Archiwum kategorii: Bez kategorii

Fiewrońki contra Walentynki

W Rosji narodziła się nowa tradycja. 8 lipca obchodzone jest nowe święto: Dzień Miłości i Wierności Małżeńskiej.

W mieście Murom – ojczyźnie najbardziej znanego staroruskiego herosa Ilji Muromca – od XIII wieku czczeni są miejscowi święci, książęca para Piotr i Fiewronia (Febronia). Są uważani za patronów szczęścia w małżeństwie i rodzinie. Mieszkańcy Muromia wystąpili w tym roku z petycją, pod którą podpisało się 25 tysięcy ludzi, aby 8 lipca, dzień świętych małżonków, uczynić ogólnokrajowym świętem. W lutym tego roku z wizytą w Muromiu przebywała Swietłana Miedwiediewa, żona obecnego prezydenta (wtedy jeszcze kandydata na prezydenta). Pani Swietłanie bardzo się spodobał pomysł nowego święta, które zastąpiłoby Dzień Zakochanych obchodzony 14 lutego pod patronatem katolickiego świętego Walentego (Rosjanie z wielką ochotą od paru lat świętują ten dzień czerwonego serduszka, gadżety drogie i tanie rozchodzą się w tysiącach egzemplarzy; Cerkiew i środowiska nacjonalistyczne potępiają jednak Walentynki jako produkt zgniłego Zachodu, zagrażający prawdziwej rosyjskiej tożsamości).

Więc jest nowe święto. Na pierwszej stronie rządowego dziennika „Rossijskaja Gazieta” ukazała się publikacja przybliżająca dzieje książęcej pary z Muromia i wskazująca na problemy społeczne związane z rozpadem rodzin w Rosji, upadkiem autorytetu rodziny itp. Rzeczywiście – liczba rozwodów zatrważająca, przemoc w rodzinie, alkoholizm, inne patologie – częste. Władze pochylają się z troską nad tymi problemami, 2008 ustanowiono Rokiem Rodziny, zewsząd słychać nawoływania do poprawy sytuacji demograficznej, ustanawia się becikowe itd. Teraz ducha w rodzinie ma wzmocnić jeszcze nowe święto.

W głównym wydaniu dziennika najważniejszej, ogólnokrajowej stacji telewizyjnej z obchodów nowego prazdnika 8 lipca przekazano obszerne relacje specjalnych korespondentów na żywo(najkosztowniejsza forma materiału informacyjnego w tv) z Muromia, Petersburga i Moskwy. Użyto w nich bodaj wszystkich form deklinacyjnych słowa „tradycja”.

Dzień świętych Piotra i Fiewronii był w prawosławnym kalendarzu przedrewolucyjnej Rosji opisany jako święto rodzinnego szczęścia i wierności małżeńskiej. Jednak święto to nie doczekało się ani własnej obrzędowości, ani szczególnego rozgłosu, a kult świętych małżonków z Muromia pozostał żywy jedynie w ich rodzinnym mieście (Iwan Groźny zlecił spisanie ich żywota, dzięki czemu pamięć o nich przetrwała dla potomnych).

Na użytek nowego święta wymyślono gadżet – fiewrońkę. To pocztówka podobna do wielkanocnej. Fiewrońki zostały pobłogosławione przez Andrieja Kurajewa, znanego kaznodzieję, propagującego prawosławie w Rosji (Kurajew na łamach prasy ogólnokrajowej publikuje pogadanki, przybliżające zwyczaje związane ze świętami cerkiewnymi zlaicyzowanemu rosyjskiemu społeczeństwu).

Związani węzłem małżeńskim i niezwiązani, starzy i młodzi tłumnie przybyli na koncerty pod gołym niebem i festyny z balonami. Rosjanie lubią i umieją się bawić, więc jeszcze jedna okazja do fajnego spędzenia czasu w miłym towarzystwie na pewno spotka się z życzliwym przyjęciem.

„Tylko wy nie możecie jej tak nazwać Tradycja” – kręcił z dezaprobatą głową bohater „Misia” Stanisława Barei. Dzień pieszego pasażera się w filmie nie przyjął, ale Dzień Miłości i Wierności Małżeńskiej w Rosji może się z czasem przyjmie. Zwłaszcza że ma zapewniony najwyższy patronat i doskonałą obsługę medialną. I ma sens. Może faktycznie przyczyni się do poprawy sytuacji rodziny. Dlatego warto popierać prorodzinne święto. Ale do tradycji jeszcze przez długi czas będzie mu daleko.

Grigorij Grabowoj skazany

Sąd rejonowy w Moskwie skazał Grigorija Grabowoja za oszustwa na karę 11 lat pozbawienia wolności i grzywnę w wysokości 1 mln rubli. Grabowoj obiecywał ludziom, że wskrzesi ich najbliższych. Za obietnicę pobierał opłatę: 39 500 rubli (symboliczna liczba oznaczająca w jego naukach „trzydziewiąte królestwo” w piątym wymiarze).

Grabowoj uprawiał proceder z wyjątkowym cynizmem: mamił bowiem nie naiwnych drobnych ciułaczy, wierzących w cudownie rosnące procenty w „piramidzie” finansowej, a ludzi cierpiących z powodu utraty bliskich, obiecując rychłe wskrzeszenie ich zmarłych. Jego „piramida” działała w 58 regionach Rosji. Przybierał różne wcielenia: był Jezusem, obiecującym wszystkim zmartwychwstanie i pokonanie śmierci. Był naukowcem – w 1998 r. został członkiem rzeczywistym Rosyjskiej Akademii Nauk Przyrodniczych i Międzynarodowej Akademii Informatyzacji, członkiem Profesjonalnej Ligi Psychoterapeutycznej; ma stopień doktora nauk technicznych, opatentował kilka wynalazków. Był politykiem, liderem partii DRUGG – obiecywał uratowanie Rosji od nieszczęść i w ogóle całej ludzkości od katastrofy dzięki stosowaniu magicznych praktyk; zapewniał, że jako prezydent Rosji da wszystkim nie tylko „wieczne życie”, ale jeszcze będzie regularnie co miesiąc wypłacać 12 tysiące rubli każdemu obywatelowi niezależnie od wieku. Chciał nawet wystartować w tegorocznych wyborach prezydenckich, ale nie zdążył – od niemal dwóch lat siedział w areszcie śledczym Lefortowo w Moskwie.

Media zaczęły o nim mówić, kiedy w 2005 roku sprowadził na jedno ze spotkań swojej sekty kilka „matek Biesłanu”, obiecując im wskrzeszenie tragicznie zmarłych dzieci. Zastanawiano się wtedy, dlaczego tak nagłośniono sprawę kontaktów tych kobiet z szalbierzem, który wmawiał im możliwość odzyskania dzieci. W kilku gazetach pojawiły się sugestie, że Grabowoj jest „projektem” służb specjalnych (miał być członkiem społecznej Akademii Problemów Bezpieczeństwa; jak twierdziła „Komsomolskaja Prawda”, w jej władzach zasiadają byli wysocy funkcjonariusze KGB) i został „uruchomiony” po to, by w odpowiednim momencie skompromitować „matki Biesłanu”, dopominające się zbyt głośno o ustalenie prawdy na temat wydarzeń 1-3 września 2004 roku. Ale o tym w sądzie nie mówiono. Pozostają więc tylko domysły rosyjskiej prasy na ten temat.

Zresztą nie jest to ważne w tym momencie. Najważniejsze, że fałszywy Mesjasz nie będzie więcej robił dobrych interesów na ludzkiej rozpaczy. Sąd skazał szarlatana, który przekroczył wszelkie granice przyzwoitości. W Rosji – zwłaszcza w latach 90., kiedy zawaliła się przegniła konstrukcja komunistycznej ideologii – działało i działa wielu oszustów, wykorzystujących próżnię ideologiczną i żerujących na ludzkiej naiwności: jasnowidzący, prorocy, uzdrowiciele, ezoterycy, wróże – imię ich legion. Leczą, osłaniają od złego uroku, przepowiadają przyszłość, obiecują przywrócić miłość ukochanego. Ale tylko Grabowoj kupczył śmiercią.

Adwokaci Grabowoja zapowiedzieli apelację. Usłyszymy więc pewnie jeszcze o tym samozwańczym ucieleśnieniu Trójcy Świętej, naciągającym nieszczęśliwych ludzi, opłakujących zmarłych bliskich.

Abramowicz musi zostać

Wicegubernator Czukotki, Roman Kopin ma zająć miejsce Romana Abramowicza na stolcu czukockiego gubernatora. Do końca kadencji gubernatorskiej Abramowicza pozostały wprawdzie jeszcze dwa lata, ale oligarcha najwidoczniej był zmęczony brzemieniem urzędu i poprosił o odwołanie go przed terminem. Prezydent Dmitrij Miedwiediew przychylił się do prośby.

W grudniu 2006 roku Roman Arkadjewicz już od prezydenta Putina próbował wydębić dymisję. Z niewyjaśnionych do dziś przyczyn Władimir Władimirowicz rezygnacji wtenczas nie przyjął. Spekulowano, że „Pan Sakiewka”, jak nieoficjalnie mówi się o Abramowiczu, miał się wstrzymać z odchodzeniem do końca operacji „Sukcesor”, czyli zmiany na urzędzie prezydenckim. Rosyjski politolog Stanisław Biełkowski twierdzi, że Abramowicz był głównym lobbystą kandydatury Miedwiediewa do objęcia prezydenckiej schedy po Putinie. Rozległe nieformalne wpływy Abramowicza na Kremlu są w Moskwie tajemnicą poliszynela.

Mieszkańcy Czukotki uwielbiają swojego gubernatora. Jedna czwarta z nich uważa, że jest bogiem. Z ust do ust przekazywano sobie opowieści, jak to Abramowicz wozi na Czukotkę forsę samolotami. Za czasów jego kadencji wynagrodzenia w tym odległym od centrum regionie wzrosły pięciokrotnie, Abramowicz zastał Anadyr (stolica Czukotki) w ruinie, a zostawia uporządkowany.

Dziennik „Wiedomosti” pisze dzisiaj, że Abramowicz nie pożegna się – mimo opuszczenia urzędu gubernatorskiego – ze światem rosyjskiej polityki. Podczas narady na Kremlu 19 czerwca z udziałem Miedwiediewa i szefa jego kancelarii ustalono, że miliarder będzie finansował fundację lub jeden z projektów rządzącej partii „Jedinaja Rossija”, nie zaprzestanie ponadto finansowania programów pomocowych na Czukotce. Czyli Abramowicz odchodzi, ale zostaje (wariant Putina w skali gubernatorskiej?). Obserwatorzy zadają sobie natomiast uzasadnione pytanie: czy zmiana pozycji Abramowicza oznacza początek poważniejszych zmian w układzie rosyjskiej elity polityczno-biznesowej.

Abramowicz płacił na Czukotce podatki od swych bajońskich dochodów jako osoba fizyczna – to dawało sumę około 1 mld rubli rocznie. W 2007 roku firma związana z Abramowiczem (Millhouse Capital) wystąpiła z programem rozwoju Czukotki do 2015 r., przewidującym inwestycje w wydobycie złota. Rzecznik oligarchy, John Mann, oświadczył wczoraj, że Abramowicz nie zamierza zostawić Czukotki. Czukcze mogą zatem spać spokojnie.

Majątek Abramowicza „Forbes” wycenił na 24 mld dolarów, Roman Arkadjewicz zajmuje drugie miejsce na liście najbogatszych Rosjan (za Olegiem Deripaską). Najbardziej znanymi projektami miliardera są klub piłkarski Chelsea Londyn oraz Guus Hiddink na stanowisku głównego selekcjonera rosyjskiej reprezentacji narodowej w piłce nożnej.

Można przypuszczać, że niegdysiejszy producent gumowych kaczuszek nadal będzie miał złotonośne pomysły – i polityczne, i piłkarskie.

W brytyjskiej prasie pojawiły się przecieki, jakoby klub Chelsea zaproponował za transfer bramkostrzelnego napastnika petersburskiej drużyny Zenit, Andrieja Arszawina okrągłą sumkę 12 mln funtów. Już wcześniej Barcelona oficjalnie poinformowała, że chce kupić Arszawina za 15 mln euro. Natomiast Gazprom (dzień bez wzmianki o Gazpromie jest dniem straconym), który jest właścicielem klubu Zenit, nie zamierza nikomu odstąpić swojej gwiazdy.

Ciekawe, kto wygra.

Nasz drogi partner

Szef Gazpromu Aleksiej Miller zapowiedział, że gaz sprzedawany przez jego firmę Europejczykom będzie drożał bardziej, niż prognozowali specjaliści. Gazprom przewiduje, że do końca tego roku cena gazu osiągnie pułap pięciuset dolarów, a za dwa lata wzrośnie do 1000 dolarów za 1000 metrów sześciennych błękitnego paliwa.

Cytowany przez agencje ITAR-TASS i Interfax Aleksiej Miller wskazał na winowajców tej sytuacji: to oficjele z Unii Europejskiej, europejskie firmy, politycy z USA i ChRL, którzy włożyli wiele wysiłku w to, aby otrzymać dostęp do zasobów Azji Centralnej. Tymczasem te zabiegi doprowadziły tylko do zaostrzenia konkurencji wokół złóż kaspijskich.

Piękna perspektywa, nieprawdaż? I piękna interpretacja.

Gazprom – monopolista gazowy na własnym rynku wewnętrznym, gigant znajdujący się pod ścisłą kuratelą rządzących – od lat prowadzi ekspansję na rynek europejski. Wspomniani w wypowiedzi Millera „oficjele z Unii Europejskiej” jak potrafią próbują powstrzymać tę ekspansję, a Gazprom uważa, że skoro nie może być monopolistą również w Europie, nie może przejąć wszystkich sieci przesyłowych, tłoczni, kurków i kuchenek gazowych, to oznacza, że Europa Gazprom dyskryminuje. Obowiązujące wszystkie podmioty gospodarcze w Unii liberalne zasady podziału rynku nie odpowiadają lokatorom moskiewskiego błękitnego biurowca z charakterystycznym stożkiem na dachu (gdzie mieści się siedziba główna koncernu). Wolą swoje zasady. Monopolistyczno-polityczne.

Bardzo ciekawa jest część poświęcona utyskiwaniom na temat rywalizacji o zasoby kaspijskie. Można by pomyśleć, że o wiele bezpieczniej dla Europy byłoby, gdyby pieczę nad ropą i gazem z kaspijskiego szelfu sprawowała tylko Rosja, a najlepiej jednoosobowo pan Miller. No bo wtedy można byłoby dowolnie podnosić ceny, zakręcać kurki itd.

Na razie Europa ma jeszcze wybór: może zbudować rurociąg Nabucco (a nie konkurencyjny rosyjski South Stream) i inne trasy przesyłu nośników energii omijające terytorium Federacji Rosyjskiej. I kupować gaz niekoniecznie w Gazpromie. Konkurencja uczy pokory, a monopoliści są hardzi i konkurencji nie lubią.

Gra toczy się dalej.

Pomnik dla Guusa

Nawet najwięksi optymiści w najśmielszych snach nie śnili, że rosyjska reprezentacja piłkarska znajdzie się w półfinale Euro 2008. Zwłaszcza fatalny początek rozgrywek na mistrzostwach – przegrana 4 : 1 z Hiszpanami – nie zwiastował tak oszałamiającego awansu Rosji.

Autorem sukcesu został jednogłośnie okrzyknięty trener Guus Hiddink, Holender zatrudniony, jak ujawniają media, najprawdopodobniej za pieniądze Romana Abramowicza (nawiasem mówiąc, Roman Arkadjewicz ma doskonałe wyczucie odpowiednich inwestycji – nic tak nie poprawi Rosjanom nastrojów jak dobry wynik na Euro, to ważniejsze niż wszystkie inne dobre wiadomości razem wzięte, ba, to zrównoważy nawet wszystkie złe wiadomości razem wzięte).

Hiddink-cudotwórca? „Wygraliśmy z Holandią i wygramy z Hiszpanią, bo Hiddink zdołał wycisnąć z nas niewolników, jak mawiał Czechow. Główny problem wszystkich Rosjan to brak wiary w siebie. Hiddink nauczył graczy żyć najbliższym meczem i myśleć tylko o nim” – powiedział rzecznik prasowy drużyny. Zauroczony Holandią Piotr I ścinał bojarom brody i wietrzył zaprzałą Ruś oknem wyrąbanym na Europę w Petersburgu, Holender Hiddink też ingeruje jak widać w odwieczne rosyjskie kompleksy i umiejętnie je leczy.

Rosjanie go pokochali. Pragną mu postawić pomnik (pierwszy gipsowy pomnik naturalnej wielkości już się nawet pojawił pod Ałusztą). Entuzjaści chcą kupić za 5 mln euro stadion w Innsbrucku, na którym Rosja zadała śmiertelny cios Szwecji w fazie grupowej, zdemontować go i przenieść.

A jeszcze jakiś czas temu wszyscy w Rosji się głośno zastanawiali, czy w ogóle można nająć obcokrajowca na stanowisko trenera reprezentacji narodowej. Przeciwników tej koncepcji było bardzo wielu – wodą na ich młyn były kiepskie postępy drużyny, fatalne mecze w eliminacjach, które Rosja przeszła w zasadzie jakimś cudem.

Czy cud zdarzy się w czwartek 26 czerwca, kiedy naprzeciw siebie staną znowu Rosja i Hiszpania? „Cała Rosja marzy o rewanżu” – powiedział mi znajomy Rosjanin. To niesamowita motywacja, strasznie będą chcieli się odegrać. Rosjanom kibicuje Zbigniew Boniek, połowa Holendrów (odespali kaca przegranej i teraz trzymają kciuki za powodzenie rodaka trenera), a niewykluczone, że na stadionie pojawi się z szalikiem sam premier Putin (gazety spekulują dziś na ten temat – prezydent Miedwiediew musi być w tym czasie w Chanty-Mansyjsku na nudnym szczycie z Unią Europejską, ale pan premier ma wolne, więc kto wie). Nie wiadomo też, czy mecz zaszczyci przewodniczący Dumy Borys Gryzłow, autor hymnu kibica „Rosjo, naprzód! Teraz nasza kolej!”, grafomańskiego utworu bez ładu i składu, za to z potężnym ładunkiem wielkomocarstwowej buty i charakterystycznej dla dzisiejszej rosyjskiej elity politycznej propagandy sukcesu.

A socjolodzy konstatują, że piłka nożna stała się dziś w Rosji i sublimacją, i substytutem idei narodowej, której bezskutecznie poszukiwali politycy przez ostatnie dwadzieścia lat.

Jeszcze o rocznicy

W poprzednim poście wspomniałam o rocznicy rozpoczęcia wojny radziecko-niemieckiej w 1941 r. i o tym, że w związku z tą tragiczną rocznicą rosyjskie media nadają i drukują okolicznościowe programy i artykuły. Telewizja NTW wyemitowała film „Kto umoczył początek wojny?”. W znakomitym komentarzu świetnego rosyjskiego publicysty specjalizującego się w tematyce historycznej Borysa Sokołowa w internetowej gazecie „Grani” czytamy m.in.:

„Główna myśl autorów filmu jest prościutka: za katastrofę 22 czerwca nie należy obwiniać Stalina. Wszystkiemu winni są niewydarzeni dowódcy wojskowi. W filmie dementowana jest legenda o tym, że w latach 1937-1938 rozstrzelano 40 tys. oficerów Armii Czerwonej. Autorzy powołują się na bliskie realiom dane: około 10 tys. aresztowanych z przyczyn politycznych, spośród nich 1687 rozstrzelano w latach 1937-1940. Rozstrzelanych oczywiście szkoda, twierdzą historycy cytowani w filmie, ale szczególnie wielkiego uszczerbku te represje Armii Czerwonej nie przyniosły. Tymczasem naprawdę straty były o wiele większe: przecież z ponad 20 tysięcy oficerów, zwolnionych z armii z powodów politycznych lub narodowościowych, większość była potem aresztowana, dotyczyło to głównie osób niższych stopniem, a to znacznie osłabiło armię. Wielu z nich zostało potem rozstrzelanych, ale w statystykach figurowali oni już jako cywile, a nie wojskowi. Natomiast jeśli chodzi o oficerów wyższych stopniem, straty były kolosalne (…). Ogółem na skutek represji śmierć poniosły 802 osoby z najwyższego dowództwa. Armia Czerwona została niemal pozbawiona wyższego dowództwa.

Wcześniej została pozbawiona byłych carskich oficerów, w latach 1924-1936 byli oni zwolnieni ze służby (47 tys.), wielu z nich w latach późniejszych również poddano represjom i rozstrzelano. Dla porównania: w niemieckiej armii wszyscy dowódcy dywizji mieli doświadczenie wyniesione z I wojny światowej”. (…)

Nie tylko zdrada i panikarstwo były – jak chcą autorzy filmowego dzieła – przyczyną sromotnej klęski pierwszych miesięcy wojny. „Wedle autorów filmu, powodem niepowodzenia były odwieczne rosyjskie bałaganiarstwo i nadzieja na cud. Niewydarzeni generałowie i marszałkowie z powodu wrodzonego mazgajstwa nie wypełniali mądrych rozkazów towarzysza Stalina, przezornie troszczącego się o podniesienie gotowości bojowej wojsk. To z ich winy lotniska były niezamaskowane, czołgi niegotowe do walki, załogi nie umiały nimi jeździć, wojska były w ogóle źle rozmieszczone, a stanowiska artylerii nie miały amunicji. Jednym słowem, w Armii Czerwonej bałaganiarz na bałaganiarzu i bałaganiarzem pogania. (…) Stalin jest natomiast przedstawiony w filmie jako skuteczny menedżer, mądry wódz, tylko wykonawcy jego woli jacyś nieodpowiedni. Twórcy filmu sugerują, że Stalin doskonale wiedział, z jaką armią ma nacierać, a z jaką się bronić, przeto wszelkie twierdzenia, że chciał uderzyć na Hitlera, są nie na miejscu. (…)

(…) Słabość Armii Czerwonej wynikała przede wszystkim z sowieckiego systemu totalitarnego, stworzonego przez Stalina. Za wszystko odpowiedzialność ponosi więc Stalin. Za represje, kolektywizację, pogardę dla ludzkiego życia, działanie tylko na rozkaz z góry. Stalin nie potrzebował profesjonalnej armii, gdyż upatrywał w niej zagrożenie dla swojej nieograniczonej władzy, a masowego, źle wyszkolonego wojska, faktycznie pospolitego ruszenia, które wygrywać mogło tylko za cenę przelania morza krwi” (Borys Sokołow, Grani, 23.06.2008).

 

Przedstawianie Stalina jako zdolnego menedżera zaczyna najwyraźniej wchodzić w modę. Furda owo morze krwi, furda złamane losy ludzkie, furda głód i poniżenie – najważniejsze, że ZSRR stał się za czasów Stalina potęgą. Podobne przesłanie można wyczytać z podręcznika dla nauczycieli historii, zalecanego przez ministerstwo edukacji: za Stalina to i owo było niewłaściwe, ale wódz uczynił z kraju mocarstwo i wygrał wielką wojnę, miał łeb na karku. Kaganek oświaty z powiastką o mądrym wodzu, Józefie Wissarionowiczu, niesie teraz w lud telewizja, najważniejsza ze sztuk. Nie każdy potrafi jak Borys Sokołow przeciwstawić bredniom i przekłamaniom płynącym z ekranu rzetelną wiedzę. Propagandowy lukier znacznie szybciej przenika do krwiobiegu świadomości niż fakty i uczciwa, dogłębna ich interpretacja. Rosjanom serwuje się więc przerobioną przez inżynierów dusz papkę, która ma im poprawić nastrój. Refleksje i smutne wnioski nie pasują do optymistycznego putinowskiego hasła „wstawania z kolan”.

To już tyle lat

22 czerwca 1941 roku Niemcy napadły na Związek Radziecki, łamiąc pakt o nieagresji. Historycy rosyjscy toczą zaciekłe spory o to, dlaczego w pierwszych miesiącach wojny ZSRR dostawał od Niemców tak straszliwe cięgi. Jedni zbierają dowody potwierdzające tezę, że Stalina zaskoczył atak Niemców, gdyż do końca wierzył w ich lojalność, drudzy – że Stalin sam gotował się do natarcia na Hitlera, stąd dziwne jak na wojnę obronną rozmieszczenie jednostek, które nawet nie zdążyły poderwać się do walki. Oś sporu traktowana jest przez wielu jak linia frontu.

W związku z rocznicą na łamach prasy ukazują się okolicznościowe publikacje, temat ożywa. Choć tematyka historyczna obecna jest w dyskursie publicznym okrągły rok i nieustannie wykorzystywana jest też do bieżącej walki politycznej z resztą świata. Przytoczę dla przykładu urywek publikacji z wojskowego dodatku do dziennika „Niezawisimaja Gazieta”. To recenzja książki „Bitwy na froncie historycznym” Maksima Gariejewa: „Podważenie rezultatów II wojny światowej nazywa się przywracaniem prawdy historycznej. Ale prawda polega na tym, że powstałe dopiero w XX wieku niektóre kraje Europy Wschodniej i byłe kraje obozu socjalistycznego oraz ich patroni z Zachodu, wyłażą ze skóry, aby moralnie osłabić Rosję, oskarżyć ją o zbrodnie przeciwko ludzkości i żądać wypłaty mitycznych długów. A w perspektywie – zniszczyć Rosję, rozczłonkować ją na zależne terytoria. (…) Rola ZSRR [w zwycięstwie] jest tak wielka, że obecna Rosja ma prawo zajmować w dzisiejszym świecie wyjątkową pozycję.” Zdaniem autora recenzji i autora recenzowanej książki, w fałszowaniu historii zachodnim historykom pomagają „komercyjni historycy” z Rosji, którzy mają zdanie odrębne od „historyków patriotów”.

Co do wersji o początkach wojny recenzent cytuje Gariejewa, który uważa, że wersję o szykowanym przez Stalina „uderzeniu uprzedzającym” wymyślił Goebbels, a rozpropagował „pieriebieżczik” Wiktor Suworow. I w związku z tym nie z czym dyskutować.

Ton „patriotyczny”, prezentowany przez wyżej cytowanych autorów, jest często spotykany w rosyjskiej publicystyce i oficjalnej propagandzie. Czasem na ostro, czasem łagodniej. Na historycznym polu najtrudniej walczy się z mitologią. Wygląda na to, że z okopów sowieckich mitów nadal niechętnie wystawia się peryskop, przez który widać inne obrazki niż te propagowane „ku pokrzepieniu serc”, pokazujące tylko jedną – pozytywną, heroiczną – stronę medalu. Ciągle nie ma gotowości do zmierzenia się z tematami trudnymi, niepasującymi do bohaterskiej wersji wojny. Największe emocje wzbudzają w Rosji odmienne opinie o wojnie i roli Armii Radzieckiej prezentowane w byłych republikach radzieckich, szczególnie na Ukrainie.

Sami historycy przyznają, że nie znają tej wojny, że jeszcze wiele trzeba przebadać, bo w czasach ZSRR ujawniono tylko część archiwaliów, narzucono wygodną z politycznego punktu widzenia wersję, a wszystko obficie polano ideologicznym sosem, spod którego nie widać już prawdy nawet o dozwolonym wycinku. Ostatnio odtajniono wielką liczbę wojskowych dokumentów tamtych lat. Ale czy niedostępne do tej pory archiwalia pozwolą zweryfikować mitologię, skoro i dziś naklejono jej etykietkę jedynej słusznej prawdy?

A jaki jest stan wiedzy? Socjolodzy z Centrum Jurija Lewady zbadali, jak pamięć o wojnie żyje w obywatelach Rosji. Na pytanie, kto rozpętał wojnę, 88 proc. respondentów odpowiedziało, że Niemcy (w najmłodszej grupie pytanych takiej odpowiedzi udzieliło 82 proc.; 4 proc. jako winowajców wymieniło ZSRR). Jako głównodowodzącego Armii Czerwonej w czasie wojny 49 proc. wskazało Józefa Stalina, 26 proc. – marszałka Gieorgija Żukowa. Na pytania szczegółowe dotyczące najważniejszych wydarzeń Wielkiej Wojny Ojczyźnianej (jak Rosjanie nazywają wojnę niemiecko-radziecką 1941-45, podkreślając niejako jej odrębność od II wojny światowej) prawidłowo potrafiło odpowiedzieć ok. 30 proc. badanych; najmniejszy odsetek prawidłowych odpowiedzi odnotowano w najmłodszej grupie.

 

 

Do przerwy 0:1, czyli Rosja w ćwierćfinale Euro

Najpierw były niemiłosierne baty. Rosja przegrała cztery do jednego w meczu z Hiszpanią. Hiszpanie brykali po boisku jak zachwycone źrebaki wśród pogubionych rosyjskich futbolistów. Selekcjoner drużyny Rosji Guus Hiddink załamywał ręce: „Zagraliśmy jak naiwniacy!”. Potem był trudny, ale zasłużenie wygrany mecz z Grecją. Podopieczni Hiddinka rozkręcali się z każdą minutą i coraz bardziej upodabniali się do hiszpańskich źrebaków. Wygrana z Grecją (jeden do zera) w rosyjskich sercach obudziła nadzieję na awans do ćwierćfinału. Trzeba było tylko wygrać z doświadczoną Szwecją, mającą o wiele wyższą pozycję w rankingu i grającą wyrachowany futbol. Niewielu dawało Rosjanom szanse na zwycięstwo. Tymczasem Rosjanie pokazali pazur: biegali szybko, kombinowali taktycznie, wykorzystywali sytuacje pod bramką tracących rezon Skandynawów. Zagrali z polotem, bez kompleksów, radośnie. Mecz był przyjemnym dla oka widowiskiem. Może w przeciwieństwie do wielu większych i mniejszych gwiazdorów piłkarskiego światka rosyjscy piłkarze nadal po prostu lubią grać w piłkę?

Rosja po raz pierwszy w historii Euro przeszła do ćwierćfinału (w 1988 r. sborna ZSRR doszła nawet do finału; przegrała z Holandią). Na ulicach centrum Moskwy i Petersburga hucznie przez całą noc świętowano zwycięstwo. Apetyty rosną.

I nie bez podstaw. Rosyjska drużyna ma najniższy wskaźnik wieku wśród wszystkich drużyn uczestniczących w mistrzostwach (23 lata), młodych, pełnych werwy graczy nie zmanierowało jeszcze piłkarskie piekiełko, trener wydaje się wiedzieć, co ma robić. A więc – przyszłość przed nimi. Ta dalsza zapewne. Bo w przyszłości bliższej w ćwierćfinale Rosja trafia na Holendrów, typowanych na zwycięzców turnieju.

W meczu ze Szwecją z trybun zagrzewał Rosjan do walki Piotr I i wspomnienie bitwy pod Połtawą, w której Piotr pokonał Szwedów. Jakie historyczne odniesienia zagrają podczas meczu z Holendrami? Piotr I nie bardzo się przyda – kochał Holandię i naśladował holenderskie wzorce. Poza tym Hiddink jest Holendrem. To będą dla niego podwójnie trudne chwile. Może nie będzie się cieszył, kiedy drużyna z jego historycznej ojczyzny straci gola? A może nie straci?

Jak to liczyć?

Od jakiegoś czasu w przemówieniach przywódców Rosji pojawiają się stwierdzenia o doskonałych wynikach rosyjskiej gospodarki, wzrost na wzroście – rośnie PKB, rosną dochody na głowę mieszkańca (inflacja też niestety rośnie, ale premier Putin obiecał ją zdusić, więc nie ma się czego bać), no i rosną ceny nośników energii. Prognozuje się, że w związku z tym wskaźniki będą rosły nadal. Od zadowolenia i satysfakcji z własnych dokonań przedstawiciele władzy przeszli ostatnio do formułowania celu: Rosja ma się stać już w najbliższych latach „światowym centrum finansowym”. Te słowa padły z ust prezydenta Dmitrija Miedwiediewa podczas czerwcowego Forum Ekonomicznego w Petersburgu. Swoją optymistyczną prognozę prezydent oparł na świetnych wynikach w przyciąganiu do Rosji zagranicznego kapitału. Zeszłoroczny wynik faktycznie napawa optymizmem: 27 miliardów dolarów bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Rekord.

Rosyjski ekonomista Władimir Miłow, który z krytycyzmem patrzy na samochwalstwo elity politycznej (wraz z Borysem Niemcowem napisał kilka miesięcy temu obszerny raport o rządach Władimira Putina, w którym podawał w wątpliwość osiągnięcia ostatnich ośmiu lat w różnych dziedzinach), przyjrzał się dokładnie strukturze owych zagranicznych inwestycji. W internetowej „Gazecie.ru” napisał: „Wśród zwolenników ekipy rządzącej i cyników-inwestorów popularna jest opinia, że – mimo gadania o prawach człowieka i innych głupotach – biznes wierzy w Rosję Putina i jest gotowy w nią inwestować. Ale czy rzeczywiście w Rosji ma miejsce boom zagranicznych inwestycji? Skąd napłynęła okrągła suma 27 mld USD?

45 proc. tej kwoty, a więc mniej więcej 12,6 mld, stanowią inwestycje w wydobycie ropy i gazu, które napłynęły z Holandii. Czy znacie choć jedną holenderską firmę, która w zeszłym roku kupiłaby cokolwiek w Rosji w sferze paliwowo-energetycznej za taką kwotę? Wręcz przeciwnie – kompania Royal Dutch Shell była zmuszona ustąpić swoją część w projekcie „Sachalin-2” Gazpromowi. Za to Gazprom ma holenderskie spółki-córki (m.in. Gazprom Finance B.V. i Gazprom Netherland B.V.), które są wymienione jako nabywcy aktywów w projekcie „Sachalin-2”.

Drugie miejsce na liście inwestorów zajmuje Cypr. Czy warto tracić czas na wyjaśnienia, że pieniądze napływające do Rosji z Cypru są rosyjskie?

Policzmy: jeśli odjąć te rosyjskie inwestycje w rosyjską gospodarkę, które napłynęły z Holandii i Cypru, pozostaje kwota 9,5 mld USD. Z tym że 4 mld zostały zainwestowane nie w realny sektor gospodarki, a w nieruchomości, budownictwo, usługi, handel i sektor finansowy (takie inwestycje na ogół noszą krótkoterminowy charakter).

A więc pozostaje 5,5 mld USD bezpośrednich zagranicznych inwestycji. I nie można wykluczyć, że w tej kwocie też są „zaklęte” jakieś rosyjskie kapitały, zarejestrowane w Holandii, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Luksemburgu.

W takim razie nie można mówić o żadnym boomie bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Rosji. A ekonomiści, którzy budują tezy o dynamice rozwoju gospodarki Rosji na podstawie danych o napływie inwestycji, tworzą nie wiarygodne prognozy, a bańki mydlane. Bo zagraniczni inwestorzy nadal nie kochają Rosji. Przyczyna? Zły klimat inwestycyjny i ekspansja państwa w sferę ekonomii, co zamknęło najważniejsze sektory dla inwestorów z zagranicy. Z zagranicy napływa kapitał spekulacyjny oraz wracają kapitały wywiezione przez Rosjan do rajów podatkowych w ubiegłych latach. A to, że rosyjscy biznesmeni wolą inwestować w Rosji nie bezpośrednio, a za pośrednictwem stref off-shore, mówi o ich fundamentalnym braku zaufania do rosyjskich instytucji, przede wszystkim – braku gwarancji praw własności”.

We wspomnianym przemówieniu Dmitrij Miedwiediew zachwalał jeszcze wiele walorów rosyjskiego rynku i snuł plany zastąpienia dolara rublem na światowym rynku finansowym. Wydaje się, że jednak trochę na wyrost.

Grzeczni chłopcy z Petersburga

Piątek trzynastego okazał się pechowym dniem dla dwudziestu ludzi, mieszkających w pięknych okolicznościach przyrody w Hiszpanii. Wielu z zatrzymanych pochodzi z Rosji. Zarzuca się im m.in.: pranie brudnych pieniędzy, nielegalny handel bronią i narkotykami, zabójstwa, sutenerstwo, fałszowanie dokumentów i malwersacje finansowe – czyli zestaw firmowy struktur mafijnych. Akcja połączonych sił policyjnych Hiszpanii, USA, Niemiec, Rosji i Szwajcarii nosiła romantyczny kryptonim „Trojka”. Operację przygotowywano od dwóch lat. W trakcie śledztwa wyjawiono ponad 500 kont bankowych, przez które „płukano” mafijną kasę. Aresztowano na nich ok. 12-15 mln euro.

Wiadomość o zatrzymaniu członków zorganizowanej grupy przestępczej podały wszystkie kanały rosyjskiej telewizji w głównych wydaniach programach informacyjnych. Pokazano migawki z luksusowych dzielnic nadmorskich kurortów Costa del Sol i spokojnych apartamentowców Walencji, z których wyprowadzono zakutych w kajdanki podejrzanych.

Kim są zatrzymani? To m.in. cieszący się estymą rosyjski przedsiębiorca Giennadij Pietrow; dawny „autorytet” (boss) jednej z najważniejszych grup mafijnych Petersburga (wcześniej Leningradu) Aleksandr Małyszew (nosi obecnie nazwisko piątej żony, Gonzales); Leonid Christoforow (dwukrotnie odsiadywał wyroki za zabójstwa; był podejrzany o współudział w zabójstwie znanej rosyjskiej deputowanej Galiny Starowojtowej).

A kim byli w romantycznej przeszłości? W petersburskich gazetach można znaleźć wspomnienia z „bandyckiego Petersburga”: „Światek sportowy, który zaczął pod koniec lat 80. podporządkowywać sobie kolejne dzielnice Leningradu, zimą 1987 roku rozpadł się na dwie grupy: „tambowskich” i „małyszewskich”. Wtedy na bazarku koło stacji metra Diewiatkino niejaki Brojler, należący do grupy Małyszewa, zabił z powodu skórzanej kurtki chłopaka z grupy tambowskiej”. Wybuchła krwawa wojna gangów, która doprowadziła do trwałego podziału. Wtedy w grupie Małyszewa pojawił się nikomu nieznany Giennadij Pietrow, który świeżo wyszedł z „więźnia”. Razem zaczęli prowadzić biznesy. Na początku lat 90. obaj zostali aresztowani, odsiedzieli niewielkie wyroki (prokuratorom nie udało się doprowadzić do skazania ich za cięższe przestępstwa, udowodniono im jedynie drobne grzeszki). Tymczasem „tambowscy”, którzy wygrali wojnę gangów z osłabionymi „małyszewskimi”, z powodzeniem legalizowali mafijne biznesy, przekształcili grupę przestępczą w grupę biznesową i umocnili się w regionalnych strukturach paliwowych, na rynku nieruchomości, zakładach mięsnych.

Po wyjściu na wolność Aleksandr Małyszew zamieszkał w Maladze (przedtem zaliczył jeszcze nieprzyjemny incydent w Niemczech – zatrzymano go za podrobione dokumenty, na podstawie których otrzymał obywatelstwo Estonii); interesami w Petersburgu zarządzał przez pośredników. Pietrow został w kraju. Okazał się bardzo pomysłowym przedsiębiorcą, obrastał w ciekawe powiązania, wykorzystywał je umiejętnie przy budowaniu biznesu. W ostatnich latach stał się znanym w stołecznych kręgach biznesowych przedsiębiorcą, jego aktywa nieoficjalnie ocenia się na miliard zielonych. Prasa nie ujawnia, w jakich sferach kręcą się te pieniądze, ale dobrze poinformowane osoby zapewniają, że interesy są w pełni legalne. Syn Pietrowa, Anton jest współwłaścicielem petersburskiej sieci sklepów jubilerskich „585” (według jednej z gazet, drugim wspólnikiem jest córka lub kuzynka Małyszewa).

„El Pais” i inne hiszpańskie media zwracają ponadto uwagę, że Pietrow i spółka inwestowali w Hiszpanii środki KGB i KPZR (jeszcze w latach 90.); korzystali ponoć z układów ze skorumpowanymi funkcjonariuszami rosyjskich organów ścigania i służb specjalnych, dzięki czemu byli kryci. Śledztwo zbada również tę stronę aktywności niegdysiejszych gangsterów z Petersburga i okolic.

Zatrzymani są obecnie przesłuchiwani.