Archiwa tagu: przestępczość

Niedyplomatyczna poczta dyplomatyczna?

25 lutego. W wysokim budynku przy placu Smoleńskim w Moskwie długo w noc palą się światła. Służby prasowe rosyjskiego MSZ w pocie czoła pracują nad komunikatami w kłopotliwych sprawach, jakie ostatnio wypływają. W punktach gorących, utrzymujących się od dawna na pierwszych stronach gazet – jak Syria. I w punktach zwykle cichutkich, gdzie obecność Rosji jest znikoma – jak Argentyna. O syryjskim kłopocie napiszę oddzielnie w następnym odcinku. Dziś – o niespodziance z Buenos Aires.

Trzy dni temu w argentyńskiej prasie pojawiły się informacje, że w budynkach należących do ambasady Rosji w Argentynie policja zarekwirowała imponującą partię kokainy – 389 kilogramów (warte ok. 50 mln dolarów), rozłożonych starannie w pakieciki i zapakowanych w walizki, które miały – jako uprzywilejowany bagaż dyplomatyczny – opuścić Buenos Aires i wylądować w Moskwie. Zatrzymano pięciu podejrzanych o ustanowienie tego kanału przerzutu narkotyków.

Kolejne publikacje przyniosły więcej szczegółów. Sensacyjnego odkrycia na terenie rosyjskiej ambasady dokonano w grudniu 2016 roku (czyli z górą rok temu). Śledztwo wszczęto na wniosek ambasadora Rosji Wiktora Coronelli. Argentyńska policja zarekwirowała biały proszek, zastąpiła go mąką, walizki zaopatrzyła w GPS. Przez cały rok walizki leżały pono w budynku szkoły należącej do rosyjskiej ambasady, czekając na stosowną okazję do przerzutu samolotem lecącym do Moskwy. Na przesyłkę na lotnisku w stolicy Rosji czekać miało na walizki trzech panów, m.in. były pracownik ambasady FR w Argentynie. Wszyscy trzej zostali zatrzymani. W Buenos Aires w tym samym czasie zatrzymano byłego argentyńskiego policjanta, Iwana Blizniuka. Swojsko brzmiące nazwisko? Tak, bo to syn rosyjskich emigrantów. Ma 35 lat. Trochę studiował lingwistykę w Petersburgu i Moskwie. Udzielał się na polu dobroczynności w fundacji MORAL (Mecenas Ortodoxos Rusos En America Latin), dzięki czemu miał dobre kontakty i w Argentynie, i w Rosji.

Rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa wystąpiła z uspokajającym komunikatem: tak, owszem, kokainę w rosyjskiej ambasadzie znaleziono, tak, prawie czterysta kilogramów, ale czujne służby dyplomatyczne, specjalne i policja Argentyny i Rosji dzielnie przeprowadziły wspólną akcję, winowajcy zostali zatrzymani, tak, jeden z winowajców pracował w rosyjskiej placówce, ale nie był dyplomatą, tylko pracownikiem technicznym, ale już nie pracuje („jegotamniet”) i w ogóle cześć i chwała bojownikom frontu z narkotrafikiem, wszystko jest już OK. Z tej opowieści o szlachetnych rosyjskich dyplomatach i argentyńskich policjantach zaczęły się jednak sypać pakuły. Zacharowa nie wyznała, na czym miała polegać owa „wspólna operacja rosyjskich argentyńskich służb”. Nie wyjaśniła, dlaczego – jeśli Rosja i Argentyna działały wspólnie – to komunikat rosyjskiego MSZ, ogólnikowy i nieprzekonujący, pojawił się z dużym opóźnieniem w stosunku do enuncjacji argentyńskiej prasy. I dlaczego nie wszystko się w obu wersjach zgadza.

Tymczasem prasa zaczęła dłubać w szczegółach – pojawiły się np. sugestie, że ładunek z kokainą poleciał do Moskwy z Nikołajem Patruszewem, szefem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, który w grudniu 2017 (a więc rok po odkryciu kokainy w ambasadzie) odwiedził Buenos Aires specjalnym samolotem. Służba prasowa Rady zdementowała te rewelacje. Zacharowa ze swej strony podkreślała, że narkotyki nie były przewożone pocztą dyplomatyczną. Tymczasem według argentyńskiej gazety, wspomniany przez Zacharową zwolniony „techniczny” pracownik ambasady miał poprosić, aby jego dobytek – w tym pozostawione w ambasadzie walizki – dostarczyć mu pocztą dyplomatyczną do Moskwy. Wypełnione już mąką odgrywającą rolę kokainy bagaże zapakowano na pokład samolotu Patruszewa. Nie wiadomo, dlaczego rosyjski MSZ i Rada Bezpieczeństwa wypierają się udziału w przesyłce kontrolowanej.

Do argentyńskiej gazety, pilotującej fascynujący temat wykrycia kanału przerzutu narkotyków z wykorzystaniem rosyjskiej ambasady, wyciekły dane pozyskane z podsłuchiwanych rozmów Blizniuka ze współpracownikiem. Wynikało z nich, że szefem szajki szmuglującej koks z Argentyny do Europy jest niejaki „pan K”, najprawdopodobniej Andriej Kowalczuk, obywatel Niemiec, pochodzenia rosyjskiego. „K” miał początkowo dobre układy z ambasadorem Coronellim, a potem wszedł z nim w konflikt. „K” za przyzwoleniem ambasadora korzystał z przywileju przekraczania granicy na dyplomatycznych papierach, bez kontroli. A pewnego razu ambasador odmówił. Rozmówcy wyrażali przekonanie, że „K” przewoził już wcześniej narkotyki w bagażu dyplomatycznym. Z innej rozmowy wynika, że Coronelli miał być odwołany, a jego miejsce miał zająć człowiek, z którym „K” ma dobre kontakty. Do tego, jak widać z dalszego ciągu wypadków, nie doszło. Według argentyńskiej prasy „obywatel K” mieszka w Berlinie. To znaczy mieszkał, bo zapewne wyfrunął w świat, jak tylko prasa zaczęła naświetlać sytuację z walizami pełnymi koksu. Rozesłano za nim list gończy.

Argentyńska gazeta „Infobae”, powołując się na źródła w policji, napisała, że próba przerzucenia partii narkotyków do Europy nie była jedyną operacją tego rodzaju: „Istnieją podejrzenia, że rosyjskie samoloty dyplomatyczne, latające z Urugwaju, były wykorzystywane do tego rodzaju przewozów od 2013 roku”. Według niepotwierdzonych danych, z Urugwaju do Rosji zrealizowano co najmniej dwie dostawy koksu, korzystając z kanału dyplomatycznego.

Media społecznościowe rzuciły się na temat z wielką żarliwością. Pojawiło się mnóstwo śmiesznych memów, dowcipów i przygaduszek. Na przykład taki: – Władimirze Władimirowiczu, w ambasadzie Rosji w Argentynie znaleziono czterysta kilogramów kokainy. Czy to były pańskie narkotyki? – Żadnych rosyjskich dyplomatów w Argentynie nie ma, a kokainę można kupić w każdej aptece. Przegląd reakcji tutaj: https://www.svoboda.org/a/29059032.html

Lekarzu, obroń się sam

11 września. Rosyjska służba zdrowia na co dzień dostarcza wytrawnych materiałów dla seriali, ale częściej tych z gatunku opowieści z dreszczykiem niż mydlane opery. Kilka miesięcy temu w Biełgorodzie doszło do pobicia pacjenta przez lekarza. I to ze skutkiem śmiertelnym (pisałam o tym: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/01/09/bokserzy-i-hackerzy/), ostatnio odnotowano z kolei głośne w całym kraju przypadki pobicia lekarzy lub personelu medycznego przez pacjentów.

Oriechowo-Zujewo, miasto niedaleko Moskwy. 120 tysięcy mieszkańców. Kilka zakładów przemysłowych, jedna uczelnia techniczna, dwa kina. No i szpital. A w nim kolejki pacjentów pod każdym gabinetem. W jednej z takich kolejek utknęła pewna młoda kobieta, której coś się stało w nogę. Był późny wieczór. Czekała na prześwietlenie. Czekała i czekała. Jak wszyscy. Kobiecie towarzyszył brat. Bratu skończyła się w pewnym momencie cierpliwość i postanowił siostrzane procedury przyspieszyć. Radykalnie i niestandardowo. Wtargnął do gabinetu, obalił rentgenologa na podłogę, ściągnął mu kitel i wrzeszcząc coś nieprzyjemnego pod adresem służby zdrowia jął okładać nieszczęsnego po twarzy pięściami. Z wprawą i widoczną satysfakcją. Zajście sfilmował komórką jakiś pacjent, który siedział pod gabinetem. Przebieg można obejrzeć w sieci (uwaga, sceny drastyczne: https://lenta.ru/news/2016/08/31/fight/). Wezwano policję. Rentgenolog trafił na oddział z rozpoznaniem: wstrząśnienie mózgu.

Incydent miał miejsce pod koniec sierpnia. Wszczęto śledztwo. Mężczyznę, który pobił lekarza, aresztowano. Krewki brat pacjentki okazał się recydywistą, kilka dni wcześniej opuścił zakład karny, w którym odsiadywał wyrok za pobicie. Śledztwo wziął pod swoje skrzydła sam naczelnik Komitetu Śledczego, Aleksandr Bastrykin. Prokuratura zaraz też zmieniła kwalifikację czynu z pobicia na usiłowanie zabójstwa (czyn zagrożony karą do 15 lat pozbawienia wolności). Siostra, z powodu której doszło do zajścia, zeznała, że rentgenolog obraził ją, dlatego brat wystąpił w jej obronie. Poszkodowany jednak wskazuje, że miły pan brat przystąpił do rękoczynów, gdy rentgenolog domagał się od pacjentki skierowania, bez którego nie mógł wykonać prześwietlenia. Lekarze zaczęli zbierać podpisy pod petycją w sprawie odwołania pani minister zdrowia za bezczynność. Z kolei ministerstwo zdrowia zażądało wprowadzenia dotkliwszych kar za pobicia personelu medycznego. Bo też do tego typu zdarzeń dochodzi w rosyjskich placówkach dość często.

Choćby w tym samym Oriechowie-Zujewie w szpitalu numer jeden grupa „karków” pobiła w maju tego roku trzech lekarzy, ponaglając ich w ten oryginalny sposób, by z większą chęcią i szybciej zajęli się stanem zdrowia przywiezionego przez nich na izbę przyjęć starszego krewnego.

O pobiciach lekarzy pogotowia można przeczytać w lokalnej prasie w niemal każdym rosyjskim mieście. Nagminnie zdarza się, że wezwany do chorego lub ofiary wypadku zespół ratunkowy staje się obiektem agresji pacjentów, pijanych w siwy dym. Podobne incydenty odnotowano ostatnio w Wołgogradzie, Oziorach pod Moskwą, Czelabińsku… Lista jest długa. Z tej rutynowej kroniki wybija się przypadek z Krasnogorska – tam pijany pacjent w stanie wielkiego pobudzenia zaatakował personel medyczny izby przyjęć, gdyż… uznał ich za bojowników Państwa Islamskiego.

Każdy z kolejnych przypadków pobić wzbudza dyskusję w środowisku. W blogu kardiologa na stronie rozgłośni Echo Moskwy czytamy: „Cała nasza rzeczywistość prowokuje nas do TAKICH reakcji. Rozejrzyjcie się wokół siebie. Jedziesz w metrze, ktoś kogoś potrącił, zaraz awantura, mordobicie, kolejka w sklepie – kasjerka dostaje po twarzy, lekarz nie dość szybko obsługuje, na podłogę go i kopa. […] Byłem na kongresie kardiologicznym w Rzymie. Organizatorzy pierwszego dnia podstawili za mało autokarów, trzeba było poczekać. Rosjanie, stojący obok mnie, stwierdzili, że gdyby coś podobnego zdarzyło się w Rosji, to zaraz wszyscy poszliby na te autokary czeredą i wzięliby je szturmem. A jakże! Bo też ta agresja jest u nas kultywowana. Oglądamy w telewizji polityków, którzy wrzeszczą na siebie nawzajem, obiecują, że zaraz wszystkim naokoło „wsypią” – Ukrainie, Łotwie. Najważniejsze to przywalić. Prezydent też nam powiedział, że można bić. To dozwolone. Nauczyli nas, że prawo nie działa, że trzeba szukać sprawiedliwości samodzielnie. Dlatego pobicia lekarzy będą się powtarzać. I nie tylko lekarzy”.

Smutna refleksja. Dotyczy zresztą nie tylko Rosji i nie tylko lekarzy.

Na talerzu Putina, czyli przypadki pewnego kucharza

2 czerwca. Tak go nazywają – kucharz Putina. Panowie znają się z dawnych czasów, z Petersburga. Uzdolniony restaurator nazywa się Jewgienij Prigożyn. Ostatnio znalazł się na medialnym widelcu z uwagi na usilne zabiegi, aby na mocy orzeczenia sądu z wyszukiwarek Yandex (najpopularniejsza wyszukiwarka rosyjskiego Internatu), Google i Mail.ru zniknęły linki do publikacji, które sam Prigożyn uważa za niewiarygodne.

„Nowaja Gazieta” wzięła pod światło te informacje. „Redakcja od dawna z uwagą przygląda się działalności miliardera, którego firmy zaopatrują struktury władzy w wyżywienie. Domyślamy się, na usunięciu których linków zależy panu Prigożynowi”. Zanim jednak wraz z „Nową Gazietą” przyjrzymy się szczegółom, kilka słów wprowadzenia.

Jak pisze „Encyklopedia haków” (compromatwiki.org), Prigożyn zaczął zajmować się biznesem na początku lat dziewięćdziesiątych zaraz po wyjściu na wolność (w 1979 r. został skazany za kradzież, rozbój, oszustwa itd.) w Petersburgu, a właściwie jeszcze Leningradzie sprzedawał hot-dogi. W drugiej połowie lat 90. otworzył luksusową restaurację. Biznes rozwijał się świetnie. Autorzy hasła „Jewgienij Prigożyn” wysuwają przypuszczenie, że z Władimirem Putinem zawarł znajomość w 1991 r., kiedy Putin stanął na czele ciała nadzorującego z ramienia merostwa gry hazardowe (o tym epizodzie z życia prezydenta pisałam niedawno na blogu: http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2016/04/22/znajomy-z-yakuzy/). Dalej czytamy: „Putin często bywał w restauracjach Prigożyna New Island, Russkaja Rybałka i Na Zdrowie wraz z wysoko postawionymi gośćmi. W 2012 roku firma Prigożyna wygrała przetarg na obsługę przyjęcia z okazji trzeciej kadencji Putina”. Jednym słowem, Prigożyn władzę karmił dobrze. Gorzej było z kontraktem na żywność dostarczaną dla szkolnych stołówek. W 2008 r. firma Prigożyna wygrała przetarg na dostarczanie „innowacyjnego jedzenia” dla placówek oświatowych. Porcyjki nazwano „whiskas dla uczniów”, dzieci się skarżyły, rodzice zaprotestowali. Wiele szkół zerwało kontrakty. Dwa lata później sam Putin przyjechał na uroczyste otwarcie kombinatu Prigożyna produkującego żywność dla szkół. Kombinat zbudowano dzięki ulgowym kredytom, przyznanym szczodrze, zapewne dzięki wysokiej protekcji. Wiosną 2011 r. jedzeniem wyprodukowanym przez firmę Prigożyna zatruli się słuchacze uczelni wojskowej na Uralu. Prigożyn, jak się miało okazać, karmił również wojsko. Słynna instytucja Oboronserwis – kompleks zewnętrznych firm zawiadujących mieniem wojskowym itd. – o której świat usłyszał w związku z głośnymi aferami korupcyjnymi pod światłym przewodem ministra obrony Anatolija Sierdiukowa i licznego zastępu sprawnych blondynek (http://labuszewska.blog.tygodnikpowszechny.pl/2012/11/06/zmiany-zmiany-zmiany/), dała zarobić Prigożynowi na cateringu. Ciekawe szczegóły znajdą Państwo w obszernej publikacji na stronie internetowej TV Rain: https://tvrain.ru/articles/statja_fontanki_kotoruju_ochen_hochet_zabyt_evgenij_prigozhin-410502/ To zapewne jeden z tych artykułów, które Prigożyn chciałby usunąć z przestrzeni internetowej, bo nieformalne powiązania i korzystanie z „błatu” (protekcji) widać tu jak na dłoni.

Do licznych lokali gastronomicznych należących do imperium Prigożyna w 2009 roku dołączyła elitarna restauracja, działająca na zamkniętym terytorium należącym do rządu (http://crimerussia.com/corruption/17937-17937/).

Utalentowany pan Jewgienij Wiktorowicz sprawdził się nie tylko na niwie gastronomicznej – w 2012 r. wspierał medialne projekty obliczone na zdyskredytowanie protestującej opozycji. „Nowaja Gazieta” odnotowała kilka prowokacji przeciwko opozycyjnym mediom, a także zorganizowanie przez Prigożyna „fabryki trolli”. Zacytuję ten fragment publikacji „Nowej”: „dziennikarze doszli do wniosku, że holding Jewgienija Prigożyna ma związek z fabryką trolli na peryferiach Petersburga, na podstawie wielu przesłanek. […] Pracowała tu jedna z osób, którą Prigożyn wykorzystał do prowokacji w mediach. Ponadto właśnie trolle z ulicy Sawuszkina 55 były zaangażowane z prowokacje wobec czasopisma „Forbes” [gazeta wiele uwagi na przestrzeni lat poświęcała biznesom Prigożyna] i innych tytułów”. To doświadczenie miało się z kolei przydać w „oprawianiu” operacji dezinformacji wobec Ukrainy, począwszy od listopada 2013 roku. Kilka agencji (dez)informacyjnych powstało, jak twierdzi „Nowaja”, za pieniądze restauratora. (Całość publikacji „NG”: http://novayagazeta.livejournal.com/5117311.html).

Jak widać, totumfacki Putina przydaje się na wielu frontach. A i sam chętnie korzysta ze specjalnego statusu. Jak pisała w zeszłym roku petersburska „Fontanka”, Prigożyn przedstawia się jako „doradca prezydenta”, został odznaczony kilka wysokimi odznaczeniami państwowymi, korzysta z możliwości przelotu rządowymi samolotami i śmigłowcami. No i dba o pamięć. Zdaje się, że publikacje o ostatnich „występach” w centrum Petersburga, kiedy to limuzyny należące do Prigożyna nie podporządkowały się poleceniom drogówki, która chciała je zatrzymać za łamanie przepisów, też trafią na listę „podlegających zapomnieniu”.

 

Bokserzy i hackerzy

9 stycznia. Opowieści niewigilijnych ciąg dalszy. Szpital w mieście Biełgorod nad rzeką Doniec w europejskiej części Rosji, prawie 400 tys. mieszkańców. W Rosji na takie miasta mówią „głubinka” (prowincja). 29 grudnia wieczorem mężczyzna skarży się na złe samopoczucie, podczas gastroskopii czuje się na tyle źle, że prosi pielęgniarkę o przerwanie zabiegu. Pielęgniarce to nie pasuje, dochodzi do nieprzyjemnej wymiany zdań (według relacji niektórych mediów, pacjent kopnął pielęgniarkę lub podstawił jej nogę). Pielęgniarka jest wściekła, skarży się na niesfornego pacjenta chirurgowi, z którym łączą ją, jak pisze prasa, „bliskie stosunki” (według niektórych gazet, pielęgniarka to rodzona siostra chirurga, oboje pochodzą z Taszkentu).

Po pewnym czasie rozwścieczony opowieścią chirurg wpada do gabinetu, w którym rzeczony pacjent przechodzi kolejne badania i na oczach personelu zaczyna go okładać. Po jednym z ciosów pacjent pada jak długi, uderza potylicą o podłogę, zastyga. W obronie bitego pacjenta próbuje wystąpić mężczyzna, który mu towarzyszy. Też obrywa od krewkiego chirurga. I to mocno – ma złamany nos. Reszta personelu medycznego w pomieszczeniu, w którym doszło do pobicia, nie podejmuje żadnych działań. Nieruchomy pacjent leży na podłodze. Nikt się nim nie zajmuje. Po jakimś czasie ktoś jednak zwraca uwagę, że „pacjent nie rusza się i posiniał”. Akcja reanimacyjna nic nie daje. Pacjent kona.

Personel szpitala początkowo próbuje ukryć zgon pacjenta. Na polecenie chirurga sprzątaczka dokładnie myje pomieszczenie, usuwając ślady przestępstwa. Następnie dochodzi do sfałszowania dokumentacji medycznej, zgodnie z podmienionymi świadectwami, pacjent już trafił do szpitala z raną głowy, która stała się przyczyną śmierci. Lekarza wszelako natychmiast zwolniono.

Ochrona wyprowadza z terenu szpitala mężczyznę, który był wraz z ofiarą. Mężczyzna nie otrzymuje pomocy medycznej, choć ma złamany nos i krwawi. Po opuszczeniu szpitala opowiada o przebiegu wydarzeń żonie zmarłego. Zgłaszają incydent na policji. Zostaje wszczęte śledztwo. Później okazuje się, że w gabinecie umieszczona była kamera, która zarejestrowała bijatykę, nagranie wyciekło do Internetu (można to obejrzeć m.in. tu – uwaga, zawiera sceny drastyczne: http://www.kommersant.ru/doc/2889068).

Sprawa pobicia pacjenta ze skutkiem śmiertelnym stała się jednym z najpopularniejszych tematów mediów społecznościowych. Zainteresował się nią wreszcie Komitet Śledczy, śledztwo wziął pod osobistą kuratelę szef Komitetu Aleksandr Bastrykin. Wśród licznych komentarzy zwraca uwagę wpis politologa Gleba Pawłowskiego na FB: „incydent w szpitalu to rosyjska socjologia polityczna w pigułce. Opricznina, uprawiająca przemoc nad ciałami, nie może stać się państwem (żadnym – ani prawnym, ani narodowym, ani autorytarnym). Świadkowie i uczestnicy instynktownie organizują się, aby rzecz całą ukryć, a nie pomóc. Ukryć się nie udaje. I to, że się nie udaje, że wszystko przypadkiem wychodzi na jaw, stanie się przyczyną zagłady Systemu”. Coś w tym jest. Jeśli coś wychodzi na jaw – np. obecność rosyjskich żołnierzy na wschodniej Ukrainie, bandyckie powiązania politycznej wierchuszki, nielegalnie zgromadzone majętności, System idzie w zaparte, usuwa ślady, nie przyznaje się nawet w obliczu niezbitych dowodów, broni siebie, czyli Systemu, a nie ofiar.

Opowieść druga. Z innego brzegu, ale też o działaniu Systemu. Finlandia kilka miesięcy temu zatrzymała na wniosek USA obywatela Rosji Maksima Sienacha, podejrzewanego o oszustwa, kradzieże bankowe dokonywane za pośrednictwem Internetu. Kilka dni temu ministerstwo sprawiedliwości Finlandii zdecydowało o ekstradycji Sienacha do USA. Uderz w stół, a MSZ się odezwie. Nota protestacyjna została wystosowana pod adresem Helsinek momentalnie: wyrażono głęboki żal z powodu ekstradycji i podkreślono po raz kolejny, że procedura aresztowania rosyjskich obywateli poza granicami Rosji na zlecenie USA to łamanie prawa międzynarodowego. Jest mało prawdopodobne, aby fińskie władze uległy rytualnym zaklęciom rosyjskiego MSZ. Ekstradycja dojdzie do skutku. Władze amerykańskie ścigają tych, którzy popełniają przestępstwa wobec obywateli USA, po całym świecie. Sienach jest podejrzany o hackerstwo na szkodę Amerykanów (włamania do kont bankowych, oszustwa) na niebagatelną kwotę kilku milionów dolarów. Przestępstwa zagrożone są karą pozbawienia wolności do lat stu.

Nazwisko Sienacha można dopisać do listy innych Rosjan podejrzanych o przestępstwa wobec obywateli USA, zatrzymanych poza granicami Rosji i poddanych procedurze ekstradycji. Niektórzy z nich – jak bodaj najsłynniejszy „handlarz śmiercią” Wiktor But – stanęli przed amerykańskim sądem i odsiadują sążniste wyroki.

Jestem bogiem. Bogiem Kuzią

12 września. W to, że jest prawdziwym bogiem, uwierzył w wieku czternastu lat. A potem zdołał przekonać do tego liczne zastępy wiernych. Wierni byli wdzięczni za objawienie im prawdy. Bóstwo z przyjemnością monetaryzowało ich wiarę. Gdy policja zatrzymywała go dwa dni temu pod zarzutem oszustwa, w sekretnym schowku znaleziono sto tysięcy dolarów, kilkadziesiąt milionów rubli i… pornografię dziecięcą. Sąd postanowił o aresztowaniu Andrieja Popowa, używającego pseudonimu „bóg Kuzia”. Z uwagi na to, że aresztant jest inwalidą (słabo widzi, sam twierdzi, że jest niewidomy), sędzia zdecydowała, że najbliższe dwa miesiące Popow spędzi w areszcie domowym.

Historia pseudoprawosławnej sekty „Kuzi” jest podobna do historii innych sekt, na czele których stoi charyzmatyczny przywódca. Po pewnym czasie okazuje się, że prorok czy bóg, jest jedynie sprytnym oszustem, wykorzystującym naiwność ludzi, a sekta służy mu jako narzędzie pozyskiwania dóbr materialnych i doznawania uciech cielesnych, z częstym użyciem przemocy lub niestandardowych praktyk seksualnych.

Boska przygoda Andrieja Popowa zaczęła się dawno: startował jako „biskup Roman” na przełomie lat 90. i 2000. Miał wielki dar przekonywania – podając się za osobę duchowną, głosił kazania, a w nich na przykład wiarę w reinkarnację, co nie przeszkadzało mu utrzymywać, że jest duchownym prawosławnym. Gdy hierarchia Cerkwi ogłosiła, że nie zna „biskupa Romana”, który w żadnym razie nie jest duchownym Kościoła prawosławnego, Popow zmienił wcielenie i oznajmił, że już nie jest biskupem. Ujawnił to, o czym był przekonany od dawna: że jest bogiem.

Bóg – jak można przeczytać na jego oficjalnej stronie internetowej (http://andrejpopov.ru/index.html) – był wunderkindem, ukończył MGU z wyróżnieniem, ma fenomenalną pamięć i wszystko, co trzeba, by ogłosić siebie bóstwem. Popow szczegółowo, po aptekarsku rozpracował swoją boską istotę: w 82,5% jest Bogiem (Duchem, Duszą), człowieka ma w sobie 2,5% (ciało), poza tym – 15% – jest miłością (Bogurodzicą). Innym razem wykładał, że ma w sobie inne „boskie substancje” – poza tym, że jest Jezusem Chrystusem („Ale nie przyszedłem po to, aby kochać i cierpieć, przyszedłem, by sądzić i to bezlitośnie”) i Maryją, jest po trosze prorokiem Eliaszem, Archaniołem Gabryelem, Sziwą, a także między innymi carewiczem Aleksym i Jeleną Bławatską (okultystka, wyrocznia rosyjskiej ezoteryki). W końcu dlaczego nie?

Swoje imię Kuzia wziął – jak twierdzą jedne źródła – od swojej ulubionej papugi, którą miał w dzieciństwie, natomiast wedle innych źródeł miało to być świadome nawiązanie do postaci historycznej: lidera mordwińskich pogan z początku XIX wieku, Kuźmy Aleksiejewa, znanego pod przezwiskiem „Kuźka – mordwiński bóg”.

O tym, jakimi ścieżkami „bóg Kuzia” prowadzi wiernych do raju, było wiadomo od dawna. Policja już rok temu przeprowadziła rewizje w boskiej siedzibie, znalazła forsę niewiadomego pochodzenia, egzotyczne zwierzęta (m.in. węże) i świadectwa sprośności z udziałem dzieci. Prasa szeroko rozpisywała się o porządkach w sekcie. Jak we wszystkich totalitarnych sektach, należało zerwać więzi ze światem. Członkowie sekty nie mogli kontaktować się z rodzinami, kobiety miały zakaz używania kosmetyków i robienia makijażu, obowiązywały liczne zakazy, a za ich łamanie groziły kary. Na przykład za zbyt obfity posiłek karano 180 uderzeniami gumowym klapkiem po twarzy. Przy tym sam bóg – sądząc po wyglądzie (120 kg co najmniej) – raczej się w wiktuałach nie ograniczał.

Cerkiew wyrażała zaniepokojenie, definiowała zgromadzenie wiernych „boga Kuzi” jako destrukcyjną sektę. Większy niepokój wzbudziła aktywność adeptów sekty na tzw. prawosławnych jarmarkach, gdzie sprzedawali oni swoje usługi, np. obiecywali wyleczyć dziecko od uzależnienia od komputera za pięć tysięcy rubli lub podszywali się pod osoby zbierające pieniądze na remont cerkwi. Te stosy rubli i dolarów na zapleczu siedziby „boga” pochodziły w dużej części z nielegalnych zbiórek, ponadto – jak to zwykle w sektach bywa, członkowie zobowiązani byli oddawać liderowi swoje majętności.

Podczas seminariów, na których „bóg Kuzia” wykładał swoje mądrości, stosowano przemoc, kobiety nakłaniano lub zmuszano do uprawiania seksu. W sekcie obowiązywał podział na osiem kręgów – wierni zajmowali miejsce w odpowiednim kręgu, ci bliżsi w kręgach bliższych, ci dalsi – w dalszych. Pierwszy krąg stanowiły żony (miał ich co najmniej dwie, wedle innych źródeł – cztery, poza tym liczne nałożnice w kolejnym kręgu – haremie), ostatni krąg zajmowały demony (członkowie rodzin sektantów, którzy występowali przeciwko działalności „boga Kuzi”). Klasyka gatunku.

Rok temu „bóg” jakimś dziwnym sposobem wykręcił się od odpowiedzialności za zarzucane mu czyny, odmówił składania zeznań, nie został aresztowany. Jak sprawy potoczą się tym razem? „Bóg Kuzia” utrzymuje, że nie ma pojęcia, za co został zatrzymany – przecież nie popełnił żadnych przestępstw, a znalezione przez policję pieniądze nie należą do niego. Na razie stworzona przez Popowa sekta nie została zakazana, nawet oficjalnie nie jest uznana za sektę. Jak pisze tygodnik „Sobiesiednik”, skargę na „boga” chce złożyć około trzydziestu poszkodowanych – dawnych adeptów.