Archiwa tagu: Rosja

Jajco holenderskie blues – finale grazioso

Szyby w ambasadzie Holandii, które chciał wybijać Władimir Żyrinowski, szczęśliwie ocalały, sery z Holandii momentalnie przestały wydzielać podejrzane wonie, a holenderskie tulipany, które też wydawały się rosyjskim służbom sanitarnym jeszcze wczoraj w południe zarażone tajemniczym wirusem, odzyskały zdrowie i urodę. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Holandii wczoraj po południu przekazało na ręce rosyjskiego ambasadora w Hadze przeprosiny za naruszenie konwencji wiedeńskiej przy zatrzymaniu rosyjskiego dyplomaty Dmitrija Borodina, czego domagali się prezydent i służby dyplomatyczne Rosji (o incydencie pisałam wczoraj http://labuszewska.blog.onet.pl/2013/10/09/jajo-holenderskie-blues/).
Strona holenderska przeprosiła jedynie za naruszenie konwencji wiedeńskiej (lecz nie za incydent jako taki). Minister spraw zagranicznych Królestwa Holandii Frans Timmermans podkreślił, że policja działała zgodnie z zakresem odpowiedzialności. Zapewnił, że strona rosyjska zostanie poinformowana o szczegółach dochodzenia w sprawie incydentu. Czyli tłumacząc z języka dyplomacji na potoczny: policja złamała konwencję, ale interweniując zgodnie z holenderskim prawem, gdyż miała powody – pijany dyplomata stanowił zagrożenie dla dzieci, trzeba było wkroczyć i działać. „Nastąpiła klasyczna konfrontacja dwóch konwencji międzynarodowych: konwencji wiedeńskiej o nietykalności dyplomatów i konwencji o ochronie praw dzieci – tłumaczyli eksperci w audycji Radia Swoboda. – Według konwencji wiedeńskiej dyplomata nie może zostać zatrzymany czy postawiony przed sądem nawet wtedy, kiedy na terytorium kraju przyjmującego popełnił przestępstwo. Jednocześnie konwencja o ochronie praw dziecka zobowiązuje holenderską policję do interwencji, jeśli dzieci znalazły się z niebezpieczeństwie. W przypadku w Hadze, policja zadziałała według procedur: doniesienie o nieodpowiednim traktowaniu dzieci (pijani rodzice, targanie dzieci za włosy, krzyki) – interwencja”. Prawnicy holenderscy są zdania, że policja, stwierdziwszy, że ma do czynienia z dyplomatą, powinna była o incydencie powiadomić ambasadę Rosji i zaniechać aresztowania.
Konwencja wiedeńska daje dyplomatom porządny parasol ochronny. Ale co robić, jeśli dyplomata nadużywa prawa? Bo przecież ta sama konwencja głosi, że dyplomaci są zobowiązani do poszanowania prawa kraju pobytu.
Dmitrij Borodin nie jest pierwszym dyplomatą, który zachował się nieprzystojnie. Przypadek ten jest natomiast ciekawy ze względu na mechanizmy, jakie państwo rosyjskie momentalnie uruchomiło. MSZ wytoczył wielką armatę, ostro wypowiedział się prezydent, służby fitosanitarne wzniosły kordon dla holenderskiego nabiału i tulipanów, rosyjska telewizja rozdmuchała skandal do rozmiarów galaktyki, przedstawiając sprawę jednostronnie i kłamliwie.
Rok Rosji w Holandii trwa.

Jajo holenderskie blues

Nagle zepsuło się holenderskie mleko. Kilka dni temu zsiadło się też z dnia na dzień litewskie mleko, ale tylko to dostarczane do obwodu kaliningradzkiego. Rosyjskie państwowe agencje rolne i fitosanitarne Rossielchoznadzor i Rospotriebnadzor dostrzegły fatalną jakość holenderskiego nabiału po wymianie uprzejmości na linii Moskwa-Haga. Uprzejmości wymieniono po incydencie ze statkiem Arctic Sunrise i rosyjskim dyplomatą pracującym w Holandii.
Wczoraj rosyjska telewizja w pierwszych słowach wszystkich wydań programów informacyjnych krzyczała o „brutalnym pobiciu rosyjskiego dyplomaty Dmitrija Borodina, pracującego w Hadze”. Wedle telewizyjnych relacji, wzmocnionych wypowiedziami samego dyplomaty, holenderska policja bez żadnego powodu, jakoby zawiadomiona przez sąsiadów, obawiających się – zdaniem dyplomaty całkowicie bezpodstawnie – o bezpieczeństwo dzieci Borodina, weszła do mieszkania i zatrzymała go. Mało tego – „na oczach dzieci brutalnie pobiła, obaliła, skopała i zakuła w kajdanki”. Borodin spędził noc na komendzie, został wypuszczony po interwencji ambasady. W telewizji prezentował zasinioną prawą powiekę.
Rosyjski MSZ w twardych słowach zażądał od Holandii natychmiastowych przeprosin. To samo powtórzył prezydent Putin, wskazując na pogwałcenie konwencji wiedeńskiej (gwarantującej dyplomatom immunitet). Ambasador Holandii w Moskwie został w trybie pilnym wezwany do rosyjskiego MSZ „na rozmowę”, wręczono mu ostrą notę protestacyjną. Po wyjściu odmówił komentarza. Holenderski MSZ po kilku godzinach odpowiedział Rosji: sprawą się zajęliśmy, wyjaśniamy, skomentujemy, gdy wyjaśnimy; jeśli zostały złamane zasady konwencji wiedeńskiej – przeprosimy. Z rosyjskiej strony znowu posypały się gromy i zniecierpliwione ponaglenia. Przedstawiciel rosyjskiego MSZ domagał się „pociągnięcia do odpowiedzialności osób, które dokonały napadu na naszego dyplomatę, przeproszenia rodziny Borodina i rekompensaty za straty materialne i moralne. Zostały naruszone wszelkie prawa człowieka!”. Szybki w rękach lider LDPR Władimir Żyrinowski zapowiedział, że ze swoimi mołojcami zjawi się pod ambasadą Holandii w Moskwie i powybija okna. „Nie będziemy żyć według zasady: uderzą nas w policzek, to nadstawimy drugi. My uderzymy w czoło, w nos” – oznajmił. Bliski Kremlowi politolog Siergiej Markow dopatrzył się w akcji holenderskiej policji rusofobii: „Bezkarność tej nagonki ma swoje źródło w tym, że rusofobia, a to rodzaj rasizmu, do tej pory jest uznawana za rzecz politycznie poprawną i akceptowaną przez opinię publiczną krajów UE […] Pobicie rosyjskiego dyplomaty to rezultat świadomej polityki niesprawiedliwej i nawet wściekłej nagonki na Rosję za jej niezależną politykę zagraniczną”. Gdzie Rzym, gdzie Krym…
Holandia, kraj, w którym brutalnie biją dyplomatów. I to bez powodu. Hm. Media holenderskie rzuciły na tajemniczą sprawę nieco światła. Według ich relacji wszystko zaczęło się od tego, że będąca w „stanie wskazującym” małżonka rosyjskiego dyplomaty miała obiektywne trudności z precyzyjnym zaparkowaniem samochodu pod domem. W wyniku tych trudności uszkodziła cztery stojące na ulicy auta. Przyjechała policja, poturbowaną w wyniku niefortunnego parkowania damę próbowano odwieźć do szpitala. Dama stawiała opór, szarpała się z lekarzami, którzy chcieli ją opatrzyć; w końcu udało się ją zabrać z miejsca zdarzenia (można to obejrzeć tu: http://www.regio15.nl/actueel/lijst-weergave/32-ongevallen/17715-onder-invloed-tegen-geparkeerde-auto-s-aan). Sąsiedzi wezwali policję znów, gdy okazało się, że cztero- i dwuletnie dzieci państwa Borodinów są, ich zdaniem, bez należytej opieki, gdyż tatuś również jest w stanie jak wyżej albo nawet bardziej i z tego powodu stanowi zagrożenie dla dzieci. Jeśli policja stwierdza naruszenie praw dzieci, ma podstawy do interwencji. Tyle holenderskie media. Faktu „brutalnego pobicia” nie potwierdzają, ale i nie dementują. Oficjalne czynniki nadal sytuację wyjaśniają.
Stosunki rosyjsko-holenderskie napięły się w zeszłym tygodniu. Holandia rozpoczęła procedurę arbitrażu w sprawie zatrzymania aktywistów Greenpeace i statku Arctic Sunrise po akcji w pobliżu platformy gazowej w Arktyce. Minister spraw zagranicznych Holandii zapowiedział, że rząd zwróci się do Międzynarodowego Trybunału Praw Morza i będzie zabiegał o uwolnienie uczestników akcji. Organizacja Greenpeace ma siedzibę w Holandii, a statek Arctic Sunrise pływa pod holenderską banderą – stąd interwencja Hagi.
Tymczasem wobec zatrzymanych greenpeacowców sąd rejonowy w Murmańsku zastosował środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego aresztowania na dwa miesiące. Postawiono im zarzut piractwa (zagrożony w rosyjskim kodeksie karnym karą do 15 lat pozbawienia wolności). Sąd oddalił też skargi kilkorga zatrzymanych dotyczące warunków przetrzymywania. Greenpeace zapewnia, że akcja aktywistów była akcją pokojową. Strona rosyjska obstaje, że stanowiła ona zagrożenie dla obiektu, pracowników, środowiska.
Zdaniem ekspertów, wygląda na to, że kolejnej wojny handlowej nie da się uniknąć. Choć rok 2013 jest oficjalnym Rokiem Rosji w Holandii i Rokiem Holandii w Rosji. Miało być miło i sympatycznie. Sam Borodin pracował w Hadze nad organizacją imprez związanych z Rokiem.

Odwilż kontrolowana

Nowa kremlowska inżynieria dusz eksperymentuje z techniką wyborczą – do udziału w regionalnych wyborach zostali dopuszczeni ludzie spoza układu władzy. Do lamusa (przynajmniej gdzieniegdzie) odesłano stosowaną przez wiele lat układankę z ludzi partii władzy i dekoracyjnej opozycji systemowej (uczestnictwo usłużnych kontrkandydatów miało imitować konkurencję wyborczą). Protesty uliczne po ostatnich wyborach parlamentarnych i prezydenckich, będące reakcją na fałszerstwa i konserwowanie bezalternatywnego systemu władzy, sprawiły, że decydenci uznali: coś trzeba jednak w tych wytartych politycznych puzzle’ach zmienić. Kreml zastosował zabieg ryzykowny, ale od początku do końca kontrolowany. Gdyby wyniki wyborów okazały się zbyt dla władzy nieprzyjemne, sięgnięto by po wypróbowane narzędzia do wycinki opozycji. Np. swoistym bezpiecznikiem w przypadku opozycyjnego kandydata na mera Moskwy Aleksieja Nawalnego był orzeczony tuż przed kampanią wyborczą niebagatelny 5-letni wyrok za rzekome manipulacje finansowe przy sprzedaży drewna.
Wybory w Moskwie przyciągnęły najwięcej uwagi. Po pierwsze – bo to „miasto białej wstążki”, buntowszczycy, którzy wyszli na ulice, by powiedzieć, że nie lubią już Putina, po drugie – bo to stolica, w której w zeszłorocznych wyborach prezydenckich Putin zdobył mniej niż 50 procent głosów, miejsce, w którym jak w soczewce skupiają się wszystkie triumfy i biedy wielkiego kraju. Wygrana obozu władzy w mateczniku oporu miała więc w zamyśle kremlowskich inżynierów dusz pokazać nieskuteczność opozycji. I jednocześnie zademonstrować, że legitymacja władzy zdobyta w alternatywnych wyborach jest ważna i niepodważalna. (Na marginesie: na dzisiejszej naradzie z nowo wybranymi szefami regionów prezydent powiedział: PO RAZ PIERWSZY wybory były uczciwe i transparentne. Czy to oznacza, że w pojęciu Putina poprzednie takie nie były? Ciekawostka przyrodnicza…)
Obóz władzy w Moskwie wygrał, choć szału nie było. Kandydat niezależny (hłe, hłe, niezależny, jak mawiali Rycerze Trzej) Siergiej Sobianin, od 2010 roku mer Moskwy, człowiek Putina, otrzymał 51,3% głosów. Nawalny zebrał 27%. To bardzo dużo, dużo więcej niż dawały mu sondaże (w najbardziej optymistycznych mowa była o maksymalnie 15%). Ważne są jeszcze dwie dane liczbowe: niska frekwencja (33%) oraz słabe wyniki kandydatów opozycji systemowej (trzecie miejsce zajął kandydat komunistów z wynikiem 10,8%, reszta – po dwa-trzy procent).
Dlaczego niska frekwencja? Pierwsza niedziela września to czas, kiedy wielu moskwian robi jeszcze weki na podmiejskich działkach, zbiera grzyby albo bawi nad południowymi morzami. Kampania wyborcza toczyła się w wakacyjnym czasie, kiedy większość mieszkańców jest poza miastem i nie ma głowy do polityki. Głowy do polityki nie ma zresztą i po wakacjach. Po co chodzić na wybory, skoro i tak są zmanipulowane – to jedna z częstych odpowiedzi na pytanie, dlaczego się nie poszło głosować. Nie wszyscy mają zamiar wybudzić się z politycznej śpiączki.
Dlaczego reszta kandydatów znalazła się daleko za pierwszymi dwoma? Sobianin walczył o to, by nie było drugiej tury. Korzystał z wypróbowanych metod przekonania wyborców: od rana do wieczora „w jaszczikie” (TV), prezentacja dokonań, otwieranie wesołych festynów, wywiady w poczytnych tygodnikach. No i poza tym dla wielu wyborców nimb człowieka Putina wystarcza za wszystkie przymioty. Nawalny zastosował nowe techniki przyciągania uwagi: osobiste spotkania z wyborcami (kilka dziennie!), agitacja na ulicach (skrzynki z napisem „Nawalny” w najbardziej uczęszczanych miejscach, koszulki, ulotki, plakaty), Internet, sztab entuzjastów, wolontariusze. Potrafił zmobilizować swój elektorat. Reszty kandydatów nie było widać. Pojawienie się kandydata o wyrazistym opozycyjnym obliczu sprawiło, że opozycja malowana okazała się wyborcom nastawionym niechętnie do obozu rządzącego niepotrzebna.
„Na Nawalnego zagłosowało pokolenie BMP” – twierdzi politolog Stanisław Biełkowski, od dawna sekundujący Nawalnemu. BMP – czyli „Biez mienia podielili” (podzielili beze mnie). To ludzie urodzeni w latach osiemdziesiątych, rówieśnicy Nawalnego, którzy ukończyli szkoły w okresie pierwszej prezydentury Putina, mieli nadzieję, że zgodnie z zapowiedziami przywódcy będą mieli dobre warunki rozwoju i awansu społecznego, ale boleśnie się rozczarowali: miejsca przy stole dla nich brakuje, u żłobu niepodzielnie panuje klan Putina i dorastający synalkowie najważniejszych beneficjentów. BMP będzie popierać tych, którzy chcą zmienić układ.
Co dalej? Rozwój wypadków w znacznej mierze zależy od odpowiedzi na pytanie „wsadzą, nie wsadzą”. Jeśli „nie wsadzą” (Nawalnego na pięć lat), to za rok opozycyjny blok Nawalnego zostanie dopuszczony do wyborów do moskiewskiej dumy. Jeśli „wsadzą”, to – jak twierdzi Biełkowski – miejsce męża zajmie Julia Nawalna. Atrakcyjna blondynka o inteligentnych oczach, w pełni zaangażowana w sprawę, popierająca Aleksieja w jego walce. Więc albo początek dialogu władza-BMP, albo zaostrzenie kursu i przygotowanie do nowej fali tłumienia przejawów niezadowolenia społecznego.

Hannibal ante potas

Produkcja nawozów potasowych jest dla białoruskiej gospodarki tym, czym dla rosyjskiej – ropa naftowa i gaz ziemny. Nie można się zatem dziwić, że burza wokół zakładów produkcji nawozów potasowych razi gromem różne osoby i instancje: stawka jest wysoka.
Sprawy aksamitnej przez wiele lat współpracy rosyjsko-białoruskiej w dziedzinie produkcji i zbytu nawozów potasowych zaczęły się gmatwać trzy lata temu, a do stopnia niesłychanego zaostrzyły się w tym roku. Przedtem białoruskie i rosyjskie przedsiębiorstwa – Urałkalij i Biełaruśkalij – zgodnie dostarczały produkcję za pośrednictwem BKK (Białoruskiej Kompanii Potasowej). Właściciele rosyjskiego przedsiębiorstwa, m.in. Sulejman Kerimow, oznajmili, że chcą wykupić kontrolny pakiet akcji białoruskich zakładów. Prezydent Łukaszenka wystawił zaporową cenę: 30 mld dolarów, podczas gdy potencjalni nabywcy gotowi byli zapłacić 6 mld. Rozmowy trwały. I nic nie przynosiły. I tak przez dwa lata.
Latem tego roku rosyjscy biznesmeni oznajmili, że wychodzą z BKK i swoje nawozy będą sprzedawać sami, a Białorusini niech się martwią o swoje, skoro nie chcą się sprzedać za 6 mld i w ogóle zachowują się nie po partnersku. Ale rozwód Urałkalija i Biełaruśkalija nas razie nie wyszedł nikomu na dobre. Ceny potasu zaczęły lecieć na łeb na szyję. Dyrektor białoruskiego przedsiębiorstwa głośno pomstował, że to, co zrobili Rosjanie, to czystej wody rejderstwo. Wojna potasowa wciągnęła w wir nawet premierów obu krajów.
Na zaproszenie premiera Białorusi po telefonicznych uzgodnieniach z premierem Rosji na rozmowy do Mińska przybył dyrektor Urałkalija Władisław Baumgertner. Rozmowa – polegająca głównie na monologu premiera Miasnikowicza, który oskarżał Urałkalij o podrywanie Państwa Związkowego – zakończyła się… aresztowaniem Baumgertnera. Rosjanin został na lotnisku przed wylotem do Moskwy poddany wnikliwej kontroli i aresztowany na dwa miesiące. Na pytanie zatrzymywanego „Za co jestem aresztowany?” funkcjonariusz odpowiedział pytaniem: „A czy pan przypadkiem nie przewozi narkotyków?”. Potem okazało się jednak, że jeden z najlepiej opłacanych top menedżerów Rosji nie jest kurierem przerzucającym marychę, tylko został aresztowany w związku „z przekroczeniem kompetencji służbowych”, co jest ścigane przez białoruski kodeks karny. Zdaniem śledczych podejrzani – Baumgertner oraz Kerimow, za którym Białoruś rozesłała międzynarodowy list gończy – w 2011 roku opracowali plan zrujnowania światowego rynku nawozów potasowych, a w lipcu tego roku przystąpili do jego realizacji. Według komitetu śledczego Białorusi BKK poniosła z tego tytułu straty w wysokości 100 mln dolarów.
Baumgertner został zakładnikiem Łukaszenki. Jak pisze Paweł Szeriemiet w ostatnim numerze tygodnika „Ogoniok”, cena jego wolności to owe 100 mln dolarów. „Jeśli sformułowanie, że Baumgertner jest zakładnikiem, wydaje się wam przesadą, to znaczy, że nie znacie białoruskich zwyczajów. Wielu białoruskich biznesmenów przeszło przez areszty i więzienia, skąd wyszli po wypłaceniu określonych sum. W 2005 r. Łukaszenka podpisał dekret, zgodnie z którym biznesmenów można wypuszczać na wolność i zwalniać z odpowiedzialności karnej, jeśli zrekompensują straty poniesione przez państwo. To brzmi pięknie, humanitarnie, ale w praktyce oznacza wymuszenie haraczu pod egidą państwa. Nawet oligarchowie z pierwszej dziesiątki najbogatszych ludzi Białorusi przeszli przez ten system. Na przykład właściciel największego bazaru pod Mińskiem Jewgienij Szyganow zapłacił za wyjście z więzienia 30 mln dolarów.[…] Białoruski prezydent demonstruje, że żaden biznesmen, żadna mafia nie może przeciwstawić się machinie państwowej. Wszelkie spory są w gospodarce rozwiązywane przy użyciu siłowego mechanizmu”.
Eksperci przewidują, że Baumgertner wcześniej czy później – za 100 mln dolarów czy za jakąś inną kwotę – wyjdzie na wolność. Na razie jednak trwa wojna nerwów, wojna na słowa. Oburzony postępowaniem białoruskiego sojusznika wicepremier rosyjskiego rządu Arkadij Dworkowicz oznajmił, że wobec takiego dictum Rosja zmniejsza dostawy ropy na Białoruś. Wiceprezes Transniefti (przedsiębiorstwo przesyłające ropę) przypomniał sobie, że trzeba koniecznie dokładnie wyremontować rurociąg Drużba i w związku z tym zdecydowanie zmniejszyć dostawy na Białoruś. A czujny jak ważka naczelny lekarz Rosji Giennadij Oniszczenko wziął pod lupę białoruski nabiał, który ostatnimi czasy jakoś się skiepścił.
Wojna handlowa z Białorusią nie jest Moskwie na rękę, zwłaszcza w chwili gdy mają zapaść kluczowe decyzje na Ukrainie co do kształtu przyszłej współpracy gospodarczej.

Reset w impasie

Jesteśmy rozczarowani – mówią w Waszyngtonie po tym, jak Rosja przyznała jednak po półtoramiesięcznych szpagatach tymczasowy azyl Edwardowi Snowdenowi. Jesteśmy rozczarowani – mówią w Moskwie po tym, jak prezydent Barack Obama ogłosił, że odwołuje dwustronne spotkanie z prezydentem Putinem w przeddzień szczytu G20 w Petersburgu.
W stosunkach rosyjsko-amerykańskich już od dawna wieje chłodem. Na akt Magnitskiego przyjęty przez amerykański Kongres w stosunku do rosyjskich urzędników Moskwa odpowiedziała ustawą Dimy Jakowlewa zakazującą adopcji rosyjskich dzieci przez Amerykanów. W sprawie Syrii stanowiska Waszyngtonu i Moskwy pozostają odległe. Obszarami zadrażnień są budowa amerykańskiej tarczy antyrakietowej, polityka wobec irańskiego programu nuklearnego, współpraca służb specjalnych w wojnie z terroryzmem. Amerykanie krytykują Putina za przykręcanie śruby, gnębienie organizacji pozarządowych, restrykcje wobec opozycji, ustawę zwaną antygejowską. Teraz USA występują z inicjatywą dalszej redukcji arsenałów jądrowych. A Moskwa się kryguje, Moskwa się targuje.
Barack Obama stara się łagodzić, utrzymywać poprawę nastrojów na linii Moskwa-Waszyngton, jaka nastąpiła w wyniku resetu. Kreml odczytuje tę łagodność jako słabość amerykańskiego prezydenta i Ameryki w ogóle. Hegemon słabnie, można mu zatem grać na nosie i specjalnie nie liczyć się z groźnymi fuknięciami Białego Domu. Choćby w takiej nagłośnionej na cały świat sprawie jak casus Edika Snieżkina (tak ochrzciła Edwarda Snowdena rosyjska blogosfera). Zdaniem liberalnych komentatorów rosyjskich, pogorszenie atmosfery było nieuniknione. l to nie tylko z wymienionych wyżej powodów, a dlatego że Putin jest przekonany, iż to Amerykanie opłacili demonstrujących przeciwko fałszowaniu wyborów, ma im to za złe i domaga się zaprzestania wspomagania kogokolwiek w Rosji i zapewnienia, że protesty się nie powtórzą.
Wczoraj na konferencji prasowej Barack Obama oświadczył, że w kontaktach z Rosją powinna nastąpić przerwa na ponowne przemyślenie. Prezydent zauważył, że odkąd Putin wrócił na Kreml, znacznie zaostrzył antyamerykańską retorykę. Oczywista oczywistość. Przyznał też, że spotkanie z rosyjskim kolegą w obecnej sytuacji nie miałoby szans się udać – rozbieżności jest multum, a szans na przełom choćby w jednej kwestii specjalnie nie widać. Zatem Obama przyjedzie do Rosji, ale nie do Moskwy do Putina, a do Petersburga do G20. Putin w Petersburgu wprawdzie też będzie, ale dwustronnych rozmów się nie przewiduje. Panowie prezydenci będą palić, ale nie będą się zaciągać.

Łowca szczupaków – reaktywacja

Rosyjscy blogerzy od kilku dni intensywnie oddają się dochodzeniu, ile ważył szczupak złowiony przez prezydenta Putina w Tuwie i kiedy miało miejsce to udane polowanie. Dorodny prezydencki szczupak przesłonił wszystko: i energicznie zabiegającego o głosy wyborców Aleksieja Nawalnego, i pompatyczną acz niezbyt owocną wizytę prezydenta Putina na Ukrainie w związku z obchodami 1025-lecia chrztu Rusi, i Edwarda Snowdena siedzącego smętnie na Szeriemietjewie, i orzeczenie europejskiego sądu w sprawie Chodorkowskiego, i wielkie ćwiczenia rosyjskiej armii.
Co się takiego stało, że w szczycie sezonu ogórkowego rutynowa wazeliniarska relacja telewizyjna o wypoczynku Putina trafiła nagle na czołówki i stała się ulubionym tematem niezliczonych komentarzy? Bo, jak w piosence Wojciecha Młynarskiego, klocki nie pasują do obrazka.
Służba prasowa prezydenta opublikowała kilka zdjęć z wypoczynku głowy państwa w pięknych okolicznościach przyrody Chakasji i Tuwy, a telewizja państwowa nadała krótki filmik, na którym kamerzysta zarejestrował podniosły moment podbierania wielkiego, 21-kilogramowego szczupaka złapanego przez prezydenta na wędkę. W części wycieczki towarzyszył Putinowi Dmitrij Miedwiediew, który fotografował malownicze plenery. Obaj panowie obserwowali z pokładu łodzi porośnięte lasem brzegi syberyjskiej rzeki. Nic się nie działo jak w polskim filmie (to znaczy – może się i coś istotnego działo pomiędzy Putinem i wyciszonym ostatnio do minimum premierem Miedwiediewem, ale z tych obrazków nic konkretnego nie wynikało, może dowiemy się niebawem o jakichś nowych roszadach kadrowych na szczytach władzy).
Coś się jednak w tym pięknym obrazku rozjechało, co natychmiast podchwycili i rozjechali blogerzy. Zrobili listę pytań i wątpliwości. Zacznijmy od szczupaka – czy na pewno ważył 21 kg? Owszem, był wielki, zasłużył nawet na buziaka od prezydenta, ale czy ważył aż tyle? Na licznych blogach momentalnie pojawiły się zdjęcia analogicznie wielkich szczupaków, które wedle opisu ważyły połowę mniej niż putinowska car-ryba. Dalej – Putin ubrany był w takie same spodnie, w taką samą koszulkę i miał na ręku taki sam zegarek jak kilka lat temu podczas słynnej fotosesji, kiedy pozował z gołym torsem. Zdaniem wielu komentatorów, obecnie prezydent jest w znacznie gorszej kondycji fizycznej niż wtedy, a reanimacja wizerunku sprzed lat ma dziś pomóc w utrzymaniu pozycji samca alfa. Podejrzenia wywołał też tryb informowania o wydarzeniu – zwykle anonsuje się o wyjazdach prezydenta wcześniej, a tym razem – rzecz trafiła do mediów kilka dni później. I właściwie nie wiadomo, kiedy dokładnie to wszystko się działo. Co więcej, wiadomości o „rybałce” pojawiły się po tym, jak Moskwę obiegła plotka, że ze zdrowiem Putina znowu jest coś nie tak. Zawsze w podróżach towarzyszą Putinowi dziennikarze z kremlowskiej ekipy (choćby jeden zwykle znajduje się u boku prezydenta na wypadek, gdyby okazało się, że szef ma coś ważnego do powiedzenia) – podczas łowów na szczupaka nie było nikogo z dziennikarskiej braci.
Nie wiadomo, czy była to zamierzona prowokacja służby prasowej czy przypadkowe potknięcie, dość że Putin skoncentrował na sobie uwagę mediów i internetowego światka komentatorów. Putin zdrowy, sprawny, pogromca fauny i flory. Plotkę o pogorszeniu się stanu zdrowia wyciszono.
A do tych innych tematów, które rondem swego zawadiackiego kapelusza prezydent przysłonił, jeszcze wrócimy.

Zagraniczny agent Putina

Kiedy byli nastolatkami, ćwiczyli wspólnie chwyty dżudo. Kiedy jeden z nich zaczynał swój niewolniczy trud na galerach, a drugi był dyrektorem petersburskiej Szkoły Mistrzów Sportu, wspólnie wydali podręcznik sztuk walki „Dżudo – historia, teoria, praktyka” i inne książki poświęcone tej dyscyplinie. Dziś jeden z dżudoków nadal haruje na kremlowskich galerach, a drugi jest zasłużonym trenerem, działaczem sportowym, deputowanym Dumy Państwowej z ramienia Jednej Rosji, prezesem Międzynarodowej Federacji Sambo. Obaj troszczą się o pozytywny wizerunek Rosji w świecie.
O kim mowa? Dżudoka na galerach to prezydent Władimir Putin, a jego dawny partner na tatami i współautor książek o umiłowanym sporcie to Wasilij Szestakow. Znowu mają coś wspólnie do zagrania.
W Londynie podano do wiadomości, że pod koniec czerwca zarejestrowano tu fundację „Pozytywna Rosja”. Jej zadaniem jest popieranie wszelkich inicjatyw mających na celu stworzenie pozytywnego wizerunku Rosji w Wielkiej Brytanii i nie tylko. Na czele fundacji stanął Szestakow.
Brytyjska „Pozytywna Rosja” nie jest pierwszą instytucją, zajmującą się kreowaniem dobrego wizerunku współczesnej Rosji poza jej granicami (od razu powstaje też historyczna paralela: ZSRR po mistrzowsku wykorzystywał postępowych zachodnich intelektualistów i ludzi kultury do głoszenia chwały komunizmu, za Leninem nazywano ich poetycko „pożytecznymi idiotami”). Dwa rosyjskie instytuty demokracji i współpracy powstały przed sześciu laty w Paryżu i Nowym Jorku. Na ich czele stanęli zasłużeni towarzysze walki ideologicznej. Prawnuk Wiaczesława Mołotowa, Wiaczesław Nikonow objął z kolei stanowisko utworzonej też kilka lat temu fundacji „Russkij Mir”, do której zadań należy propagowanie rosyjskiej kultury i utrwalanie dobrego wrażenia o Rosji. Czy wizerunek Rosji w świecie poprawił się dzięki tym domom kultury radzieckiej? Może by się i poprawił, gdyby nie to, że rosyjska rzeczywistość na świecie niespecjalnie się podoba: fałszowanie wyborów czy przykręcanie śruby na każdym odcinku frontu (w tym m.in. wprowadzenie obowiązku rejestrowania się jako zagraniczni agenci dla NGO, finansowanych z zagranicy).
Ale wróćmy do „Pozytywnej Rosji”. Jak miesiąc temu pisała petersburska „Fontanka”, w pałacu Kensington odbyła się uroczystość, podczas której spotkali się przedstawiciele brytyjskiej arystokracji i Rosjanie z czołówki listy „Forbesa”. Na czele delegacji rosyjskich miliarderów stanął Wasilij Szestakow – miliarderem wprawdzie nie jest, ale w maju został obdarzony tytułem honorowego obywatela londyńskiego City. Ponadto według oficjalnych zapowiedzi, wieczór poświęcony był 75-leciu sambo. Ale korespondent „Fontanki” donosił, że tak naprawdę chodziło nie o sporty walki i popychanie kandydatury sambo jako dyscypliny olimpijskiej, ale o lobbing pomysłu fundacji „Pozytywna Rosja”. Tak na marginesie, bankiet odbył się na koszt przyjaciela Silvio Berlusconiego, honorowego prezesa włoskiej federacji sambo, Vincenzo Traniego.
I jeszcze jedno: „Struktury, podobne do „Pozytywnej Rosji” są zagranicznymi agentami w czystej postaci – napisał w komentarzu na portalu „Slon.ru” Paweł Czernomorski. – Per analogiam można by wymienić British Council czy francuski odpowiednik, kształtujące pozytywny wizerunek swoich krajów na świecie [tak na marginesie: filie British Council zostały z Rosji wypchnięte w 2008 roku – http://labuszewska.blog.onet.pl/2008/01/22/british-council-w-trybach-przykrej-wojny/; u siebie żadnych „zagranicznych agentów” Rosja nie toleruje, a sama chętnie z gościnności niezrażonych wyspiarzy korzysta – AŁ]. Rosja na razie nie może się pochwalić sukcesami w dziedzinie propagowania pozytywnego wizerunku. Zamiast globalnej agencji piarowskiej u nas powstają puste synekury z tytułami i niemałym finansowaniem z budżetu”.
Teraz jak to w celebryckich bajkach bywa, Szestakow zapewnia na prawo i lewo, że to Anglicy wystąpili z propozycją stworzenia takiej fundacji, która będzie pracować nad wizażem Rosji. Takiej propozycji wychodzącej od brytyjskiego premiera i bliskiego krewnego angielskiej królowej nie można odrzucić.
Szestakow zresztą ostatnio poszalał w Londynie jako lobbysta nie tylko w swojej dyscyplinie, ale znacznie szerzej. Dzisiaj uskrzydlony komentował zawarcie umowy sponsorskiej pomiędzy Aerofłotem a klubem Manchester United: „To doniosły krok z punktu widzenia wizerunku kraju. Taka reklama [piłkarze Manchesteru będą nosić na koszulkach emblemat Aerofłotu i latać na imprezy sportowe samolotami rosyjskiego przewoźnika] działa na ludzi. Patrzą na koszulkę zawodnika, widzą napis Aerofłot i od razu przychodzi im na myśl, że to dobre linie z dobrego kraju”.
„Kotlety otdielno, muchi otdielno” – powiedział kiedyś Władimir Putin, wyprowadzony z równowagi przez prezydenta Łukaszenkę podczas dyskusji o buksującej integracji. Ten słynny cytat można by zastosować do opisu rosyjsko-brytyjskich zawiłości. Bo z jednej strony honorowy obywatel City Szestakow, Aerofłot i przyjemne party w pałacu Kensington, a z drugiej lista Magnitskiego (ostatnio podano do wiadomości, że Londyn sporządził własną listę złożoną z 60 nazwisk Rosjan), rosyjscy antyputinowscy emigranci i jadowita prasa, krytykująca Putina od stóp do głów.

Milczenie prosiąt, czyli jeż w spodniach

Szpiegowski thriller polityczny z Edwardem Snowdenem w niejasnej roli tytułowej płynnie przeszedł w komedię omyłek, by ostatnio ostentacyjnie skręcić w stronę komedii romantycznej.
Zawiązanie akcji obiecywało wiele: 29-letni pracownik amerykańskiej agencji bezpieczeństwa NSA pod sztandarem walki z obłudą polityków wyjawił tajemnice wuja Sama, bliskiego kuzyna Wielkiego Brata. Według Snowdena, USA podsłuchuje i podpatruje swoich obywateli i nawet najbliższych sojuszników, a ponadto dokonuje ataków hackerskich na serwery rywali. Snowden udzielił wywiadu dziennikarzom „Guardiana” i „Washington Post” po ucieczce ze Stanów, siedząc w hotelu w Hongkongu. Cały świat się zaciekawił, prezydent Obama dostał szału, czym jeszcze bardziej zaciekawił świat zaciekawiony rewelacjami Snowdena. Zdenerwowali się także podsłuchiwani partnerzy. Na prezydenta Obamę. Ale z przyznawaniem prawa pobytu Snowdenowi nikt się nie wyrywa. Bronią go niektórzy rosyjscy komentatorzy, organizacje obrony praw człowieka i WikiLeaks. Media zgodnie rzuciły się na wakacyjną atrakcję i rozwałkowywały ją na cienkie plasterki.
Rozwinięcie akcji przyniosło rozczarowanie – nie tylko widzom, którzy stracili z oczu głównego bohatera skandalu, ale także być może samemu bohaterowi. Z niewiadomych powodów Snowden opuścił 23 czerwca hotel w Hongkongu (albo nie opuścił), wsiadł pod opieką prawniczki WikiLeaks do samolotu rejsowego do Moskwy (albo i nie wsiadł), pod swoim nazwiskiem albo i nie swoim, i bez przeszkód wylądował na Szeriemietjewie. Z paszportem albo i bez paszportu. Tam podobno koczuje do dziś, co chwila wpadając na inny pomysł wykaraskania się z opresji (ostatnio azyl zaproponowały mu Nikaragua, Wenezuela i Boliwia). Albo i nie koczuje.
Podczas kryzysu karaibskiego gensek Nikita Chruszczow oznajmiając o wysłaniu rakiet na Kubę, wypowiedział słynny aforyzm: „wpuściliśmy Amerykanom jeża do spodni”. Sądząc z rosyjskich komentarzy prasowych, po wylądowaniu Snowdena w Moskwie panowało oczekiwanie, że Rosja znowu będzie miała okazję wpuścić Amerykanom jeża do spodni. Snowden demaskujący podłość światowego hegemona wpadł Rosjanom jak gruszka do antyamerykańskiego fartuszka. Nic tylko brać, nic tylko korzystać, nic tylko wykazywać niegodziwości, łamanie reguł i praw jednostki. Ale czas płynął, wuj Sam groźnie ściągał brwi, Snowden nie wsiadał do kolejnych samolotów lecących do Hawany. Nie został też zabrany do prezydenckich odrzutowców, którymi podróżowali wizytujący akurat Moskwę prezydenci nieprzychylnych Waszyngtonowi krajów Ameryki Łacińskiej. Powstało nawet wrażenie, że to Rosjanie ze Snowdenem na Szeriemietjewie mają teraz jeża w spodniach.
Spekulacje na pewien czas przerwał prezydent Putin: „Przybycie [Snowdena] do Moskwy było dla nas całkowitym zaskoczeniem – powiedział na konferencji prasowej w Finlandii. – Przyjechał jako pasażer tranzytowy. Nie potrzebuje więc ani wizy, ani żadnych innych dokumentów, ma prawo kupić bilet i odlecieć, dokąd chce. Nie przekroczył granicy, więc jakiekolwiek oskarżenia pod adresem Rosji to brednie. Co do potencjalnego wydania [Snowdena] Stanom Zjednoczonym, to możemy wydawać obywateli obcych państw tylko tym państwom, z którymi mamy zawarte odpowiednie międzynarodowe umowy o wydawaniu przestępców. Mam nadzieję, że to w żaden sposób nie odbije się na pragmatycznym charakterze naszych stosunków z USA i mam również nadzieję, że nasi partnerzy to zrozumieją”. Prezydent zapewnił, że Snowden nie jest agentem rosyjskich służb i dodał, że nie zamierza zagłębiać się w sprawę Snowdena: „Z tym jest tak, jak ze strzyżeniem prosiąt: dużo wrzasku, a sierści mało”. Sekretarz prasowy Putina dodał później, że uciekinier mógłby liczyć na pozostanie w Rosji, gdyby zrezygnował z antyamerykańskiej działalności.
Snowden zrezygnował z ubiegania się o azyl w Rosji. Tymczasem na scenę wkroczyła Anna Chapman, zdemaskowana w USA trzy lata temu rosyjska agentka, o której już wszyscy zdołali zapomnieć. Rudowłosa szelmutka wysłała Snowdenowi za pośrednictwem Twittera propozycję matrymonialną. Snowden wyraził wstępne zainteresowanie.
Ciąg dalszy niewątpliwie niebawem nastąpi, bo do omówienia zostało mi jeszcze wiele interesujących wątków. Poza tym – ten, co pisze scenariusze, jeszcze nie powiedział ostatniego słowa w tej historii.

Wpadka trzeciego sekretarza

Karramba. Tajemniczy Don Pedro, szpieg z Krainy Deszczowców wpadł wczoraj w Moskwie w sprawne ręce rosyjskiego kontrwywiadu. Szpieg posługujący się dla zmylenia wroga legitymacją trzeciego sekretarza ambasady USA na nazwisko Ryan Christopher Fogle próbował ponoć nakłonić do współpracy z Deszczowcami pewnego funkcjonariusza rosyjskich organów, który z kolei miał jakoby udawać opozycjonistę.
W pozyskaniu nowego współpracownika szpieg wspomagał się: kompasem (zapewne miał go po to, by się nie zgubić w drodze do Krainy Mypingów), planem Moskwy (w tym samym celu), dwiema peruczkami: blond i czarną (może nie wiedział, czy potencjalny agent woli blondynów czy brunetów, to duże niedopatrzenie ze strony beztroskiej CIA, że tego zawczasu nie ustaliła), trzy pary okularów słonecznych (szczególnie przydatnych nocą, gdy został zatrzymany), latarką, scyzorykiem i starym telefonem komórkowym. Chyba po drodze na spotkanie z werbowanym funkcjonariuszem wpadł na chwilę do muzeum szpiegostwa.
Wedle enuncjacji rosyjskich mediów, Don Pedro roztaczał – zresztą na piśmie, po rosyjsku, żeby nie było żadnej ściemy – wizje pokaźnego dofinansowania działalności ewentualnego agenta. Naiwny list w całości można przeczytać w Internecie: Kraina Deszczowców obiecała za „przekazanie, na wskazany adres na Gmailu, pożądanych informacji” okrągły milion dolarów (adresu na Gmailu wszelako nie wskazano). Czego miałyby dotyczyć tak drogocenne informacje – nie wiadomo. W każdym razie w liście o tym ani słowa.
Transmisję z zatrzymania tajemniczego Don Pedro angielskojęzyczna stacja telewizyjna Russia Today, finansowana przez Kreml, nadała szybko i sprawnie, informując o wszystkich detalach. Emisja szpiegowskiej telenoweli zbiegła się w czasie z rozpoczęciem przez ambasadora USA w Moskwie Michaela McFaula sesji „AskMcFaul” za pośrednictwem Twittera. Dziś ambasador rutynowo wylądował na dywaniku w rosyjskim MSZ, by się wytłumaczyć z działalności szpiega pod płaszczykiem dyplomaty.
Dziś podano do wiadomości, że w styczniu tego roku Federalna Służba Bezpieczeństwa już zdemaskowała jednego amerykańskiego dyplomatę (który też zresztą, jak Fogle, był trzecim sekretarzem). Bez hałasu został on wydalony z kraju. Tym razem wokół zatrzymania amerykańskiego agenta urządzono „Teatrzyk Zielone Oko”.
Na linii Moskwa-Waszyngton dzieją się teraz ważne sprawy. Sekretarz stanu w przeddzień Dnia Zwycięstwa przybył z przymilną wizytą. Moskwa zachowuje kamienną twarz pokerzysty, stawia swoje warunki (m.in. wyciszenia krytyki stanu swobód obywatelskich w Rosji). Amerykańskiej administracji najwyraźniej zależy na utrzymaniu osiągnięć resetu z pierwszej prezydentury Baracka Obamy. Na porządku dziennym stoi teraz sprawa Syrii. Przychylność Rosji w tej rozgrywce byłaby wielce pożądana. Ale ta przychylność ma swoją cenę. Czas pokaże, jak wypadły targi.
Nic nie jest oczywiste. Ujawnienie dziwnego szpiega w dwóch peruczkach jest kolejnym akordem w tej pełnej kakofonii kompozycji.

Koniec suwerennej demokracji

Autor terminu „suwerenna demokracja”, określającego specyficzny system polityczny panujący w Rosji pod rządami Putina, w którym przymiotnik był ważniejszy od rzeczownika. Mistrz zakulisowych kremlowskich gierek epoki „środkowego Putina”, demiurg wewnętrznej polityki, szara eminencja z ambicjami, ideolog naszej małej stabilizacji, wicepremier Władisław Surkow. Jeszcze wczoraj cytowałam fragmenty jego płomiennego wystąpienia w Londynie, w którym wychwalał brutalne zwycięstwo Putina nad niezborną opozycją. Ale to było wczoraj, bo już dziś Surkow napisał podanie o zwolnienie z zajmowanego w rządzie stanowiska „na własną prośbę”. Powiadają, że pozwolono mu na taką łagodną formę odejścia (a nie wyrzucenie za drzwi z wilczym biletem) za zasługi. Moskwa huczy od plotek, a portale internetowe urywają się od interpretacji. „Stabilizacja pożera własne dzieci” – głosi jeden z tytułów w internetowych gazetach.
Co się stało, że jeden z najważniejszych ludzi na politycznym Olimpie stracił pozycję?
Bezpośrednim powodem dymisji zapewne stał się (nagłaśniany zresztą od kilku dni przez media) jego konflikt z Komitetem Śledczym, który prześwietla dokumenty związane ze słynnym centrum Skołkowo pod Moskwą. Surkow publicznie oznajmił, że nie należy się spieszyć z rzucaniem cienia na Skołkowo i zaręczył, że to „jeden z najczystszych projektów”: „W Rosji mówi się, że ryba psuje się od głowy. Głowa naszej ryby nie jest zgniła, a i reszta jest o wiele czystsza niż w innych projektach realizowanych w Rosji”. To wystarczyło, by Komitet Śledczy się odwinął – Surkowowi (na łamach posłusznego dziennika „Izwiestia”) odpowiedział rzecznik Komitetu Śledczego, Władimir Markin, oskarżył go o „kryszowanie” swoich pupilków ze Skołkowa, nieuczciwie zarabiających krocie. „Nie komentuję grafomanii” – odpalił Surkow. Czy ta niezbyt wykwintna pierepałka była powodem dymisji? Może raczej pretekstem. Surkow wypadł z łaski po masowych demonstracjach przełomu 2011 i 2012 roku. Został wygryziony z Kremla przez jastrzębi pod przewodem Wiaczesława Wołodina, którzy wolą mocne metody działania. W każdym razie mocniejsze niż te proponowane przez Surkowa, który preferował chytre manipulacje, misterne fałszerstwa, mydlenie oczu, a nie walenie na odlew. Surkow został obwiniony o to, że do protestu w ogóle doszło. Posada w rządzie Miedwiediewa była postrzegana jako zsyłka. Na decyzje podejmowane na Kremlu nie miał już wpływu. Ponadto tajemnicą poliszynela było, że Surkow był zwolennikiem drugiej kadencji Miedwiediewa, a nie powrotu na Kreml Putina.
Skołkowo to ukochane dziecko Dmitrija Miedwiediewa z czasów jego prezydentury. To miało być miasto uczonych, rosyjska Dolina Krzemowa, do której miałyby ściągać z całego świata zastępy najświatlejszych umysłów w różnych dziedzin. Skołkowo to miał być filar modernizacji Rosji. Ale teraz czasy są inne. Pocieszny szyld „Modernizacja Rosji” już dawno został zdjęty w fasady, trwa w najlepsze przykręcanie śruby i duszenie resztek wolności obywatelskich. Szyld „Konserwacja” rozpycha się energicznie i zajmuje coraz większą powierzchnię. Grupka „miękkich”, „subtelnych” czy jak tam jeszcze nazwać kamarylę Surkowa wyraźnie przegrywa z „twardzielami”.
Wczoraj prezydent przed czułym okiem kamer skrytykował rząd za opieszałą realizację jego ogłoszonych przed rokiem dekretów. Miedwiediew coś bąkał pod nosem. Wielu komentatorów jest zdania, że dymisja Surkowa to ostatnie poważne ostrzeżenie dla Dmitrija Miedwiediewa. Dziennikarz Andriej Malgin pisze: „Putin już od dawna daje Miedwiediewowi do zrozumienia, żeby sam odszedł. Pocałowaliby go w oba policzki, dali Bohatera Pracy i chlebowy stolec w Gazpromie. Ale Miedwiediew nie odchodzi. Dymisja Surkowa to już nie aluzja – to coś więcej”. Może tak, może nie. Miedwiediew jest słaby, ale lojalny. Wykonał to, czego się po nim spodziewano: grzał przez cztery lata tron, a gdy go starszy kolega poprosił, grzecznie ustąpił mu miejsca. To oczywiście w zmieniającej się dynamicznie sytuacji może nie być wystarczająca gwarancją zachowania stanowiska. Zobaczymy.
„Surkow odchodzi ze służby państwowej jako miliarder. Teraz pewnie książki będzie pisał” – zakpił w Twitterze bloger Aleksiej Nawalny. No i rzeczywiście sam Surkow oznajmił, że ma pomysł na napisanie komedii na tematy polityczne z życia wzięte. A co do miliardów, hm. Putin postanowił przetrząsnąć portfele wysokim urzędnikom, może dla Surkowa w tej sytuacji to był dobry pretekst, żeby zejść z linii strzału.
Można też dostrzec w tej sytuacji (publiczna kłótnia dwóch wysoko postawionych urzędników) i sposobie jej rozwiązania (zdymisjonowanie jednego z nich) świadectwo, że dawne metody regulowania wewnątrzkorporacyjnych walk w obozie władzy (po cichu, bez publiczności) już nie działają. Putin jest przyzwyczajony do ręcznego sterowania i arbitralnego rozstrzygania sporów w grupie trzymającej władzę. Być może coraz więcej dziedzin wymyka mu się spod kontroli. Dyscyplinowanie, straszenie więzieniem za zarobione „pracą ponad siły” majątki, zakaz posiadania zagranicznych kont, na których spokojnie osiadała renta korupcyjna – to nie wszystkim się podoba.
Chyba będzie się działo.