedł służyć do KGB, spadkobierczyni NKWD. Teraz postawił na kluczowych funkcjach w państwie przedstawicieli struktur bezpieczeństwa. Zbliża się kolejne święto: obchodzony z wielką pompą 20 grudnia, Dzień Czekisty. Prezydent zwykle spotyka się wtedy z dawnymi i nowymi kolegami, kierownictwem Federalnej Służby Bezpieczeństwa, przemawia, wręcza dyplomy i odznaczenia. Może faktycznie nastąpiła w prezydencie przemiana i podczas najbliższych obchodów powie coś nowego, na przykład odetnie się od niesławnej przeszłości poprzednich wcieleń „organów”.  Wtedy będzie bardziej wiarygodny jako człowiek pochylony z troską nad niewinnymi ofiarami reżimu. Wielki człowiek teatru, Konstanty Stanisławski mówił „nie wierzę”, jeśli aktor grał nieprzekonująco. Mnie też na razie trudno uwierzyć.

I jeszcze jedno. „Najważniejszy jest człowiek, a nie piękna z wierzchu, ale pusta w środku ideologia” – powiedział prezydent. Jeden z rosyjskich komentatorów poddał to stwierdzenie druzgocącej krytyce: jak może wypowiadać je człowiek, który podczas dramatycznych zamachów terrorystycznych (jak teatr na Dubrowce czy Biesłan) nie zatroszczył się o los zakładników, ale wyżej – ponad ich życie – postawił cele polityczne, które wierne mu służby specjalne miały zabezpieczyć.

Niech się święci!

Rosjanie są stworzeni do tego, by świętować. Żaden naród na świecie nie ma tak długich ogólnonarodowych wakacji, jak Rosjanie – od nowego Nowego Roku (1 stycznia) do starego Nowego Roku (13 stycznia wedle nowego stylu, czyli 1 stycznia wedle starego): hulanka, większość zakładów pracy zamknięta na trzy spusty, dzieci w szkołach mają ferie, nowobogaccy wyjeżdżają na narty w Alpy francuskie, mniej zamożni ujeżdżają sanki na pobliskiej górce. Karnawał na całego.

Ale powód do świętowania może być każdy, najlepiej wychodzą święta prywatne: każde urodziny trzeba opić, żeby zdrowie było. Przy stole wygłasza się uroczyste toasty, wychwalające jubilata. Okrągłe daty świętuje się jeszcze bardziej wystawnie. Urodziny dziecka, wesela, pogrzeby też mają odpowiednią oprawę.

Mniej spójnie wyglądają obchody świąt państwowych. Rosja ciągle nie może się zdecydować, komu oddaje cześć i w jakim sposobie. Stopniowej dewaluacji uległy sowieckie święta. Niegdyś sezon otwierał 1 Maja, z oficjalnym rytuałem transmitowanym przez telewizję z Placu Czerwonego w Moskwie, z całym ceremoniałem potęgi militarnej i radosnej, kontrolowanej euforii ludu pracującego miast i wsi, a zamykał 7 listopada – rocznica bolszewickiej ruchawki z analogicznym ceremoniałem potęgi militarnej, przemówieniami z mauzoleum naczelnej mumii i prezentacją euforii ludu pracującego jak wyżej.

Ludowi miast potrzebny był dzień wolny od pracy na początku sezonu działkowca (działki dawały człowiekowi radzieckiemu możliwość wyhodowania kilku krzaków pomidorów i zagonu kartofli, co usprawniało domowe żywienie) – początek maja był pod tym względem terminem idealnym. A na końcu sezonu, kiedy szarugi rozmywały drogi, a nocą straszyły pierwsze przymrozki, potrzeba było wolnego dnia, aby z grządek zebrać ostatnie płody rolne i zabezpieczyć bezcenną nieruchomość na zimę.

Choć działkowcy nie są teraz tak wielką siłą – kalendarz świąteczny uległ niewielkiej modyfikacji. Święta majowe zostały wzmocnione drugim, a właściwie pierwszym, bo traktowanym przez władze jako najważniejsze, świętem: 9 Maja – Dzień Zwycięstwa. Ten dzień bezapelacyjnie łączy wszystkich Rosjan, pozwala im wzmocnić ducha bojowego i dumę narodową.

Zostało też na symboliczne zamknięcie sezonu działkowca święto listopadowe. Ale Rosja nie świętuje już mitycznego zwycięstwa władzy rad nad niesłusznym Rządem Tymczasowym mięczakowatych inteligentów 7 listopada 1917 roku, tylko równie mityczne wygnanie w 1612 roku polskich okupantów z Kremla 4 listopada. Prezydent Jelcyn miotał się z tym listopadowym świętem od początku rządów, najpierw 7 listopada kazał obchodzić jako Dzień Zgody i Pojednania, ale komuniści i tak maszerowali przez Moskwę z czerwonymi sztandarami ozdobionymi profilami wodzów proletariatu i zmiana nazwy nic tu nie zmieniła, zgody nie było, pojednanie nie nastąpiło. Prezydent Putin zniósł święto 7 listopada, a w 2005 roku ogłosił dzień 4 listopada Dniem Jedności Narodowej. Ale do świętowania nieznanego i niezrozumiałego zwycięstwa nad interwentami sprzed czterystu lat jakoś nikt nie ma nabożeństwa. Użytek z patriotycznego (w swoim pojęciu) porywu czynią za to skwapliwie wszelkiej maści nacjonaliści i tego dnia ruszają w miasto z okrzykami „Rosja dla Rosjan”, „Bij Żyda, ratuj Rosję” i „Śmierć czarnym”. Oficjalne obchody mają oprawę mniej bojową: prezydent Putin w otoczeniu rozradowanych aktywistów proputinowskiej młodzieżówki maszeruje piechotką z Kremla pod pomnik przywódców pospolitego ruszenia z 1612 roku – Minina i Pożarskiego na Placu Czerwonym. Szerokie rzesze proputinowskich młodzieżówek balują potem za państwowe pieniądze w ściśle wyznaczonym i ochranianym przez milicję miejscu w centrum Moskwy. W zeszłym roku w niektórych miastach organizowane były inscenizacje wydarzeń z 1612 roku, w tym roku – Rosjanie dostali od Kremla pełnoekranowy film „1612” w reżyserii Władimira Chotinienki.

O innych świętach – w następnym materiale do przemyślenia.

 

Stirlitz myślał

Stirlitz myślał. Nie, Stirlitz nie myślał, że kiedykolwiek powstanie blog „Siedemnaście mgnień Rosji”, na którym ktoś będzie zamieszczał materiał do przemyślenia na temat tego, co działo się, dzieje i będzie działo w Rosji.

Rosji – kraju o nieprzewidywalnej przeszłości, fascynująco poplątanej teraźniejszości i pełnej zagadkowych mgławic przyszłości. Kraju ckliwych poetów, odważnych odszczepieńców, łatwowiernych tkaczek, samodzierżawia, odwiecznych pańszczyźnianych chłopów i nadmiernie wolnościowych dekabrystów. Kraju zmarnowanych szans, skoszarowanej świadomości i marzycielskich odlotów, kraju budującego i unicestwiającego, kraju cienkiej porcelany i bezczelnych miliarderów, rzewnych bałałajek i twardego, zapijaczonego życia. Kraju pomiędzy obiecującą wielkie jutro Arktyką a Pacyfikiem, bezkresnym pustkowiem Ałtaju, Bajkałem, wzburzonym Kaukazem i cyplem obwodu kaliningradzkiego. Kraju, który wysłał pierwszego człowieka w kosmos i prowadził eksperymenty nad stworzeniem hybrydy małpy i człowieka. Kraju, który miał być Trzecim Rzymem, a stał się ateistyczną dyktaturą proletariatu. Kraju Raskolnikowa, doktora Żywago, Jemieljana Pugaczowa, Andrieja Tarkowskiego, zamordowanych carów, samozwańców, szalbierzy i bohaterów. Kraju rządzonego przez kolejnego „cara genialissimusa”, powracającego w wytartą koleinę autorytaryzmu. Kraju, który nie potrafi zagospodarować posiadanych wielkich przestrzeni, ale ciągle aspiruje do ekspansji poza granice. Kraju nafty, diamentów, tajgi, ludzi o duszy szerokiej, kraju Biesłanu, Nord Ostu, zastrzelonych dziennikarzy, propagandowej lipy.

Jaka jest Rosja? Rosja wzniosła, strana ogromnaja i jednocześnie Rosja niemyta. Rozumem nie da się jej objąć. Stirlitz ma znowu materiał do przemyślenia.